Wpisy archiwalne w kategorii

6) Głównie teren

Dystans całkowity:5824.74 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:295:33
Średnia prędkość:16.57 km/h
Maksymalna prędkość:58.95 km/h
Suma podjazdów:59119 m
Maks. tętno maksymalne:192 (98 %)
Maks. tętno średnie:179 (92 %)
Suma kalorii:7381 kcal
Liczba aktywności:129
Średnio na aktywność:45.15 km i 2h 55m
Więcej statystyk

Powerade MTB Marathon - Złoty Stok

Niedziela, 19 maja 2013 · Komentarze(11)
Uczestnicy
Nadszedł ten dzień... Mój debiut w maratonach rowerowych. Na pierwszy ogień Złoty Stok, którego trasa podobno nie należy do najłatwiejszych. Stres nie chciał odpuścić, jeszcze w sektorze startowym biłam się z myślami czy to była dobra decyzja i czy nie lepiej byłoby się wycofać. Jako świeżak oczywiście start z ostatniego sektora, z którego zresztą startował dziś cały team, bo nikogo nie było na poprzednim maratonie w Murowanej Goślinie.

3... 2... 1... i start... Na sam początek jakieś 6,5 km podjazdu górską szutrówką. Po kilkuset metrach od startu robi się lekki korek, wszyscy stoją. Jakaś dziewczyna trąca mnie kierownicą i przechylam się na prawo na krzaki. Zbieram się i ruszam, tłok już się rozluźnił, więc można jechać. Spokojnym tempem pokonuję cały podjazd, mijając po drodze kilka osób. Po podjeździe króciutki zjazd mający około pół km i potem jeszcze końcówka podjazdu pod Jawornik Wielki, około 1 km. Zaraz na początku, gdy zmieniam przełożenie z tyłu, łańcuch spada mi między kasetę, a szprychy, a ja mało co nie zaliczam gleby. Wyciągam zakleszczony łańcuch i zabieram się po podjazdu. Na samym końcu nachylenie około 16%. Podjechałam całość. Następnie jakieś 3 km zjazdu w kierunku Orłowca. W jednym miejscu na dość dużych kamieniach podpieram się trochę nogą. Na samym dole w pobliżu 12 km trasy bufet, zatrzymuję się tylko na minutę, biorę kubek z napojem, kawałek banana i jadę dalej.

Zaczyna się kolejny podjazd w kierunku Krowiej Góry, mający około 6 km. Na początku szuter, potem już bardziej terenowo. Podjazd pokonuję w całości. Następnie około 2 km szybkiego zjazdu szutrówką, znów pół kilometra podjazdu i pół kilometra zjazdu do Lutyni. Na dole w okolicach 20 km kolejny bufet. Staję dosłownie na minutę, wypijam kubek napoju, zabieram ciasteczko i ruszam.

Kolejny podjazd - około 2 km. Tym razem wjeżdżamy na najwyższy punkt całego maratonu- Borówkową Górę - 900 m n.p.m. Końcówka podjazdu okazuję się dla mnie trochę trudna, więc w paru miejscach schodzę z roweru z obawy przed upadkiem i prowadzę rower. Na około 23 km, na szczycie Borówkowej mijam wieżę i rozpoczyna się najtrudniejszy zjazd dzisiejszego maratonu. Około 3,5 km zjazdu po dość dużych kamieniach. Po takich telewizorach jeszcze nie jeździłam, więc niektóre miejsca okazały się dla mnie zbyt dużym wyzwaniem, i miejscami musiałam zejść z roweru i kawałek przejść piechotą. Zaraz po zjeździe 3 bufet, który tylko mijam, wyrzucając śmieci z kieszeni. Przede mną najtrudniejszy dziś podjazd. Około 2,5 km. W kilku miejscach nachylenie w granicach 18%. Miejscami luźne kamienie utrudniają mi jazdę, a brak wystarczającej techniki i odwagi zmusza do zejścia z roweru i pokonania podjazdu na piechotę wpychając rower pod górę. Na szczycie ulga - pozostało mi tylko około 8 km zjazdu do mety :) Najtrudniejsze za mną. Zjazd generalnie całkiem przyjemny, tyko w jednym miejscu dość stromy. Końcówka to już szybko szutrówką na dół. Jeszcze przejazd przez kamieniołom i już prosto do mety :) Na mecie radość nie z tej ziemi :) Przywitał mnie mój narzeczony :*

Podsumowując - swój pierwszy maraton ukończyłam na szczęście bez uszkodzeń ciała i sprzętu :) Na pamiątkę została mi tylko rowerowa opalenizna, bo górskie błoto (którego zresztą wcale dziś nie brakowało) z roweru i z siebie zmyłam. Wynik - miejsce 14 z 17 w K2 Mega i 337 z 395 w Open osób, licząc osoby, które dotarły do mety. Z całego teamu byłam ostatnia. Pewnie wiele osób powie, że wynik marny, ale ja i tak jestem z siebie dumna. Moim dzisiejszym celem było dotrzeć cało do mety, a to udało się osiągnąć :) Trudne techniczne odcinki trasy uświadomiły mi, jak wiele wiedzy dotyczącej techniki muszę jeszcze zdobyć, i że przede wszystkim muszę przełamać swój strach, który w niektórych momentach niestety mnie hamował.

Chwilę przed startem © EdytKa


Gdzieś na trasie - fot. by Elżbieta Cirocka © EdytKa


Na trasie - fot. by Kochel Michał © EdytKa


Na finiszu - fot. by BolekO © EdytKa


Już po maratonie :) © EdytKa


Jeszcze kilka zdjęć:
Koleiny
Gdzieś w lesie
Na zjeździe

Mstów i Olsztyn terenowo

Niedziela, 3 marca 2013 · Komentarze(11)
Dzisiaj razem z Alkiem wybraliśmy się na terenową wycieczkę w towarzystwie Bartka, Rafała, Tomka, i przemka, który dziś dyktował tempo i wybierał trasę. Miała jechać z nami jeszcze Daria, ale niestety rozchorowała się.

Wyruszyliśmy standardowo z pod skansenu. Początek asfaltem przez Kucelin. Jechaliśmy cały czas prosto, nagle Przemek bez żadnej zapowiedzi postanowił skręcić w lewo w stronę szpitala hutniczego. W efekcie jego działania, mając już przed oczami upadek na asfalt, w ostatniej chwili udało mi się wyprowadzić zimówkę z poślizgu. Poczułam się prawie jak żużlowiec. Dalej Przemek poprowadził przez cmentarz żydowski, asfaltem przez Legionów i terenem przez Górę Ossona. Podczas podjazdu zaczęłam żałować, że nie pojechałam dziś na Rockim, tylko na zimówce. Niestety nie udało mi się podjechać całości. Będąc już na szczycie, okazało się, że Rafał musi wracać do domu, więc dalej pojechaliśmy w pięcioosobowym składzie. Zjechaliśmy z Ossona do ulicy Bursztynowej. Następnie kawałek asfaltem i potem znów terenem przez Przeprośną Górkę, gdzie podjechałam bez problemów. Chwila przerwy koło sanktuarium Ojca Pio i potem szybki terenowy zjazd.



Następnie asfaltem do Mstowa. Przed dojazdem do rynku skręcamy w prawo i robimy terenową pętelkę koło stodół, po czym ponownie wyjeżdżamy na asfalt i kierujemy się koło kościoła w stronę snowparku. Następnie terenowy podjazd koło snowparku. Na zimówce nie udało mi się pokonać podjazdu. Alek widząc, że jest mi ciężko zaproponował, że zamienimy się rowerami. Przemek postanowił jeszcze raz zmierzyć się z podjazdem, więc korzystając z okazji i ja zdecydowałam, że spróbuję podjechać Giantem. Podjazd okazał się o niebo lepszy niż na zimówce. Efekt widać na filmiku:



Ze snowparku zjechaliśmy ścieżką między drzewami nad staw, gdzie zrobiliśmy chwilę przerwy w altance. Następnie tą samą ścieżką podjechaliśmy znów na górę snowparku. Na Giancie podjeżdżało mi się o wiele łatwiej niż na zimówce. Stokiem zjechaliśmy do asfaltu. Patrząc jak szybko Alek zjeżdża moją zimówką zastanawiałam się tylko kto wyjdzie z tego cało - on czy rower :D Na szczęście oboje to przeżyli. Dalej kawałek asfaltem, po czym ponownie terenem niebieskim pieszym koło sadów owocowych, aż do Małus. Na samym początku pieszego szlaku, koło ujechało mi na koleinie i zaliczyłam glebę. Chłopaki nawet nie zauważyli, że mnie nie ma, bo jechałam na końcu. Nie mogłam się ani podnieść, ani wypiąć z SPD, więc leżąc czekałam, aż ktoś zauważy moje zniknięcie. Po jakichś dwóch minutach wrócił się po mnie Alek i pomógł mi się pozbierać. Reszta ekipy czekała już w Małusach.

Przez Małusy kawałek asfaltem i znów terenem niebieskim pieszym do Turowa. W Turowie przez tory kolejowe i dalej terenem niebieskim pieszym, a potem dziurawym asfaltem zielonym rowerowym koło bunkrów w Ciecierzynie do Zrębic. Następnie kawałek główną drogą do Przymiłowic. Koło stacji benzynowej w lewo znów w teren na niebieski pieszy / zielony rowerowy. Z każdym metrem śniegu pod kołami było coraz więcej. Jednocześnie metr po metrze zaczęło mi się coraz ciężej kręcić na Giancie. Po pewnym odcinku nagle zaczęły przeskakiwać kulki w suporcie. No cóż, zajechałam suport. Na szczęście mtbiker i tak miał zamiar go wymienić. Ponownie zmieniliśmy się rowerami, żebym nie męczyła się z tym suportem. Ledwo wsiadłam na zimówkę i po chwili na śnieżnej koleinie zaliczyłam drugą dziś glebę. Zjechaliśmy na zółty rowerowy i udaliśmy się w stronę Sokolich Gór. Na początku zółtego szlaku było jeszcze więcej śniegu, który miejscami był dość zmrożony. Nie było łatwo jechać, efektem czego zaliczyłam dwa kolejne upadki minuta po minucie. Dalej śnieg stopniowo znikał. Przez Sokole Góry jechaliśmy najpierw czarnym rowerowym / żółtym pieszym, a potem czerwonym pieszym, aż dojechaliśmy do zamku w Olsztynie. Dalej Przemek z Bartkiem pojechali terenem przez Lipówki, a my z Alkiem i Tomkiem asfaltem prosto do leśnego.

Nie zdążyliśmy jeszcze wejść do środka i już chłopaki do nas dojechali. W leśnym siedzieli już inni rowerzyści. Ogrzaliśmy się trochę i trzeba było wracać. Do domu jechałam ponownie Giantem, gdyż chwilę przed dojazdem do leśnego suport zaczął znów normalnie pracować. Powrót najpierw asfaltem, potem kawałek terenem zielonym rowerowym przez Skrajnicę. Koło kapliczki Bartek, Przemek i Tomek pojechali dalej terenem, a my z Alkiem asfaltem przez Skrajnicę, potem rowerostradą, kawałek terenem do torów, przez lasek do Bugaja, asfaltem przez Bugaj i przez Michalinę do DK1. Zahaczyliśmy jeszcze o myjkę i potem już prosto do domu.

Dzisiejsza wycieczka trochę mnie zmęczyła. Wczoraj byłam pełna energii, a dziś czułam się jakby ktoś wyssał ze mnie wszystkie siły. Biorąc pod uwagę pogodę i obecne możliwości czasowe i wydaje mi się, że marzec 2013 w porównaniu do poprzedniego roku będzie bardzo słaby :(

Podjazd na Przeprośną Górkę © EdytKa


Podjazd na Przeprośną II © EdytKa


Alek na podjeździe na Przeprośną Górkę © EdytKa

Olsztyn terenowo

Niedziela, 20 stycznia 2013 · Komentarze(3)
Początkowo miało być więcej osób, ale końcem końców wyszło, że na niedzielną wycieczkę pojechaliśmy tylko we dwójkę z mtbiker'em. Pod skansenem nikogo nie było, więc po chwili ruszyliśmy w trasę. Wybór padł oczywiście na Olsztyn, ale w terenowym śnieżnym wydaniu.

Najpierw kawałek asfaltem w stronę huty, potem ścieżką wzdłuż rzeki do Bugaja, kawałek asfaltem przez Bugaj i następnie terenem, najpierw niebieskim rowerowym, a potem od Dębowca pomarańczowym rowerowym. Rowerowe ścieżki całkiem zdatne do jazdy bez męczenia się w zaspach. Po wyjechaniu z terenu kawałek asfaltem, obok leśnego, koło rynku w Olsztynie, i w stronę Przymiłowic, by sfotografować zamek z drugiej strony. Podjęliśmy próbę przebicia się przez zaspy, by podjechać bliżej ruin, ale nie było to zbyt łatwe. Krótka sesja zdjęciowa i powrót asfaltem by ogrzać się chwilę w leśnym. Dziś były tam wyjątkowe pustki. Poza kulistym i Markiem nikogo nie było. Chwila odpoczynku i powrót. Asfaltem znów do rynku w Olsztynie, i potem przez Kusięta. Od Kusiąt terenem, najpierw czerwonym rowerowym, a potem czerwonym pieszym obok Ossona do Legionów. Jazda szlakiem pieszym w warunkach zimowych nie należała do łatwych. Momentami musiałam rower prowadzić. Przez Legionów asfaltem i potem przez cmentarz żydowski. Dalej już asfaltem do skansenu, i standardowo Alejką Pokoju i Jagiellońską. Jeszcze na chwilę pod kościół i do domu.

Pomimo dość niskiej temperatury praktycznie wcale dziś nie zmarzłam. Z uwagi na to, że spodziewałam się, że będzie dziś ślisko zrezygnowałam z SPD. Wycieczka jak najbardziej udana :) Towarzystwo również. Nawet obyło się dziś bez żadnego upadku :D

Na pomarańczowym rowerowym © EdytKa


Nasze rumaki w Olsztynie © EdytKa


Od tego śniegu aż mi się koło pokrzywiło :D © EdytKa


Przeprawa przez zaspy © EdytKa


Cmentarz żydowski zimą © EdytKa

Zimowa terenówka

Niedziela, 6 stycznia 2013 · Komentarze(3)
Podczas wczorajszej wycieczki do Olsztyna zadzwonił do mnie Przemek z propozycją terenowego wypadu w niedzielę. Szczegółów zbyt wiele nie było - godzina 9, miejsce standardowe. Na wycieczkę z ekipą z CFR zdecydował się także mtbiker, który przyjechał do Czewy z DG kilka minut po godzinie 8. Pojechaliśmy pod skansen. Na miejscu spotkania czekał już Przemek. Po chwili dotarli jeszcze Adam i Stefan. Nie byłam do końca przekonana czy poradzę sobie w trochę trudniejszym niż poprzednio terenie w SPD, ale raz się żyję. Jakoś nauczyć się trzeba.

Pojechaliśmy asfaltem w stronę huty, następnie przez Cmentarz Żydowski. Kawałek asfaltem przez legionów i następnie terenem przez Ossona. Jeszcze nie zdążyłam podjąć próby podjazdu na sam szczyt, a już zdążyłam zaliczyć pierwszy dziś upadek - nie zdążyłam się wypiąć z SPD podczas zatrzymania. Na górę udało mi się podjechać, ale na dwie raty, z postojem w tym samym miejscu co zwykle. Już po zjeździe z Ossona, kawałek przed czerwonym rowerowym zaliczyłam drugi upadek - mtbiker zajechał mi lekko drogę i koło ślizgnęło mi się w koleinie koło kałuży. Pozbierałam się, podczas gdy chłopaki robili mi zdjęcia i pojechaliśmy dalej czerwonym rowerowym. Zjechaliśmy potem na czerwony pieszy, prowadzący przez Zieloną Górę. Udało mi się podjechać nieco dalej niż zwykle. Może mogłabym i jeszcze dalej, ale koło poślizgnęło mi się na korzeniu i zanim zdążyłam się wypiąć leżałam trzeci raz. Na szczyt rower postanowiłam wprowadzić. Na górze poprosiłam chłopaków o poluzowanie SPDów, aby łatwiej było mi się wypinać. Do akcji wkroczyli mtbiker i Piksel. Dodatkowo zdjęli mi również platformy, abym mogła szybciej się także wpinać. Mimo tego pech ciągle nade mną wisiał. Zaraz na początku zjazdu kolejny upadek - wszystko przez te liście, pod którymi nie widać korzeni i kamieni. Szybko się podniosłam, nikt nic nie widział i zjechałam na dół do czerwonego rowerowego.

Przemo zaproponował, że zamiast od razu wyjeżdżać na asfalt poprowadzi nas ścieżką dydaktyczną koło stawów polodowcowych w Kusiętach. Jedziemy, prosta terenowa dróżka, nagle słyszę "uwaga". Zanim się zorientowałam o co chodzi, zdążyłam już wylądować na glebie. Jeżeli dobrze pamiętam, to Przemek nagle przyhamował, a jadąc kawałek za nim, nie zdążyłam w porę zareagować. Pokonaliśmy zaledwie kilkadziesiąt metrów. Jechałam za Pikselem. Przejeżdżaliśmy przez błoto. Piksel momentalnie zwolnił, a ja ponownie spóźniłam reakcję... i wylądowałam w błotku. Cóż na szczęście lądowanie było miękkie :D Przejechaliśmy kawałek asfaltem i koło szkoły w Kusiętach skręciliśmy w teren, by dojechać do Gór Towarnych. Pojechaliśmy najpierw koło jaskini. Chłopaki jechali przodem, ja z Alkiem z tyłu. Przejechałam dołem między drzewami, Alek górą zaraz obok jaskini i miedzy skałkami. Dalej przez polanę i podjazd na kolejne skałki w Towarnych. Chłopaki pojechali najbardziej stromym wjazdem, ja podjechałam bokiem tym łagodniejszym zboczem. Na szczycie chwila przerwy, podczas której Przemek postanowił spróbować podjazdu na Rockim. Następnie zjazd z Towarnych. Kawałek rower sprowadziłam, a resztę zjechałam.

Wyjechaliśmy na asfalt i udaliśmy się do Olsztyna. Następnie skierowaliśmy się terenem na Lipówki. Jak zwykle nie udało mi się podjechać na sam szczyt. Chwila przerwy i zjazd z Lipówek w stronę Biakła. Minęliśmy bokiem Biakło i zjechaliśmy do Sokolich do żółtego rowerowego. Następnie czerwonym pieszym, większości prowadząc rowery po śniegu podeszliśmy pod Puchacz. Zjechaliśmy potem znów do żółtego rowerowego. Dotarliśmy do asfaltu i pojechaliśmy do leśnego, gdzie siedzieli m.in. Bartek, Kulisty i inni rowerzyści. Posiedzieliśmy chwilę i przyszedł czas powrotu.

Od wyjazdu z domu zdążyło nasypać trochę śniegu, więc powrót był ciekawy :D Pojechaliśmy kawałek asfaltem w stronę Biskupic, Następnie wjechaliśmy w teren. Najpierw żółty pieszy, potem czarny pieszy i niebieski rowerowy. Następnie zjechaliśmy z niebieskiego i dojechaliśmy do rowerostrady. Rowerostradą do końca, potem na drugą stronę torów, kawałek przez lasek do Bugaja, asfaltem do przejazdu kolejowego i przez Michalinę. Przy DK1 chłopaki pojechali prosto, a my z Alkiem skręciliśmy w lewo pod wiadukt.

Podsumowując - ciekawa wycieczka, ze sporą dawką terenu i podjazdów. Wyjeżdżając z domu było całkiem sucho. Nie spodziewałam się, że w tak krótkim czasie napada tyle śniegu, że wracać do domów będziemy niemalże w zimowych warunkach. Pogoda czasem potrafi zaskoczyć swoją zmiennością.

Przez ten upadek jestem jakaś taka niewyraźna :D fota by Przemo2:

Wapiennik - zimowa terenówka

Niedziela, 9 grudnia 2012 · Komentarze(3)
Dzisiejszej niedzieli umówiona byłam z Darią na wypad do Mstowa. Bartek zaproponował, żebyśmy razem z nim, Gawłem i Przemkiem pojechały na Wapiennik. Dystans miał wynieść niewiele więcej niż Mstów-Olsztyn. Zdecydowałyśmy z Darią, że dołączymy do chłopaków. Umówieni byliśmy na Placu Biegańskiego. Jeszcze przed moim wyjściem z domu przyjechał po mnie Przemek, a po nim jeszcze Robert. We troje dotarliśmy przez miasto na miejsce spotkania. Na pustym placu czekał już Bartek. Skowronek, który miał się spóźnić również dotarł o czasie. Takim sposobem na miejscu spotkania odliczyło się pięć wariatów :D Każdy oszroniony od mrozu. Zapowiadała się mroźna wycieczka.

Ruszyliśmy w drogę. najpierw przez miasto - III Aleją, Pułaskiego, Szajnowicza i między blokami do Łódzkiej. Następnie zaczęła się jazda terenowa, głównie po pokrytych białym puchem polach. Na początek kawałek czarnym rowerowym na tyłach Sanktuarium Krwi Chrystusa. Momentami jazda przypominała taniec na lodzie, ale była z tego niezła zabawa. Dojechaliśmy do Ikara i dalej prosto przez pola Doliną rzeki Białki. Pomimo mrozu woda w rzece tylko przy brzegu była pokryta cienką i kruchą warstwą lodu, a jakoś musieliśmy dostać się na drugą stronę. Podczas gdy Robert przeszedł na drugą stronę poszukać jakiejś gałęzi albo czegoś podobnego, my postanowiliśmy poradzić sobie inaczej :D Przemek pomógł przejść Darii, a Bartek mnie. Niestety Daria miała mniej szczęścia, gdyż zamoczyła w wodzie stopę. W zasadzie każdy z nas zamoczył w wodzie koła aż po obręcze. Woda zamarzła tak szybko, że w momencie straciłam hamulce, gdyż obręcze pokryły się lodem.

Po przedostaniu się na drugi brzeg rzeki ruszyliśmy dalej polami w stronę Libidzy. Po drodze zaliczyłam taki poślizg, że tym razem nie udało się utrzymać równowagi i wylądowałam w śniegu. Przynajmniej miałam miękko :D Polami dojechaliśmy do asfaltu między Lgotą, a Libidzą. Dalej kawałek asfaltem i znów przez pola w stronę Kamyka. Przemierzając ośnieżone pola mieliśmy okazję zaobserwować dość pokaźne stadko pięciu sarenek, a chwilę potem jeszcze zauważyliśmy biegnącego przez pola zająca. W trakcie jazdy Bartek miał drobną awarię sprzętową - rozpadła mu się prawa manetka. Po dotarciu do asfaltu niedaleko Kamyka opuścił nas Skowronek, który podjął decyzję o samotnym powrocie do domu. We czwórkę ruszyliśmy dalej przez pola w stronę zabudowań w Kamyku. Tuż przed wyjazdem na asfalt udało mi się drugi raz wylądować w śniegu. Takie upadki to ja lubię :D Po wyjeździe z terenu jechaliśmy asfaltem przez Kamyk i Miedźno. W Miedźnie chwila przerwy przed sklepem i łyk czegoś na rozgrzewkę. Dalej już prosto na cmentarz w Wapienniku.

Po kilku km na asfalcie i przerwie na cmentarzu dość mocno przemarzliśmy. Uznaliśmy, że zatrzymamy się w Miedźnie w pizzeri by się rozgrzać i coś zjeść. Niestety było parę minut przed 12 i trzeba było chwilę poczekać do otwarcia. W knajpce również zbyt ciepło nie było, ale udało się nam trochę rozgrzać od środka ciepłymi napojami. Czas pomału zaczynał nas gonić, więc trzeba było wracać.

Kawałek asfaltem przez Miedźno i potem tuż przed Łobodnem wjazd w teren, najpierw przez las, potem przez jakieś pole, gdzie nie było nawet dobrze rozjeżdżonej ścieżki. Ciężko jechało się przez takie zaspy. Już po pokonaniu tego najtrudniejszego odcinka kilka metrów przed wyjazdem na asfalt Przemkowi udało się zaliczyć glebę. Przynajmniej nie byłam dziś jedyna :D Dalej jechaliśmy dłuższy odcinek asfaltem przez Kamyk i Białą, aż do Ikara w Częstochowie. Wtedy znowu zaczęłam marznąć. Najgorzej było z palcami u rąk. Do domu nie było już aż tak daleko. Z Ikara wjechaliśmy w teren na tyły Sanktuarium. Wyjechaliśmy na Alei Klonowej. Następnie już cały czas przez miasto - Najpierw przez Okulickiego i Dąbrowskiego, gdzie opuścił nas Bartek. Dalej we trójkę Nowowiejskiego, Sobieskiego i wzdłuż linii tramwajowej, gdzie spotkaliśmy Piksela wracającego z wycieczki. Przy Bór odłączył się Przemek. Robert pojechał ze mną przez Bór i Jagiellońską i potem wrócił do siebie.

Jeździłam już w tym roku w śniegu i zaspach. Jednak takiego dystansu w towarzystwie białego puchu jeszcze nie udało mi się pokonać. Sama się dziwię, że jakoś dałam radę. Ostatnie kilometry przez miasto były najgorsze. Place u rąk już zaczynały boleć od mrozu. W domu pierwszą rzeczą jaką zrobiłam było wsadzenie rąk pod zimną wodę, a potem ciepła herbatka. Trzeba być szaleńcem, żeby w taki mróz jeździć rowerem :D To dopiero był hardcor. Dziękuję pozostałym szaleńcom za towarzystwo :)

Szaleńcy na Placu Biegańskiego © EdytKa


Przed przeprawą przez rzekę Białkę © EdytKa


Zima jest piękna :) © EdytKa


Prawie jak dziadek, znaczy babcia mróz :D © EdytKa


Sarenki na polach © EdytKa


Na ośnieżonych terenowych ścieżkach © EdytKa


W temperaturze -10 nawet włosy zmieniają kolor :D © EdytKa


Zabytkowy grobowiec na cmentarzu w Wapienniku © EdytKa


Grób żołnierzy © EdytKa


Z Przemkiem i Bartkiem w drodze z Łobodna © EdytKa


Chwila przerwy podczas powrotu przez zaspy © EdytKa


Moja maszyna w śniegu © EdytKa

Wypad na Górę Zborów i Skałki Rzędkowickie z ekipą dąbrowsko - zawierciańską

Niedziela, 25 listopada 2012 · Komentarze(5)
Jak to przystało na dwie baby, które z natury są uparte, postanowiłyśmy razem z Darią wybrać się na Górę Zborów - gdzie teoretycznie rowerzyści mają zakaz wjazdu. No ale co to dla nas, przecież jak nie można wjechać, to można z rowerem wejść na szczyt :D Informacja o wypadzie (podobnie jak tydzień temu, gdy pojechałyśmy same) znalazła się na CFR. Tym razem info dotarło również do DG. Od początku wszystko wskazywało na to, że dziś będzie dość liczna ekipa. Jednak rzeczywistość (przynajmniej jak dla mnie pozytywnie) sporo przerosła oczekiwania, w efekcie czego utworzyła się 15-to osobowa grupa chętnych. Ale może wszystko po kolei.
Rano z STi na dworzec główny PKP. Tam spotkanie ze Skowronkiem i MD. Kupilismy bilety i wpakowaliśmy się do pociągu. Na Rakowie wsiedli Rafał, Damian i młody (imienia nie pamiętam). Następnie, nie pamiętam na której stacji wsiadł Jacek. W Myszkowie dołączyli Gaweł, Przemek i Adam. I już było nas dość sporo. W Zawierciu miał czekać na nas Alek. Czekal razem z trójką innych rowerzystów: Anią, Pawłem i Slavo. Całkiem spora ekipa się stworzyła. Po przywitaniach cały peleton ruszył w drogę.

Na początek ulicami Zawiercia do niebieskiego szlaku pieszego. Dalej szlakiem - przeważnie szutrowym, przez Skarżyce do Morska. W Morsku pierwszy postój i sesja zdjęciowa z widokiem na stok dla narciarzy. Następnie zjazd do czerwonego szlaku pieszego. Część ekipy zjechała wzdłuż stoku, część lasem - w tym i ja. Podczas zjazdu moja pierwsza gleba - na szczęście niegroźna - nie opanowałam roweru na śliskich liściach i korzeniach. Dalej czerwonym pieszym przez górę Apteka - podjazd ciężki, pod koniec kilka osób rower prowadziło - zresztą ja również. Podczas zjazdu ćwiczyłam odpowiednią technikę jazdy. Udało się tym razem zjechać bez upadku. U podnóża góry Zborów krótki postój przy ławeczkach. Część ekipy została na dole, część udała się na szczyt. Niektórym udało się podjechać, ja i pozostała część ekipy rower musiałam wprowadzić na górę. Chwila przerwy pod szczytem przy jaskini. Następnie krótka wspinaczka nieco wyżej z rowerem w rękach. No i wtedy mój rower pokazał swoją wyższość nade mną. Przewrócił mnie na cztery literki i uderzył mnie kierownicą w kolano. Trochę bolało, ale zebrałam się szybko i dalej na górę. Później zjazd z drugiej strony góry do parkingu przy ulicy i tam spotkanie z resztą ekipy, która została na dole.

Dalej całą ekipą zielonym pieszym lekko pod górkę do Skał Rzędkowickich. Po drodze chwila postoju przy jakichś innych skałkach. Akurat tak się zbiegło, że zatrzymaliśmy się kawałek przed skrętem na ścieżce. Część ekipy wyrwała do przodu, część była za mną. Już po ruszeniu, podczas skręcania na owym łuku zachwiałam się na rowerze i wyleciałam z piskiem z zakrętu w dół w jakieś krzaki. No cóż :D chciałam poćwiczyć downhill :D Część ekipy słysząc, że coś się stało wróciła się. Chyba Slavo pomógł mi się podnieść. Pierwsze co zrobiłam to oczywiście oględziny roweru, dopiero potem samej siebie :D Mnie nic się nie stało, ale Rocky zyskał nową rysę na ramie :( Jak już się pozbierałam ruszyliśmy dalej w stronę Skał Rzędkowickich, koło których tylko przemknęliśmy bez postoju i zjechaliśmy w dół do asfaltu. Na skałki próbowali wspinać się jacyś alpiniści :D Asfaltem dojechaliśmy do sklepu, przy którym zrobiliśmy postój. Po postoju dalej asfaltem dojechaliśmy do Włodowic, gdzie nadszedł czas pożegnania z ekipą z Dąbrowy i Zawiercia. Zagłębie pojechało w lewo, Częstochowa w prawo.

Kawałek dalej, jeszcze we Włodowicach odłączyli się od nas Rafał z Młodym, skręcając w lewo. Reszta ekipy pojechała prosto asfaltem aż do Kotowic. W Kotowicach wjechaliśmy w teren, którym podążaliśmy aż do Jaworznika. Gdy wyjechaliśmy ponownie na asfalt Gaweł z Pikselem postanowili pojechać dalej asfaltem najkrótszą drogą do swoich domów. Zostało nas tylko siedem osób. Jacek poprowadził pozostałą część ekipy terenem do Wąwozu Rachwalec. Damian, Przemek i Robert pozostali na początku wąwozu. Razem z Darią, MD i Jackiem poszliśmy pieszo zobaczyć niewielkie jeziorko. Jacek opowiedział nam trochę ciekawostek o owym wąwozie. Po powrocie do czekających chłopaków, Jacek poprowadził nas dalej terenową dróżką, biegnącą wzdłuż głównej drogi do punktu widokowego w Żarkach, na którym znajduje się kościół św. Stanisława Biskupa Męczennika. Tam kolejny krótki postój i potem już najkrótszą trasą z powrotem.

Najpierw dłuższy odcinek asfaltem - zjazd do Żarek, i przez Wysoką Lelowską do Przybynowa. Następnie terenem zielonym rowerowym do Poraja. Kawałek asfaltem koło dworca i postój przy sklepie, by podjąć decyzję o dalszej części trasy. Uznaliśmy, że wracamy przez Dębowiec. Najpierw wzdłuż torów, potem terenem przez las, i znów asfaltem koło Monaru. Nastepnie niebieskim rowerowym, częściowo terenowo, a częściowo nową szutrówka do rowerostrady. Rowerostradą do końca i kawałek zielonym rowerowym terenem do torów, gdzie Jacek odbił w swoją stronę. Dalej przez lasek do Bugaja, asfaltem przez Bugaj i przez Michalinę do DK1. Tutaj pożegnanie z Damianem, który pojechał prosto na Raków. Skręciliśmy w lewo pod trasą w stronę Jesiennej. Przy nowej biedronce na Błesznie Daria z MD skręcili w prawo w stronę centrum. Przemek i Robert odprowadzili mnie pod dom i pojechali do swoich domów.

Podsumowując dzisiejszy dzień, to chyba jeszcze nigdy nie miałam okazji jechać w tak licznym peletonie. Trzeba było uważać podwójnie: za siebie i momentami za innych. Nie zabrakło ani dobrego humoru, ani odrobiny adrenaliny. Teren, który dziś pokonaliśmy do łatwych nie należał. Tym bardziej trzeba docenić fakt, że poza kilkoma upadkami, obyło się bez poważniejszych w skutkach zdarzeń. Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś uda się zorganizować taki wypad jak dziś.

Na niebieskim pieszym © EdytKa


Ekipa w Morsku - z widokiem na stok © EdytKa


Skałki w Morsku © EdytKa


Widok na Górę Zborów © EdytKa


Odpoczynek przez podejściem na Górę Zborów © EdytKa


Podejście pod Górę Zborów © EdytKa


Ekipa na Górze Zborów © EdytKa


Przed jaskinią na Górze Zborów © EdytKa


Widok ze szczytu Góry Zborów © EdytKa


Ekipa przy siodle między skałami Góry Zborów © EdytKa


Skałki Rzędkowickie © EdytKa


Postój przy Skałkach Rzędkowickich © EdytKa


Skałki Rzędkowickie - Okiennik © EdytKa


Jezioro w Wąwozie Rachwalec © EdytKa


Kościół Św. Stanisława Biskupa Męczennika w Żarkach © EdytKa

Olsztyn i Poraj terenowo - pierwszy tysiąc Rockiego

Niedziela, 11 listopada 2012 · Komentarze(2)
Miałam kilka różnych propozycji na spędzenie tegorocznego dnia Niepodległości. Jedne pojawiły się wcześniej, drugie później. Po przemyśleniu wszystkich opcji po kolei zdecydowałam się niedzielne przedpołudnie spędzić na rowerze i wybrać się na terenową wycieczkę po okolicy w gronie znajomych z CFR. Czas i miejsce zbiórki - godz. 9:00 plac Biegańskiego. Jak dojechałam na miejscu był tylko Przemek. Później dojechali jeszcze: Gaweł, Mateusz, Damian, Robert i na samym końcu Adam. Chwilę był jeszcze z nami Tomek, który jechał na giełdę na Wypalanki.

Pojechaliśmy asfaltem przez Aleje i Mirowską. Dalej terenowym podjazdem na Złotą Górę i następnie szybki zjazd asfaltem. Na dole zauważyliśmy, że nie ma Przemka, który jechał na końcu. Okazało się, że zatrzymał się na szczycie, by skrócić łańcuch. Pojechaliśmy dalej asfaltem przez Legionów i następnie terenem przez Górę Osona. Gaweł jako jedyny objechał Osona bokiem. Próbowałam podjechać na sam szczyt, ale nie udało mi się, koło poślizgnęło się na kamieniu i musiałam zejść z roweru. Po zjeździe pojechaliśmy dalej terenem czerwonym rowerowym w stronę Zielonej Góry. Gaweł uzna, że pojedzie dalej szlakiem rowerowym i zaczeka na nas przez wyjazdem na asfalt w Kusiętach. Cała reszta ekipy i ja pojechaliśmy czerwonym pieszym przez Zieloną Górę. Wiedziałam, że na samą górę nie dam rady podjechać. Na szczycie szybkie foto koło jaskini i zjazd czerwonym pieszym w dół. Trzeba było bardzo uważać, gdyż nie wiadomo było co może znajdować się pod warstwą mokrych liści.

Spotkaliśmy się ponownie z Gawłem i wspólnie pojechaliśmy kawałek asfaltem przez Kusięta. Za strażą skręciliśmy w prawo w teren i czerwonym pieszym dotarliśmy do Gór Towarnych. Chłopaki wjechali na szczyt najbardziej stromym podjazdem, a ja bokiem tym łagodniejszym zboczem. Damian jako pierwszy zjechał na sam dół i to po największych kamieniach. Podczas zjazdu również postanowiłam zachować ostrożność, gdyż ten najbardziej stromy początek zjazdu był dość śliski. Kawałek rower sprowadziłam i gdy zrobiło się już trochę łagodniej zjechałam dalej w dół. Ostatni zjechał Mateusz, który do samego końca wahał się czy zjeżdżać, czy kawałek sprowadzić rower. W efekcie wybrał drugą opcję. Dotarliśmy do asfaltu i udaliśmy się do Olsztyna. Zatrzymaliśmy się koło rynku, by wstąpić do sklepu. Padła propozycja, by zrobić odpoczynek na Lipówkach. Objechaliśmy rynek i pojechaliśmy terenem na Lipówki. Jak zwykle na sam szczy rower wprowadzałam, a towarzystwa dotrzymał mi Przemo, który również nie podjechał.

Posiedzieliśmy chwilę na szczycie. Jak zwykle była masa śmiechu. Po wspólnych konsultacjach zapadła decyzja, by pojechać przez Sokole Góry i potem do Poraja. Zjechaliśmy z Lipówek innym zjazdem niż zwykle - w stronę baru leśnego. Tędy jeszcze rowerem nie zjeżdżałam, więc starałam się uważać, tym bardziej, że trasa przebiegała blisko skałek i między drzewami. Spodobała mi się ta ścieżka. Tuż przy leśnym Gaweł i Mateusz postanowili wracać do Częstochowy. Razem z resztą ekipy pojechaliśmy asfaltem w stronę Biskupic, po czym terenowo przejechaliśmy przez Sokole Góry. Najpierw żółtym pieszym, potem zboczyliśmy ze szlaku i pojechaliśmy pod górkę niedaleko jaskini. Na zjeździe tylne koło poślizgnęło mi się na korzeniu, który był przysłonięty grubą warstwą mokrych liści. Niewiele brakło mi do spotkania z glebą, ale w ostatniej chwili udało mi się utrzymać równowagę. Dalej jechaliśmy żółtym rowerowym / zielonym / czarnym pieszym. Piksel z Damianem postanowili przejechać jeszcze przez Puchacz. Przemo, Robert i ja uznaliśmy, że pojedziemy dołem czarnym rowerowym / zielonym / żółtym pieszym. Spotkaliśmy się w komplecie na czerwonym pieszym. Dawno nie jechałam tym szlakiem, nawet nie wiedziałam, że jest tam taka fajna szutrówka. Zjechaliśmy ze szlaku i jechaliśmy jakąś dość błotnistą ścieżką. Przy omijaniu jednej z kałuż zaliczyłam niegroźną glebę, gdyż koło zjechało mi z lekkiej skarpy. Na asfalt wyjechaliśmy w Biskupicach.

Prowadził nas Przemek. Pojechaliśmy kawałek asfaltem, po czym skręciliśmy w lewo na trawiastą dróżkę z boku gospodarstw. Ścieżka prowadziła pod górkę do asfaltu po lewej stronie kościoła w Biskupicach. Przecięliśmy asfalt prosto i jechaliśmy dalej terenem zielonym pieszym koło toru quadowego. Dotarliśmy do Dębowca. Asfaltem koło cmentarza podjechaliśmy na górę koło kościoła. Za kościołem kawałek asfaltem w stronę leśniczówki, a potem w lewo w teren. Robert wyhamował w ostatniej chwili - czuć było smród spalonej gumy, opona zdarła się aż do włókien. Okazało się jednak, że ścieżka biegła tylko do czyjegoś gospodarstwa i musieliśmy przebić się przez jakieś pole. Dojechaliśmy w końcu do jakiejś normalnej terenowej drogi, która doprowadziła nas do asfaltu na granicy Choronia i Poraja. Dotarliśmy do przejazdu kolejowego. Dalej asfaltem koło dworca i wzdłuż torów w stronę Masłońskich. Asfalt się skończył, więc dalej terenem zielonym pieszym nad zalew. Następnie duktem wzdłuż zalewu na krótką przerwę koło słupa.

Po chwili odpoczynku zdecydowaliśmy się wracać. Dojechaliśmy wzdłuż zalewu do drogi głównej, potem prosto terenem od drugiej strony dworca niż poprzednio. Asfaltem przez przejazd kolejowy i znów terenem żółtym rowerowym obok stadniny do asfaltu na Dębowcu. Kawałek dziurawym asfaltem i dalej terenem pomarańczowym rowerowym, z którego zjechaliśmy w prawo, by dotrzeć do niebieskiego rowerowego. Następnie kawałek niebieskim nową szutrówką. Szlak skręcał w lewo, a my pojechaliśmy dalej prosto szutrówką do początku rowerostrady. Przecięliśmy główną drogę i prosto terenem do asfaltu w pobliżu nastawni. Dalej asfaltem koło Guardiana, ścieżką wzdłuż rzeki i asfaltem do skansenu. Pod skansenem zauważyliśmy, że Przemo gdzieś przepadł. Okazało się, że spotkał jakiegoś znajomego. Pożegnaliśmy się z Pikselem i Damianem i każdy pojechał w swoją stronę. Robert odprowadził mnie przez Jagiellońską i przez osiedle do domu. Na Orkana wskoczył mi pierwszy tysiąc na Rockym.

Nie spodziewałam się, że dzisiejszy dzień będzie aż tak ciepły. W końcu to prawie połowa listopada. Trochę za grubo się ubrałam i było mi momentami za gorąco. W dodatku dzisiejsze terenowe podjazdy, których dawno nie pokonywałam dały mi trochę popalić. W listopadzie jakoś zawsze odczuwam spadek formy. Pozostaje mieć nadzieję, że to tylko stan przejściowy, który szybko przeminie. Dziękuję wszystkim za wspólny wypad :)

Przed jaskinią na Zielonej Górze © EdytKa


Rocky przed jaskinią © EdytKa


Zjazd ze szczytu Towarnych © EdytKa


Podejście pod Lipówki © EdytKa


Na Lipówkach © EdytKa


Rocky na Lipówkach © EdytKa


Pierwszy tysiąc :) © EdytKa

Wieczorna terenówka, czyli "Ło Matko Boska"

Poniedziałek, 1 października 2012 · Komentarze(1)
Po powrocie z Bieszczad przyszedł czas na powrót do codzienności. Przeziębienie nabyte w górach jeszcze nie do końca minęło, ale miałam dziś ochotę choć trochę się rozruszać na rowerze. Towarzystwa dzisiejszego wieczoru postanowili mi dotrzymać Kasia i Robert. Umówiliśmy się na 18 pod skansenem. Robert przyjechał do mnie pod dom i razem pojechaliśmy na miejsce zbiórki. Nie miałam wymyślonego konkretnego celu na dziś, więc wspólnie zdecydowaliśmy, aby pojechać w stronę Mstowa.

Najpierw pojechaliśmy asfaltem w stronę huty. Na rondzie w lewo i dalej terenem przez cmentarz żydowski. Ogarnęło nas spore zdziwienie, gdy zobaczyliśmy przed bramą cmentarną wóz straży miejskiej i strażnika błąkającego się między grobami. Dalej pojechaliśmy kawałek asfaltem przez Legionów i ponownie wjechaliśmy w teren. Po drodze na Ossona zaliczyłam pierwszą glebę na Rokim - kółko zjechało mi na koleiniei przechyliło mnie na prawą stronę. Całe szczęście nic się nie stało i pojechaliśmy dalej. Ossona objechaliśmy dziś bokiem, tym łagodniejszym podjazdem. Następnie zjechaliśmy w dół i najpierw terenem, potem kawałek asfaltem czerwonym szlakiem rowerowym pojechaliśmy w stronę Przeprośnej Górki, pod którą również podjeżdżaliśmy terenem. Niestety dziś Przeprośna mnie pokonała - dwukrotnie musiałam zejść z roweru na podjeździe. Zabrakło mi sił z powodu przeziębienia i dodatkowo znajomości nowego roweru i techniki podczas podjazdu po mokrych kamieniach. Kasia również miała dziś lekkie problemy.

Na szczycie Sprośnej zdecydowaliśmy, że na jabłka w Mstowie jest już za ciemno, więc pojedziemy w prawo obok sanktuarium, kierując się już powoli z powrotem. Dotarliśmy do asfaltu, więc szybki zjazd asfaltem i prosto w stronę Mirowa. Następnie przy moście nad rzeką skręciliśmy w prawo i za mostem wjechaliśmy w teren na zielony rowerowy / czerwony pieszy. Terenem wzdłuż rzeki dotarliśmy w pobliże hotelu Scout. Potem asfaltem dojechaliśmy do skrzyżowania z DK1 i pojechaliśmy w dół do rynku na Zawodziu. Następnie kawałek chodnikiem wzdłuż trasy, po czym skręciliśmy w prawo i pod trasą na drugą stronę. Jechaliśmy potem wałem wzdłuż Warty koło Galerii, potem kawałek chodnikiem i za Hospicjum znów zjechaliśmy na wał przy rzece. Wałem nadwarciańskim dotarliśmy na Dąbie. Następnie już asfaltem w stronę skansenu i przez Aleję Pokoju, gdzie środkiem ścieżki rowerowej lazła jakaś kobita na nic nie patrząc, a gdy ją mijaliśmy powiedziała tylko wystraszonym głosem "Ło Matko Boska" i dalej szła ścieżką. Kawałek dalej odłączyła się od nas Kasia. Robert odwiózł mnie przez Jagiellońską do domu i wrócił do siebie.

Przeziębienie pomału mija, choć dalej jestem nieco osłabiona. W dodatku chyba od nowa muszę uczyć się techniki jazdy nocą w terenie po krętych, wąskich ścieżkach i podjazdach pod górki. Po przesiadce z żółtego roweru na Rokiego, czuje się jakbym przesiadła się z auta bez wspomagania do auta ze wspomaganiem. Lekki ruch kierownicą i rower zaczyna skręcać, a do tej pory musiałam dość energicznie ruszać kierownicą by był zamierzony efekt. W dodatku w lżejszym rowerze jeszcze bardziej podnosi mi przednie kółko na stromych podjazdach. Na koniec moich wywodów dziękuję za dzisiejsze towarzystwo :)

Bieszczady vol.3 - terenem wzdłuż granicy

Środa, 26 września 2012 · Komentarze(3)
Na trzeci dzień pobytu w Bieszczadach zaplanowaliśmy bardziej terenową niż dotychczas wycieczkę wzdłuż granicy polsko-ukraińskiej. Wpakowaliśmy rowery do auta i podjechaliśmy do Stuposian, gdzie znajdował się start naszej dzisiejszej wyprawy rowerowej.

Po przygotowaniu rowerów do jazdy ruszyliśmy z parkingu w Stuposianach. Na sam początek podjechaliśmy kilka metrów ścieżką między drzewami do miejsca, gdzie potok Wołosaty wpływał do rzeki San. Po krótkiej sesji zdjęciowej wróciliśmy na parking i pojechaliśmy asfaltem do Pszczelin, dalej asfaltem niebieskim rowerowym do Widełek, i z Widełek asfaltem czarnym rowerowym do Berezki. Mieliśmy w planach dotrzeć terenem czerwonym rowerowym z Berezki na Przysłup Caryński. Niestety przy wjeździe oznajmiono nam, że szlak rowerowy został zlikwidowany z uwagi na fakt, iż był zbyt niebezpieczny i obecnie na Przysłup prowadzi tylko szlak żółty pieszy, na który nie pozwolono nam wjechać. Już drugi raz okazało się, że szlaki oznaczone na naszej mapie odbiegają nieco od rzeczywistości.

Jadąc pod wiatr wróciliśmy asfaltem do Widełek, gdzie wjechaliśmy w las na szlak niebieski rowerowy, prowadzący do miejscowości Muczne. Pierwszy raz podczas pobytu w Bieszczadach udało nam się trafić na istniejący nie tylko na mapie, ale i w rzeczywistości terenowy szlak. Już na samym początku szlaku poznaliśmy prawdziwe bieszczadzkie błoto - musieliśmy przeprawić się przez mocno rozjeżdżoną przez traktory glinę, gdyż w lesie prowadzona była wycinka drzew. W dalszej części terenowego szlaku mieliśmy do pokonania aż dwa kilkukilometrowe kamieniste podjazdy i zjazdy - pierwszy podjazd miał około 3,5 km, drugi około 3 km. To się nazywa górski trening. Szlak całkiem fajny, tylko oznakowanie fatalne - oznaczenie było tylko i wyłącznie na początku szlaku w Widełkach i na końcu w Mucznych. Dobrze, że po drodze była tylko jedna krzyżówka, chociaż gdyby nie mapa, zapewne pojechalibyśmy w złą stronę. Mieliśmy do wyboru drogę w lewo lub w prawo, przy której stał znak zakaz wjazdu. Jak się okazało po analizie mapy, szlak prowadził w prawo, czyli tam gdzie teoretycznie był zakaz. Wspaniałe oznaczenia.

Po terenowej przeprawie przez las dotarliśmy do asfaltu w Mucznych. Minęliśmy hotel i udaliśmy się na krótką przerwę do okolicznej knajpy, w której spotkaliśmy dwóch rowerzystów z Łodzi, którzy jechali chwilę przed nami tym samym terenowym szlakiem (to ich ślady widzieliśmy na krzyżówce, na której zastanawialiśmy się gdzie dalej jechać). Chwilę z nimi porozmawialiśmy, po czym rozjechaliśmy się w swoja stronę. Oni pojechali asfaltem niebieskim rowerowym do Wilczej Góry, a my wybraliśmy opcję bardziej terenową, prowadzącą czerwonym rowerowym wzdłuż granicy.

Przez większość swojej trasy czerwony szlak rowerowy połączony był z pomarańczowym szlakiem konnym. Początek czerwonego rowerowego prowadził asfaltem z Mucznych do Tarnawy Niżnej. W Tarnawie zaczęło być bardziej terenowo. Najpierw trochę błota, potem przeprawa przez strumyk i dalej po betonowych płytach wzdłuż granicy, porośniętych częściowo trawą, na których miejscami wystawały pręty z metalowych drutów, wyznaczające granicę polsko-ukraińską. Po dotarciu do Dźwiniacza Górnego, krótki postój na opuszczonym cmentarzu. Cmentarz wyglądał na stary i zapomniany przez ludzi - kilka rozpadających się nagrobków, zarośniętych trawą i mchem. To są właśnie prawdziwe Bieszczady - dzikie, ciche i opustoszałe.

W Dźwiniaczu szlaki czerwony rowerowy i pomarańczowy konny rozdzieliły się. Obydwa były w dalszym ciągu wyłożone betonowymi płytami. Szlak rowerowy prowadził przez pola, a konny, którym pojechaliśmy prowadził dalej wzdłuż granicy obok torfowiska Łokieć. Za torfowiskiem Łokieć czerwony rowerowy i pomarańczowy konny ponownie się złączyły. Po złączeniu się szlaków betonowe płyty się skończyły i wjechaliśmy w las, gdzie zaczął się gliniasty teren i wspaniałe kamieniste podjazdy i zjazdy. Na skraju lasu napotkaliśmy na porzucone miedzy drzewami auto. Terenowym szlakiem przez las dotarliśmy do Czerennej. Zatrzymaliśmy się na chwilę by odpocząć przed dalszą częścią trasy.

Z Czerennej pojechaliśmy asfaltem niebieskim rowerowym do Wilczej Góry, gdzie mieliśmy podjąć decyzję, czy wracamy od razu asfaltem do Stuposian, czy jedziemy jeszcze kawałek terenem przez las, wokół dwóch szczytów - Czereśnia - 816 metrów i Czereszenka - 771 metrów. Wybraliśmy opcję terenową. Szlak bardzo przyjemny, początkowo mieliśmy dość długi kamienisty zjazd, a potem jechaliśmy po płaskiej szutrówce. Szlakiem dojechaliśmy centralnie na parking, na którym zostawiliśmy auto.

Dystans dzisiejszej wycieczki wcale nie był taki duży - pokonaliśmy w sumie niecałe 45 km, jednak zmęczenie dało o sobie znać. Większość trasy stanowił górski teren, na którym nie zabrakło długich i wymagających podjazdów. Po takiej terenowej przeprawie nasze rowery były całkiem ubłocone - ale bieszczadzkie błoto jest o wiele cenniejsze niż dobrze nam znane jurajskie błoto :) Przed nami dwa dni odpoczynku od roweru - czas teraz zwiedzić pieszo najwyższe partie Bieszczad, po to by ostatni dzień pobytu poświecić na rower.

Ślad trasy z GPS:


Kilka fotek:
70 km/h będzie odpowiednia prędkością? © EdytKa


Przynajmniej tego mogłam pogłaskać :D © EdytKa


Nad Sanem w Stuposianach © EdytKa


Na niebieskim gliniastym, tzn. rowerowym © EdytKa


Jakoś dałam radę © EdytKa


Jurajski piach się tak nie klei © EdytKa


Fantastyczne oznaczenia szlaków rowerowych - bez mapy ani rusz © EdytKa


Kamienisty podjazd na niebieskim rowerowym - i tak przez jakieś 3 km © EdytKa


Chwila przerwy na szlaku © EdytKa


Przeprawa przez wodę w Tarnawie Niżnej © EdytKa


Gdzieś w drodze z Tarnawy do Dźwiniacza © EdytKa


Granica polsko-ukraińska © EdytKa


Przygraniczna rzeka - San - wspaniały widok © EdytKa


Gdzieś nad rzeką © EdytKa


Stary cmentarz w Dźwiniaczu Górnym © EdytKa


Porzucony w krzakach - ach ta dzikość Bieszczad... © EdytKa


Daleko jeszcze? :D Chwila odpoczynku © EdytKa


Roki po dzisiejszej wycieczce - trochę się glina wypłukała przez wodę © EdytKa


Idealny utwór do podsumowania tej wycieczki:
&feature=player_embedded

Wieczorowa terenówka do 0lsztyna

Wtorek, 4 września 2012 · Komentarze(2)
Pogoda była dziś bardzo ładna, więc korzystając z okazji umówiliśmy się w większym gronie na wieczorny wypad do Olsztyna. Zanim wybrałam się pod skansen przyjechał do mnie Gaweł i razem udaliśmy się przez Wypalanki na Korkową odebrać jego wypiaskowana ramę. Następnie pojechaliśmy do Mariusza, bo Gaweł miał podać mu uchwyty do wieszaka rowerowego. Chwilę pogadaliśmy i ruszyliśmy pod skansen. Na miejscu spotkania zjawili się jeszcze: Kasia, Rafał, Robert i arturm (który dotarł w ostatniej chwili jak już mieliśmy odjeżdżać).

Pojechaliśmy asfaltem w stronę skansenu, potem ścieżką wzdłuż rzeki i następnie asfaltem koło Guardiana. Za nastawnią zjechaliśmy w teren na żółty szlak pieszy. Przy torach niedaleko rowerostrady minęliśmy się z poisonkiem, Pietro78 i kobe24la. Na pewien odcinek zboczyliśmy z żółtego szlaku na zielony pieszy, ale później wróciliśmy ponownie na żółty szlak. Lubię ten szlak pomimo tego, że jest na nim sporo piachu. W miejscu, gdzie jeszcze niedawno wszystko w około spłonęło w pożarze zapatrzyłam się na bok, podziwiając jak natura odżywa, w efekcie czego nie uprowadziłam roweru na piachu, przednie kółko zjechało mi po koleinie ze ścieżki i zaliczyłam spotkanie z ziemią. Połamał mi się plastik osłaniający manetkę od przerzutki. Szybko się pozbierałam i pojechaliśmy dalej. Niedaleko wyjazdu na asfalt upadek zaliczył również Gaweł na dość stromym piaszczystym zjeździe. Trzymając się cały czas zółtego szlaku dojechaliśmy do asfaltu niedaleko Góry Biakło i udaliśmy się do leśnego na chwile przerwy.

Było już dość późno więc zebraliśmy się z powrotem. Pojechaliśmy asfaltem przez rynek w Olsztynie do Kusiąt. W Kusiętach wjechaliśmy w teren na czerwony szlak rowerowy. Zatrzymaliśmy się na chwilę na szlaku na pamiątkową nocną fotkę i ruszyliśmy dalej. Dojechaliśmy do asfaltu prowadzącego od Srocka na Legionów. Na zakręcie nie pojechaliśmy prawo tak jak prowadził asfalt, tylko pojechaliśmy prosto w teren. Nigdy wcześniej tędy nie jechałam, a jak się później okazało Rafał, który tę trasę zaproponował również jej nie znał. Jechaliśmy nocą, nieznaną, dość krętą dróżką między drzewami. Wyjechaliśmy na asfalt koło Cooper Standard i następnie pojechaliśmy przez legionów do cmentarza żydowskiego. Nigdy więcej nocą przez cmentarz :D Jeszcze Gaweł postraszył nas swoją mroczną autentyczną historią. Po wyjechaniu z cmentarza pojechaliśmy kawałek przy torach i dotarliśmy do asfaltu kawałek przed brukowanym rondem Ronalda Reagana. Następnie pojechaliśmy koło dawnego sądu i Aleję Pokoju. Pierwsza odłączyła się od nas Kasia, potem przy Estakadzie Gaweł i za kolejnymi światłami artur. Na Jagiellońskiej za shellem pożegnaliśmy się z Rafałem. Robert odwiózł mnie pod dom i wrócił do siebie.

Bardzo fajna wieczorna dawka terenu w dość dobrym tempie. Super towarzystwo, udana pogoda. Jednym słowem wszystko pozytywnie. Nic dodać nic ująć. Trzeba się powoli przyzwyczajać do jazdy po zmroku. Po takim wypadzie będzie się od razu lepiej spało :)

Na czerwonym rowerowym - zabrakło tylko fotografa © EdytKa