Wpisy archiwalne w miesiącu

Wrzesień, 2012

Dystans całkowity:625.94 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:27:21
Średnia prędkość:19.44 km/h
Maksymalna prędkość:75.40 km/h
Liczba aktywności:21
Średnio na aktywność:29.81 km i 1h 49m
Więcej statystyk

Bieszczady vol.4 - Baligród - 6 tyś. w sezonie

Sobota, 29 września 2012 · Komentarze(5)
Cały czwartek i piątek upłynął nam pod znakiem pieszych wycieczek. W czwartek startując z Ustrzyk i kończąc w Wetlinie pokonaliśmy Połoninę Caryńską i Połoninę Wetlińską, zdobywając po drodze kilka szczytów - Hasiakową Skałę (na której znajduje się schronisko Chatka Puchatka), Osadzki Wierch, Hnatowe Berdo, Przełęcz Orłowicza i Smerek. Przez cały czas towarzyszył nam wiatr halny. W piątek startując z Widełek i kończąc w Ustrzykach postanowiliśmy wdrapać się na Tarnicę. Nasza piesza wycieczka prowadziła przez dwa większe szczyty: Bukowe Berdo i Krzemień, później było zejście na Przełęcz Goprowską i wejście na Tarnicę. Ze szczytu schodziliśmy przez Szeroki Wierch do auta.

Po dwóch dniach zdobywania na piechotę bieszczadzkich szczytów ostatni dzień pobytu w bieszczadzkiej dziczy postanowiliśmy przeznaczyć na rower. Na sobotę zaplanowaliśmy więc wycieczkę do Baligrodu. Wyruszyliśmy z Wołkowyi i początkowo jechaliśmy asfaltem niebieskim rowerowym do Górzanki. Ta część trasy była w miarę płaska. Od górzanki mieliśmy dalej jechać asfaltem czarnym rowerowym (drogą, po której podobno jeździ PKS - przynajmniej tak wynikało z mapy) do Woli Gorzańskiej. Zaraz za tabliczką "Wola Górzańska" zobaczyliśmy znak "Przełomy - droga nieremontowana na długości 2,2 km". Pomyślałam, że pewnie będzie nieco dziurawy asfalt, jednak jak się okazało, miejscami w ogóle nie było asfaltu, tylko droga była całkiem rozkopana, aż do ziemi. Nie wiem w jaki sposób PKS daje radę tam przejechać, jak w jednym miejscu nawet rowerem nie było tak łatwo. Po przejechaniu przez nieremontowany kawałek drogi znów wyjechaliśmy na normalny asfalt. Najpierw mieliśmy kawałek stromo pod górę, a następnie zjazd 10% aż do Radziejowej, na którym rozpędziłam się do 75 km/h. Tuz przy końcu moją uwagę przyciągnęły dwa niedźwiedzie, znajdujące się przy bramie wjazdowej do Natura Parku (jest to kilkuhektarowy obszar, na którym znajduje się m.in. tor quadowy, tor offroad'owy i dość duży kawałek terenu do paintball'a). Zaczęłam hamować tuż przy bramie, jednak zatrzymałam się dopiero kilka metrów dalej. W dodatku Robert w ostatniej chwili zauważył, że hamuję i musiał odbijać na bok, by we mnie nie wjechać. Zrobiliśmy kilka zdjęć z niedźwiadkami przy bramie do Natura Parku i pojechaliśmy dalej.

Jechaliśmy asfaltem, cały czas czarnym rowerowym przez Stężnicę do Baligrodu. W Baligrodzie skręciliśmy w prawo na drogę główną, którą prowadził niebieski szlak rowerowy. Dotarliśmy do rynku w Baligrodzie, gdzie mogliśmy obejrzeć pomnik czołgu T-34. Następnie pojechaliśmy dalej asfaltem niebieskim rowerowym do Mchawy, po drodze oglądając cerkiew z 1879 roku i stary kościół parafialny z 1877 roku. Zwiedziliśmy również cmentarz wojenny żołnierzy polskich i radzieckich w Baligrodzie, poległych w walkach z Niemcami i UPA. W Mchawie obejrzeliśmy greckokatolicką kaplicę odpustową Boga Ojca. Następnie planowaliśmy zjechać na czerwony rowerowy, który wg mapy miał prowadzić asfaltem pod górę do kościoła w Mchawie i dalej terenem w dół z powrotem do Baligrodu. Po dłuższych poszukiwaniach początku szlaku okazało się, że czerwony rowerowy w rzeczywistości prowadzi nieco inaczej, niż na naszej mapie, czyli w zupełnie innym kierunku w stronę Cisowca. Już trzeci raz zawiodła mapa i trzeci raz zmiana dotyczyła czerwonego rowerowego... Pojechaliśmy pod górę do kościoła asfaltem niebieskim rowerowym i zjechaliśmy również asfaltem do głównej drogi w Mchawie. Od Mchawy dojechaliśmy do Baligrodu tą samą drogą co wcześniej - asfaltem niebieskim rowerowym. W Baligrodzie ponownie zatrzymaliśmy się na chwilę na rynku przy czołgu T-34.

Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy z powrotem. Najpierw kawałek asfaltem czarnym rowerowym, a potem zjechaliśmy na czerwony rowerowy prowadzący jednocześnie ścieżką edukacji leśnej. Początek szlaku stanowił dziurawy asfalt. Przy przeprawie przez mostek nad rozkopanym kawałkiem drogi spotkaliśmy czwórkę rowerzystów, którzy widząc nas oznajmili "no my najlepsze mamy już za sobą". Mogliśmy tylko domyślać się co nas dalej będzie czekało. A czekał nas około 3 kilometrowy podjazd pod górę po kamieniach polanych smołą i posypanych drobnym grysem. Łatwo nie było. Na samym szczycie zatrzymaliśmy się przy kapliczce pod wiatą dla turystów, by chwilę odpocząć. Po krótkiej przerwie ruszyliśmy dalej. Kawałek było płasko, a potem lekki zjazd do Bereźnicy Wyżnej. Od Bereźnicy jechaliśmy terenem niebieskim rowerowym do Górzanki. Tutaj zjazd był dość stromy, miejscami trzeba było bardzo uważać, by nie zaliczyć OTB na dość dużych kamieniach. Od Górzanki jechaliśmy już tak jak w poprzednim kierunku, czyli asfaltem niebieskim rowerowym aż do kwatery w Wołkowyi. Dzisiejszego dnia udało mi się nawet pokonać stromy podjazd po płytach pod samą kwatera.

Takim oto sposobem nasz urlop w Bieszczadach dobiegł końca. Tak to już jest, że to co dobre szybko się kończy. Podczas sześciu dni zdążyliśmy tak naprawdę zwiedzić tylko malutką cząstkę tego, co tak naprawdę można było tutaj zobaczyć. Tydzień urlopu to zdecydowanie za mało. Przez pierwsze dwa dni pobytu, byłam trochę zniesmaczona i lekko rozczarowana, gdyż moje wyobrażenie o Bieszczadach rozminęło się nieco z rzeczywistością, na szczęście kolejne dni, podczas których zwiedziliśmy inne partie gór wpłynęły pozytywnie na moją ocenę tego regionu. Jeśli tylko w przyszłości trafi się okazja ponownego wypadu w Bieszczady to z wielką przyjemnością tutaj wrócę.

Ślad trasy z GPS - niezbyt dokładny, ale zawsze coś:


Kilka fotek:
Poranna rosa © EdytKa


Widząc ten znak nie sądziłam, że będzie aż tak źle jak było © EdytKa


Jak taką drogą codziennie jeździ PKS? :D © EdytKa


Jesień jest cudowna :) © EdytKa


Jarzebina szczyty odsłania... pogoda bedzię :) © EdytKa


Taki mały słodki niedźwiadek :) © EdytKa


Figura nad bramą wjazdową na tor guadowy © EdytKa


Teraz już wiem, dlaczego na źjeździe jechałam ponad 70 km/h :D © EdytKa


Rudy T-34 - symbol wdzieczności armii radzieckiej w Baligrodzie © EdytKa


Niesmaowicie potężny wóz © EdytKa


Cmentarz w Baligrodzie © EdytKa


Niby zwykły cmentarz, a jednak inny niż wszystkie © EdytKa


"Dla Ciebie Polsko i Twojej chwały" © EdytKa


Po Drodze z baligrodu do Mchawy © EdytKa


Przepiękne barwy jesieni © EdytKa


Po drodze do kaplicy Boga Ojca © EdytKa


Czerwony rowerowy - wspaniała naweirzchnia - kamienie oblane smołą i zasypane grysem © EdytKa


Kapliczka na czerwonym szlaku - na szczycie podjazdu © EdytKa


Po podjeździe czas na zjazd :) © EdytKa


Żubr w trawie Bieszczad :D © EdytKa


Na sam koniec stromy podjazd pod kwaterę © EdytKa


Tak mi się skojarzyło z Rudym T-34:

Bieszczady vol.3 - terenem wzdłuż granicy

Środa, 26 września 2012 · Komentarze(3)
Na trzeci dzień pobytu w Bieszczadach zaplanowaliśmy bardziej terenową niż dotychczas wycieczkę wzdłuż granicy polsko-ukraińskiej. Wpakowaliśmy rowery do auta i podjechaliśmy do Stuposian, gdzie znajdował się start naszej dzisiejszej wyprawy rowerowej.

Po przygotowaniu rowerów do jazdy ruszyliśmy z parkingu w Stuposianach. Na sam początek podjechaliśmy kilka metrów ścieżką między drzewami do miejsca, gdzie potok Wołosaty wpływał do rzeki San. Po krótkiej sesji zdjęciowej wróciliśmy na parking i pojechaliśmy asfaltem do Pszczelin, dalej asfaltem niebieskim rowerowym do Widełek, i z Widełek asfaltem czarnym rowerowym do Berezki. Mieliśmy w planach dotrzeć terenem czerwonym rowerowym z Berezki na Przysłup Caryński. Niestety przy wjeździe oznajmiono nam, że szlak rowerowy został zlikwidowany z uwagi na fakt, iż był zbyt niebezpieczny i obecnie na Przysłup prowadzi tylko szlak żółty pieszy, na który nie pozwolono nam wjechać. Już drugi raz okazało się, że szlaki oznaczone na naszej mapie odbiegają nieco od rzeczywistości.

Jadąc pod wiatr wróciliśmy asfaltem do Widełek, gdzie wjechaliśmy w las na szlak niebieski rowerowy, prowadzący do miejscowości Muczne. Pierwszy raz podczas pobytu w Bieszczadach udało nam się trafić na istniejący nie tylko na mapie, ale i w rzeczywistości terenowy szlak. Już na samym początku szlaku poznaliśmy prawdziwe bieszczadzkie błoto - musieliśmy przeprawić się przez mocno rozjeżdżoną przez traktory glinę, gdyż w lesie prowadzona była wycinka drzew. W dalszej części terenowego szlaku mieliśmy do pokonania aż dwa kilkukilometrowe kamieniste podjazdy i zjazdy - pierwszy podjazd miał około 3,5 km, drugi około 3 km. To się nazywa górski trening. Szlak całkiem fajny, tylko oznakowanie fatalne - oznaczenie było tylko i wyłącznie na początku szlaku w Widełkach i na końcu w Mucznych. Dobrze, że po drodze była tylko jedna krzyżówka, chociaż gdyby nie mapa, zapewne pojechalibyśmy w złą stronę. Mieliśmy do wyboru drogę w lewo lub w prawo, przy której stał znak zakaz wjazdu. Jak się okazało po analizie mapy, szlak prowadził w prawo, czyli tam gdzie teoretycznie był zakaz. Wspaniałe oznaczenia.

Po terenowej przeprawie przez las dotarliśmy do asfaltu w Mucznych. Minęliśmy hotel i udaliśmy się na krótką przerwę do okolicznej knajpy, w której spotkaliśmy dwóch rowerzystów z Łodzi, którzy jechali chwilę przed nami tym samym terenowym szlakiem (to ich ślady widzieliśmy na krzyżówce, na której zastanawialiśmy się gdzie dalej jechać). Chwilę z nimi porozmawialiśmy, po czym rozjechaliśmy się w swoja stronę. Oni pojechali asfaltem niebieskim rowerowym do Wilczej Góry, a my wybraliśmy opcję bardziej terenową, prowadzącą czerwonym rowerowym wzdłuż granicy.

Przez większość swojej trasy czerwony szlak rowerowy połączony był z pomarańczowym szlakiem konnym. Początek czerwonego rowerowego prowadził asfaltem z Mucznych do Tarnawy Niżnej. W Tarnawie zaczęło być bardziej terenowo. Najpierw trochę błota, potem przeprawa przez strumyk i dalej po betonowych płytach wzdłuż granicy, porośniętych częściowo trawą, na których miejscami wystawały pręty z metalowych drutów, wyznaczające granicę polsko-ukraińską. Po dotarciu do Dźwiniacza Górnego, krótki postój na opuszczonym cmentarzu. Cmentarz wyglądał na stary i zapomniany przez ludzi - kilka rozpadających się nagrobków, zarośniętych trawą i mchem. To są właśnie prawdziwe Bieszczady - dzikie, ciche i opustoszałe.

W Dźwiniaczu szlaki czerwony rowerowy i pomarańczowy konny rozdzieliły się. Obydwa były w dalszym ciągu wyłożone betonowymi płytami. Szlak rowerowy prowadził przez pola, a konny, którym pojechaliśmy prowadził dalej wzdłuż granicy obok torfowiska Łokieć. Za torfowiskiem Łokieć czerwony rowerowy i pomarańczowy konny ponownie się złączyły. Po złączeniu się szlaków betonowe płyty się skończyły i wjechaliśmy w las, gdzie zaczął się gliniasty teren i wspaniałe kamieniste podjazdy i zjazdy. Na skraju lasu napotkaliśmy na porzucone miedzy drzewami auto. Terenowym szlakiem przez las dotarliśmy do Czerennej. Zatrzymaliśmy się na chwilę by odpocząć przed dalszą częścią trasy.

Z Czerennej pojechaliśmy asfaltem niebieskim rowerowym do Wilczej Góry, gdzie mieliśmy podjąć decyzję, czy wracamy od razu asfaltem do Stuposian, czy jedziemy jeszcze kawałek terenem przez las, wokół dwóch szczytów - Czereśnia - 816 metrów i Czereszenka - 771 metrów. Wybraliśmy opcję terenową. Szlak bardzo przyjemny, początkowo mieliśmy dość długi kamienisty zjazd, a potem jechaliśmy po płaskiej szutrówce. Szlakiem dojechaliśmy centralnie na parking, na którym zostawiliśmy auto.

Dystans dzisiejszej wycieczki wcale nie był taki duży - pokonaliśmy w sumie niecałe 45 km, jednak zmęczenie dało o sobie znać. Większość trasy stanowił górski teren, na którym nie zabrakło długich i wymagających podjazdów. Po takiej terenowej przeprawie nasze rowery były całkiem ubłocone - ale bieszczadzkie błoto jest o wiele cenniejsze niż dobrze nam znane jurajskie błoto :) Przed nami dwa dni odpoczynku od roweru - czas teraz zwiedzić pieszo najwyższe partie Bieszczad, po to by ostatni dzień pobytu poświecić na rower.

Ślad trasy z GPS:


Kilka fotek:
70 km/h będzie odpowiednia prędkością? © EdytKa


Przynajmniej tego mogłam pogłaskać :D © EdytKa


Nad Sanem w Stuposianach © EdytKa


Na niebieskim gliniastym, tzn. rowerowym © EdytKa


Jakoś dałam radę © EdytKa


Jurajski piach się tak nie klei © EdytKa


Fantastyczne oznaczenia szlaków rowerowych - bez mapy ani rusz © EdytKa


Kamienisty podjazd na niebieskim rowerowym - i tak przez jakieś 3 km © EdytKa


Chwila przerwy na szlaku © EdytKa


Przeprawa przez wodę w Tarnawie Niżnej © EdytKa


Gdzieś w drodze z Tarnawy do Dźwiniacza © EdytKa


Granica polsko-ukraińska © EdytKa


Przygraniczna rzeka - San - wspaniały widok © EdytKa


Gdzieś nad rzeką © EdytKa


Stary cmentarz w Dźwiniaczu Górnym © EdytKa


Porzucony w krzakach - ach ta dzikość Bieszczad... © EdytKa


Daleko jeszcze? :D Chwila odpoczynku © EdytKa


Roki po dzisiejszej wycieczce - trochę się glina wypłukała przez wodę © EdytKa


Idealny utwór do podsumowania tej wycieczki:
&feature=player_embedded

Bieszczady vol.2 - jezioro Myczkowskie

Wtorek, 25 września 2012 · Komentarze(3)
Po wczorajszym powrocie na kwaterę cały czas pod wiatr wstałam dziś ze strasznym bólem głowy i zatok. Najwyraźniej musiało mnie zawiać. Od samego rana padał deszcz. Z jednej strony cieszyłam się, bo i tak nie miałam zbyt wiele sił na rower, z drugiej strony deszcz pokrzyżował nam plany. Postanowiliśmy część zaplanowanej trasy pokonać dziś autem. Pojechaliśmy do Ustrzyk Dolnych, po drodze zwiedzając m.in: pałac w Olszanicy, drewniany kościół w Stefkowej, cerkiew w Ustianowej Górnej, rynek w Ustrzykach, a na nim pomnik ku czci poległych żołnierzy pomordowanych przez Hitlera, oraz cerkiew Leszczowate.

Po południu trochę się rozpogodziło. Jednak było już zbyt późno na dłuższą wycieczkę. Postanowiliśmy spakować rowery do auta i pojechać do Soliny w pobliże zapory i stamtąd wystartować rowerem dookoła jeziora Myczkowskiego. Planowaliśmy najpierw dojechać asfaltem na zaporę nad jeziorem, a następnie wrócić do Soliny terenem czerwonym szlakiem rowerowym. Niestety, jak się później okazało nie udało nam się okrążyć jeziora dookoła, ale o tym za chwilę.

Ze Soliny pojechaliśmy asfaltem szlakiem zielonym / czarnym rowerowym przez Bóbrkę na zaporę w Myczkowcach. Po drodze w Bóbrce zjechaliśmy na moment w teren i pojechaliśmy przez Zagrodę "Felkową" nad jezioro. Widoczność ograniczała nam lekka mgła, ale i tak widoki były wspaniałe. Wróciliśmy na asfalt i jechaliśmy dalej, zatrzymując się jeszcze na chwilę przy kapliczce z 1848 r, przy której znajdowało się kilka figur wyrzeźbionych z drewna. Dalej już cały czas asfaltem nad zaporę w Myczkowcach. Na zaporze sesja zdjęciowa i przez zaporę na drugą stronę jeziora.

Mieliśmy wracać do Soliny terenem czerwonym rowerowym przy brzegu jeziora. Jak się później okazało szlak ten istniał tylko na naszej mapie - w rzeczywistości go w ogóle nie było. Postanowiliśmy spróbować przejechać wokół jeziora szlakiem pieszym, jednak i te szlaki oznaczone były w masakryczny sposób (szlaki wokół jeziora oznakowane były jakimiś kolorowymi kółeczkami, serduszkami, czy trójkącikami - w życiu czegoś takiego nie widziałam). Bardzo ciężko było zorientować się, czy szlak zielony pieszy, którym zdecydowaliśmy się jechać oznakowany jest serduszkiem, czy może trójkącikiem. Wróciliśmy przez zaporę do asfaltu, gdzie znajdowała się mapa najbliższej okolicy. Po oględzinach mapy wybraliśmy szlak oznaczony zielonym trójkącikiem. Ponownie pojechaliśmy przez zaporę na drugą stronę, by tam wjechać w teren na zielony szlak.

Już na samym początku pieszego szlaku zaczęły się schody, i to nie w przenośni a w dosłownym tego słowa znaczeniu. Musieliśmy wejść z rowerami pod stromą górkę po schodach. Dalej był kawałek po płaskiej leśnej dróżce, po czym znów schody, z tym, że tym razem w dół. Dalej znów kawałek po płaskim ścieżką w lesie. Gdy dojechaliśmy do źródełek, zorientowaliśmy się, że jedziemy nie w tę stronę, w którą powinniśmy. Musieliśmy wrócić się ścieżką ponownie do schodów. Przed schodami postanowiliśmy pojechać w przeciwnym kierunku niż poprzednio. W efekcie dotarliśmy do nastawni przy elektrowni na jeziorze. Zapytaliśmy o drogę stróża pilnującego elektrowni. Okazało się, że tuż przy końcu zapory źle skręciliśmy i zamiast jechać w prawo na schody na zielony szlak trójkącikowy powinniśmy pojechać w lewo od razu w las przy brzegu jeziora. Cóż, musieliśmy wrócić się ponownie po schodach w górę i w dół do zapory.

Po trzecim z rzędu pokonaniu schodów trafiliśmy ponownie do zapory i tym razem wjechaliśmy od razu w teren na szlak wskazany nam przez stróża - niebieski pieszy, oznaczony paskiem. Pomyśleliśmy, że teraz już bez problemu objedziemy jezioro dookoła. jednak wcale tak łatwo nie było. Robiło się już ciemno, mgła z każdą minutą robiła się gęstsza. Pokonaliśmy zaledwie kilka metrów po pieszym szlaku, na którym było bardzo niebezpiecznie nawet dla pieszych. Wąziutka ścieżka, między drzewami, po śliskiej glinie tuż nad skarpą przy brzegu jeziora. Jeden zły krok i można było spaść w dół. Nie chcieliśmy ryzykować, dlatego podjęliśmy decyzję, że wracamy na asfalt i jedziemy do Soliny tą samą trasą, którą dojechaliśmy do zapory, czyli asfaltem zielonym / czarnym rowerowym.

Minęliśmy parking, na którym zaparkowana była Felka i pojechaliśmy dalej asfaltem nad zaporę na jeziorze Solińskim. Oświetlona zapora po zmroku wyglądała o wiele ładniej niż w dzień, choć wiało tak samo mocno. Po przejechaniu przez zaporę wróciliśmy asfaltem do auta, mijając się po drodze z tymi samymi rowerzystami, których wczoraj pytaliśmy o ciekawe ścieżki w okolicy.

Już myślałam, że dzisiejszego dnia w ogóle nie uda nam się wsiąść na rower. Rano ledwie wstałam z łóżka, później zaczął padać deszcz. Na szczęście późnym wieczorem udało się pokonać chociaż parę kilometrów i zrealizować niewielką część zaplanowanej na dziś trasy rowerowej. Dziś jechałam już na swoim siodełku i chyba pomału zaczynam się do niego przyzwyczajać.

Ślad trasy z GPS:


Kilka fotek:
Widok na jezioro Myczkowskie z Bóbrki © EdytKa


Łabędzie nad jeziorem © EdytKa


Punkt widokowy nad jeziorem © EdytKa


Zapora nad jeziorem Myczkowskim © EdytKa


Chwila dla fotoreporterów na zaporze © EdytKa


Chyba jeszcze zbyt mało bieszczadzkiego błotka się przykleiło :D © EdytKa


Widok na jezioro z zapory © EdytKa


Schody na zielonym szlaku pieszym © EdytKa


Kawałek zjazdu bez schodów © EdytKa


Mgła nad polami w pobliżu jeziora © EdytKa


Tak jakoś mi się skojarzyło z tą wycieczką:
&feature=player_embedded

Bieszczady vol.1 - jezioro Solińskie

Poniedziałek, 24 września 2012 · Komentarze(5)
Dzisiaj pierwszy dzień w Bieszczadach i pierwsza wycieczka po górach na nowym rowerze. W dodatku dziś pierwszy test bezprzewodowego licznika z Lidla. Na pierwszy ogień krótka wycieczka na rozgrzewkę, gdyż na miejsce dojechaliśmy nieco później niż planowaliśmy, a jeszcze trzeba było się zaaklimatyzować na kwaterze. Spojrzeliśmy na mapę i postanowiliśmy wybrać się dziś nad jezioro Solińskie.

Wyruszyliśmy z Wołkowyi asfaltem niebieskim / zielonym rowerowym i od razu na starcie 9% podjazd o długości co najmniej 2,5 km. To się właśnie nazywa prawdziwa rozgrzewka :D Po podjeździe oczywiście wspaniały zjazd do Polańczyka. Jechałam dość ostrożnie, gdyż nie byłam jeszcze odpowiednio zaprzyjaźniona z nowym rowerem i bałam się, że na którymś ostrym zakręcie po prostu spotkam się z asfaltem. W Polańczyku pojechaliśmy kawałek terenem pod górkę na punkt widokowy nad jeziorem Solińskim - punkt, z którego obserwowaliśmy jezioro nazywany jest dużą wyspą energetyk. Widoki cudowne. Cisza, spokój, nie to co w Tatrach.

Po krótkiej przerwie i kilku fotkach zjechaliśmy w dół po płytach betonowych do asfaltu w Polańczyku. Następnie asfaltem niebieskim / zielonym rowerowym dotarliśmy do Myczkowa. Dalej cały czas asfaltem zielonym rowerowym udaliśmy się do Soliny na zaporę nad jeziorem. Znowu musieliśmy pokonać dość długi pojazd, po którym oczywiście był bajeczny zjazd. Przed wjazdem na zaporę, uznałam, że najwyższy czas na demontaż nowego licznika - nie wiem czy wszystkie bezprzewodowe tak mają, czy tylko ten z Lidla, ale licznik działa jak mu się podoba - raz liczy km, raz nie. Na zaporze spotkaliśmy troje rowerzystów, którzy sprawili wrażenie znających okolicę. Postanowiliśmy podpytać ich o jakieś ciekawe ścieżki w okolicy i miejsca warte zwiedzenia na rowerze. Pokazali nam na mapie kilka tras i pojechali w swoją stronę, a my w swoją.

Ze Soliny wróciliśmy do Polańczyka tą samą trasą - asfaltem przez Myczków. Następnie skręcamy w Polańczyku na głównym skrzyżowaniu w lewo i jedziemy asfaltem do parku zdrojowego. Cały park niezbyt szczególny - kilka asfaltowych ścieżek pomiędzy drzewami. Postanawiamy zjechać dość stromym terenowym zjazdem na przystań Jawor, skąd można zobaczyć Fiord Nelsona nad Soliną. W przystani cisza i spokój - wypożyczalnia rowerków i kajaków była już zamknięta, a było raptem kilka minut po godzinie 17. Poza nami nikogo tam nie było. Po zrobieniu kilku zdjęć pojechaliśmy dalej.

Najpierw terenowy, dość stromy podjazd - i tu wyszedł brak przyzwyczajenia do nowego sprzętu i brak odpowiedniej techniki - w pewnym momencie momentalnie podniosło mi do góry przednie koło i na tym mój podjazd się skończył. Nie byłam już w stanie ruszyć, więc musiałam rower podprowadzić do płaskiego asfaltu w parku. Przez park dotarliśmy do asfaltu w Polańczyku i postanowiliśmy pojechać na drugą stronę wyspy, by zobaczyć jezioro od drugiej strony. Oczywiście terenem musieliśmy zjechać w dół, a tuż przed samą plażą mieliśmy do pokonania jeszcze kilka schodów. Widoki przy brzegu jeziora wspaniałe - plaża, przybrzeżna skarpa - raj dla oczu. Po kolejnej sesji zdjęciowej nad brzegiem Soliny powrót na kwaterę.

Na początek kilka schodów i potem terenem pod górę do asfaltu w Polańczyku. Następnie do głównej drogi i cały czas asfaltem na kwaterę w Wołkowyi. Po drodze znów ten sam co wcześniej dość długi i wyczerpujący 9% podjazd w górę, a potem zjazd. Do tego powrót cały czas pod wiatr, który dodatkowo utrudniał jazdę. Na sam koniec pod samą kwaterą krótki, ale bardzo stromy podjazd po betonowych płytach. Ustawiłam sobie złe przełożenie i w efekcie pierwszego dnia nie udało mi się pokonać tego podjazdu. Na szczęście mam jeszcze kilka dni :D

Po pierwszej górskiej wycieczce na Rockim nasunęło mi się kilka spostrzeżeń co do nowego sprzętu - na asfalcie, szczególnie podczas podjazdów świetnie sprawdza się blokada amortyzatora, jednak terenowe opony na asfalcie nie radzą sobie najlepiej, są dość miękkie i strasznie hałasują. W dodatku jechałam dziś na siodełku pożyczonym od Gawła, nieco szerszym niż to, które było w Rockim na standardzie i po pierwszej jeździe na innym siodle, stwierdzam, że jednak muszę się jakoś przyzwyczaić do węższego siodełka, gdyż to od Gawła wcale nie jest takie komfortowe jak mogłoby się wydawać, tym bardziej, że na stromych zjazdach nie ma jak odchylić się do tyłu.

Trasa dzisiejszego dnia była w większości asfaltowa - nie wliczając dojazdu do punktu widokowego i kilku odcinków nad jeziorem Solińskim. Jednak pomimo tego kilkukilometrowe strome asfaltowe podjazdy dają ostro w kość. W końcu to góry i nikt nie mówił, że będzie łatwo :)

Ślad trasy z GPS:


Kilka fotek:
Po drodze z Wołkowyi do Polańczyka © EdytKa


Na zaporze nad jeziorem Solińskim © EdytKa


Przystajń Jawor nad Soliną © EdytKa


Piachu nie było, ale nad brzegiem dało się pojeździć © EdytKa


Nad jeziorem Solińskim © EdytKa


Roki nad jeziorem © EdytKa


Z Robertem nad jeziorem © EdytKa


Prawie jak nad morzem :D © EdytKa


Przy skarpie nad jeziorem © EdytKa


Skąd on się tam wziął? © EdytKa


Dobrze, że się ziemia nie obsypała © EdytKa


I na koniec utwór przewodni wycieczki, który skojarzył mi się z jeziorem Solińskim:

Pozałatwiać kilka spraw

Sobota, 22 września 2012 · Komentarze(3)
Dziś razem z Robertem przedobiednia objazdówka po mieście po kilku sklepach rowerowych. Chciałam dokupić kilka rzeczy do nowego roweru. Najpierw pojechaliśmy trasą taką jak zawsze dojeżdżam do pracy, potem Sobieskiego, Pułaskiego i Popiełuszki do BDC, następnie przez Jana Pawła do Dobrych Sklepów Rowerowych (niestety dziś było zamknięte), później II Aleją i Wolności do Ransport, na Sobieskiego do e-rowery, a na sam koniec do narty-rowery i do Gawła na serwis zważyć rower. Waga pokazała 13,09 kg choć katalogowo powinien ważyć 12,90 kg, jednak różnica może wynikać z tego, że chwilowo musiałam założyć normalne pedały zamiast SPD, które były w rowerze podczas zakupu.

W sumie podczas całej miastowej objazdówki zakupiłam tylko dwie dętki, koszyk na bidon i bidon termiczny. Miałam jeszcze w zamiarze kupić jakieś wygodne siodełko (bo to, które jest w rowerze to dla tragedia - twarde niesamowicie - po wczorajszych 30 km mam dość), błotniki i platformy do SPD, ale tym razem się nie udało. Na szczęście udało się przed wypadem w Bieszczady pożyczyć całkiem niezłe siodełko od Gawła.

Mój rower przyciąga do siebie piórka :D © EdytKa

Do Towarnych na ognisko

Sobota, 22 września 2012 · Komentarze(0)
W piątkowy wieczór wypad na ognisko w Górach Towarnych, aby wspólnie z ekipą z Częstochowskiego Forum Rowerowego pożegnać dobiegające już końca lato. Korzystając z okazji postanowiłam odbyć pierwszą jazdę na nowym rowerze. Umówiliśmy się pod skansenem razem z Gawłem, Mr.Dry, Pikslem, Przemo2 i STi, by razem dojechać na miejsce ogniska.

Pojechaliśmy wszyscy asfaltem w stronę huty, na chwilę się rozdzieliliśmy, gdyż Gaweł, Piksel, Przemek i Robert pojechali ścieżką wzdłuż rzeki, a ja z Bartkiem asfaltem. Spotkaliśmy się ponownie koło Guardiana i pojechaliśmy dalej razem asfaltem aż do Kusiąt. W Kusiętach, za górką koło szkoły skręciliśmy w prawo w teren i zielonym pieszym dotarliśmy pod jaskinię, gdzie ognisko już się paliło.

Łącznie przed jaskinią utworzyła się dość duża rowerowa ekipa - w sumie było nas aż 25 osób. Przy ognisku jak zawsze było wesoło. Tym razem nie było ani gitary, ani śpiewów, ale pomimo tego nie nudziliśmy się, bo wrażeń nie zabrakło. Do samego końca ogniskowej imprezy zostało nas tylko kilka osób. Nikt tej nocy nie nocował w jaskini, ani w namiocie, więc po zagaszeniu ogniska udaliśmy się w drogę powrotną razem z Kasią, Helenką, Krzyśkiem, magnum, Prophet, Sti, Outsider i Zbyszko61.

Było ciemno, więc dla bezpieczeństwa postanowiliśmy z pod jaskini sprowadzić rowery na dół i dopiero na równym gruncie zacząć jechać. Będąc już na dole ścieżką przy gospodarstwach dojechaliśmy do asfaltu w Kusiętach. Prophet skręcił w prawo w stronę Olsztyna, a my w lewo. Pojechaliśmy przez Kusięta cały czas asfaltem, taką samą trasą jak wcześniej. Podczas powrotu do domu również nie zabrakło wrażeń, niestety tych nieoczekiwanych. Na Alei Pokoju każdy rozjechał się w swoją stronę.

Pierwsza jazda nowym sprzętem już za mną. Jedzie się lekko, przyjemnie, o niebo lepiej niż na ciężkim zółtym rowerku. Różnica jest nieporównywalna. W drodze na Towarne drażnił mnie jedynie hałasujący prawie non stop tylny hamulec, który co chwila wpadał w rezonans nawet na najmniejszej nierówności (przekonałam się pierwszy raz o urokach tarczówek). Na szczęście przy ognisku Arek z Robertem coś tam podziałali i w drodze powrotnej uciążliwy hałas zniknął. W najbliższym czasie muszę jeszcze pomyśleć o zmianie siodełka, bo na tym wąskim i twardym kamieniu długo nie wytrzymam.

Olsztyn i Poraj

Czwartek, 20 września 2012 · Komentarze(1)
Z powodu mniejszej ilości wolnego czasu dawno nie byłam na wieczornej przejażdżce w większym gronie. Dzisiejsze popołudnie miałam mieć luźniejsze, więc zaproponowałam kilku osobom wypad do Mstowa o godzinie 18:00. W między czasie w trakcie przerwy w pracy wyczaiłam pewną dość kuszącą ofertę. Kilka telefonów i po pracy po Roberta i autem prosto do Decathlon. Zadzwoniłam tylko do Kasi, że mogę się spóźnić pod skansen, ale że na pewno będę. Dzięki informacji od Rafała zakupiłam nowy rower, który tylko szybko spakowaliśmy do auta i do domu. W domu byliśmy o 18. Zostawiliśmy rower w aucie, szybko się przebraliśmy i pod skansen.

Na miejsce zbiórki dotarliśmy około 18:15 - studencki kwadrans. Ekipa w składzie: Kasia, Łuki, mario66 i Tomek cierpliwie na nas czekała, jednak spóźnienie zostało wybaczone, gdyż przyczyna była słuszna :D Z uwagi na fakt, że byliśmy trochę w tył z czasem i dnie są już coraz krótsze, postanowiliśmy zrezygnować dziś z wypadu do Mstowa i skrócić trasę wycieczki do Olsztyna.

Pojechaliśmy asfaltem w stronę huty, na rondzie skręciliśmy w lewo i potem terenem przez cmentarz żydowski. Następnie kawałek asfaltową ścieżką na Legionów, po czym koło Cooper Standard wjechaliśmy w teren. Pojechaliśmy tak jak kiedyś prowadził nas Rafał, z tym, że tym razem w odwrotnym kierunku i za dnia. W dzień te terenowe podjazdy i zjazdy wyglądały jakoś groźniej niż w nocy. Może dlatego, że więcej było widać. Wyjechaliśmy ponownie na asfalt na zakręcie i jechaliśmy asfaltem do zjazdu na czerwony rowerowy. terenem czerwonym szlakiem dojechaliśmy do Kusiąt. Następnie znów asfaltem przez Kusięta do Olsztyna i na krótką przerwę w leśnym.

Z leśnego ruszyliśmy asfaltem w stronę Biskupic. Na zakręcie przed słynną górką w Biskupicach pojechaliśmy prosto w teren na zielony pieszy. Szlak całkiem ciekawy, tylko było sporo piachu, momentami ciężko było jechać, z resztą Tomek zaliczył nawet niegroźne spotkanie z ziemią. Po przeprawie przez piaskownice jeszcze musieliśmy zmierzyć się z kamienistym podjazdem. Po podjeździe dojechaliśmy do asfaltu w Dębowcu koło cmentarza. Zatrzymaliśmy się na moment na szczycie górki niedaleko kościoła, by wspólnie zdecydować jak przebiegać będzie dalsza część trasy. Różowy panter, ups... miałam napisać Tomek, ewntualnie _omar_ lub Tofik (osoby wtajemniczone wiedzą o co kaman) opowiedział nam jeszcze dowcip i ruszyliśmy dalej.

Postanowiliśmy pojechać możliwie jak najkrótszą trasą. Za kościołem skręciliśmy w lewo i zjechaliśmy asfaltem do drogi prowadzącej z Choronia do Poraja. Zjazd całkiem fajny, tylko po drodze jakieś niepotrzebne dwa spowalniacze w postaci znaków "STOP" na krzyżówkach :D Po zjeździe skręciliśmy w prawo i pojechaliśmy w stronę przejazdu kolejowego. Przed przejazdem skręciliśmy w prawo i najpierw kawałek asfaltem, potem terenem dotarliśmy do następnego przejazdu. Przejechaliśmy na drugą stronę torów i dotarliśmy asfaltem do drogi głównej w Osinach.

Następnie jechaliśmy już cały czas asfaltem. Najpierw kawałek główną przez Osiny i Kolonię Borek. Następnie zjechaliśmy z głównej drogi w prawo i jechaliśmy cały czas asfaltem przez Zawodzie, Poczesną, Nową Wieś (przez kostkę brukową, na której zawsze mnie jakoś wytrzęsie), dalej przez Korwinów, Słowik i Wrzosową, aż dojechaliśmy do Gierkówki. Następnie prosto chodnikiem wzdłuż trasy. Przy wiadukcie nad nowymi torami kolejowymi ja i Robert odłączyliśmy się od reszty i pojechaliśmy pod trasą do Jesiennej. Reszta ekipy pojechała w stronę estakady.

Bardzo fajny wieczorny wypad. Dobre tempo, doborowe towarzystwo i jak zawsze masa śmiechu i dobrego humoru. Tego mi było trzeba. Niestety dni są już coraz krótsze i większość wypadów odbywa się już po zmroku. Trzeba się na nowo przyzwyczajać do nocnych wypadów.

Droga do i z pracy, a potem kilka km po mieście

Wtorek, 18 września 2012 · Komentarze(0)
Dziś znowu tylko parę km po mieście. Rano standardowy dojazd do pracy. Nic szczególnego. Po pracy wzdłuż linii tramwajowej do dentysty i chirurga szczękowego niedaleko estakady. Następnie Jagiellońską i przez osiedle do domu.

Po południu z wielkim zapałem chciałam przejechać jeszcze trochę km, dla rozładowania nerwów, ale niestety kolejny dzień z rzędu się nie udało. Słaby ten miesiąc, szału nie ma.

Droga do i z pracy, a potem kilka km po mieście

Poniedziałek, 17 września 2012 · Komentarze(1)
Kolejny mało rowerowy dzień. Dziś tylko trochę po mieście. Na początek rano droga do pracy. Trasa jak zawsze. Poranek dziś był stosunkowo ciepły, a już na pewno cieplejszy niż wczorajszy wieczór.

Po pracy razem z Robertem wzdłuż linii tramwajowej i przez II Aleję na Garibaldiego do Dobrych Sklepów Rowerowych. Następnie ponownie tą samą trasą do erowery na Sobieskiego, potem na chwilę do Gawła i jeszcze na chwilę znowu wzdłuż linii tramwajowej do erowery przy estakadzie. Po sklepowej objazdówce przez Gajową i osiedle do domu.

Teraz mam już totalny mętlik jeśli chodzi o kupno nowego roweru. Prawie każdy sprzedawca chwali swoje sprzęty, zapominając przy tym, że zadowolony klient to taki, któremu się doradzi jak najlepiej biorąc pod uwagę jego osobiste potrzeby i wymagania.

Krótki nocny wypad nad zbiornik huty

Niedziela, 16 września 2012 · Komentarze(0)
Kolejny wrześniowy weekend, podczas którego nie udało mi się znależć wystarczająco dużo czasu na rower minął. Udało mi się wygospodarować raptem jedynie godzinkę czasu w niedzielę wieczorem po godzinie 20. Postanowiliśmy razem z Robertem udać się na chwilkę nad zbiornik huty.

Ruszyliśmy ode mnie z domu i pojechaliśmy najpierw przez osiedle, potem Jagiellońską, Aleję Pokoju, obok skansenu i asfaltem nad zbiornik huty. Tam chwila przerwy, nocne foto i powrót trochę na około. Kawałek ścieżką wzdłuż rzeki do asfaltu i potem ponownie ścieżką, ale już po drugiej stronie rzeki. Ścieżką przy rzece, potem kawałek szutrem i znów ścieżką dojechaliśmy do tamy przy Bugaju. Następnie asfaltem do przejazdu kolejowego, potem przez Michalinę do DK1, pod wiaduktem do Jesiennej i do domu.

W dzień było dziś bardzo ciepło. Jednak wieczór był już bardzo chłodny. Wiedziałam, że wieczorem będzie chłodniej, ale nie sądziłam, że różnica temperatur będzie aż tak spora. Trzeba zacząć zakładać na siebie więcej ciuchów. Najbardziej zmarzły mi palce u rąk letnich rękawiczkach i stopy w cienkich skarpetach.

Nad zbiornikiem huty © EdytKa