Planowałam na dziś wycieczkę do Złotego Potoku, przez Poraj, by wypróbować rower Cannondale, który może być mój. Przy okazji chciałam też zobaczyć punkt widokowy w Żarkach, o którym mówił mi mario66 (jak się potem okazało już tam byłam kiedys, tylko autem). Na miejscu zbiórki stawili się: arusb, Artur (art1986), darsji, GAWEŁ, mario66 i STi.
Ruszyliśmy w stronę huty, dalej ścieżką wzdłuż rzeki do Słowika, następnie terenem czarnym pieszym, niebieskim rowerowym przez Dębowiec do Poraja.W Poraju wzdłuż zalewu i przy końcu szybciutka przerwa i jedziemy. Prowadził nas mario - czarnym pieszym, potem żółtym rowerowym przez Masłońskie do Żarek Letnisko. Dalej piaszczystym czarnym rowerowym / żółtym pieszym przez Kozy do Żarek. W Żarkach asfaltem do punktu widokowego. Kilka fotek, chwila odpoczynku i ruszamy. Jak się okazało od tego punktu było niecałe 10 km do Mirowa, więc namówiłam chłopaków, by nie jechać od razu na Złoty Potok i przy okazji zahaczyć o Mirów i Bobolice – zgodzili się. W tym momencie zaświtało mi w główce, że może uda się wykręcić kolejną setkę w roku. Pojechaliśmy asfaltem przez Jaworznik, Kotowice do Mirowa. Najpierw chciałam odwiedzić Bobolice, więc zielonym / czarnym rowerowym na chwilę na zamek. Potem z powrotem do Mirowa i tam odrobinkę dłuższy postój.
Z Mirowa ruszyliśmy asfaltem czerwonym rowerowym do Niegowej. Potem dalej asfaltem przez Postaszowice i na Gorzków Nowy. Podjeżdżaliśmy pod słynną górkę, jednak od tej łagodniejszej strony. Na zjeździe biliśmy rekordy prędkości. Nie znałam tej drogi i jechałam nie swoim rowerem, więc wolałam się zbytnio na asfalcie nie rozpędzać i zwolniłam przed zkrętem. Udało się wykręcić prędkość 63,8 km/h. Dalej jeszcze kilka km i dotarliśmy do Złotego Potoku. Uznałam, że skoro Potok miał być celem dzisiejszej wycieczki to grzechem było by nie pojechać na molo, więc pojechaliśmy. Posiedzieliśmy chwilę, popatrzeliśmy na łabędzie, uzupełniliśmy płyny i czas było jechać dalej. Brakowało mi 36 km do setki. Ustaliliśmy, że jedziemy aleją klonową, terenem przez Zrębice i Sokole do Olsztyna. Jak się potem okazało musiałam ukończyć wycieczkę z dystansem 64,5 km…
Chłopaki już odjechali, ja chciałam jeszcze jedno foto na szybko z łabędziami, więc zostałam na molo z Robertem. Zrobił fotkę, pakował aparat, a ja uznałam, że już jadę do reszty ekipy czekającej kawałek dalej bo i tak on nas dogoni. No i wsiadłam na rower – zachciało mi się przejechać po molo… już przy końcu przy zakręcie zachwiałam się… nie wiem czy molo się zachwiało czy ja tylko, ale w efekcie wpadłam do wody… zanurzyłam się cała pod wodę… Robert na szczęście szybko mnie wyciągnął, bo nie umiem pływać zbyt dobrze. Szczęście, albo nie, że chłopaki tego nie widzieli, tylko mario widział jak jestem wyciągana z wody. Byłam totalnie mokra – nie było na mnie nic suchego.
Poprosiłam mario66, by pojechał za chłopakami, powiedział im, żeby się wrócili i dowiedział się czy ktoś ma może w zapasie jakieś ubrania. W dodatku zaczęło padać. Na szczęście udało się – chłopaki uzbierali ze swoich zasobów suchą koszulkę i dwie bluzy. Ja miałam w zapasie dłuższe skarpetki. Przebrałam co się dało, ale i tak było mi strasznie zimno, buty mokre, wszystko mokre, owinęłam skarpetki zrywkami z knajpy, żeby nie przemoczyć znów stóp. Komentarze ludzi bezcenne… „a to gdzie tak lało, jakaś ulewa?” Pojechaliśmy na słynne grzane wino do knajpy, by tam pomyśleć co dalej. Tam siedzieli też inni rowerzyści, gdy weszłam ich komentarze również były bezcenne – „to tak leje?” Nie to ja wpadłam do stawu. „Poważnie”? Nie dla żartów. Gaweł uznał, że lepiej będzie jeśli po kogoś zadzwonię, żeby autem zebrać mnie do domu. A tak chciałam wykręcić setkę. Niestety cała się trzęsłam, nie było sensu bym dalej jechała. Brat w pracy, znajomi zajęci, kolejna myśl - zbyszko61 – on ma kombi. Udało się przyjechał.
Chłopaki pojechali dalej planowaną trasą, a ja i rower ze Zbyszkiem w aucie. W między czasie Abovo wysłała mi sms, że jedzie do Olsztyna i zapytała, czy tam jesteśmy, jednak z wielkim żalem odpisałam, że wracam autem :( Pierwszy raz w życiu potrzebny był mi bus serwisowy... Nie tak miał ten dzień wyglądać… No ale, widać nie było mi dziś dane wykręcić setki. Może uda się następnym razem.
Wygłupy z Gawłem:
na plaży w Poraju:
ekipa w Poraju:
Ale jak to nie ma wody?
Kościół św. biskupa Stanisława Męczennika w Żarkach:
Ekipa w całości:
Bobolice:
Cała ekipa w Mirowie:
na molo - coś chyba tłumaczyłam:
Ostatnia sucha fotka - z łabędziami:
Po niezaplanowanej kąpieli: Po dzisiejszej wycieczce należą się spore podziękowania dla chłopaków – umieszczę je w kolejności zdarzeń, jakie wystąpiły: - dla Roberta, za to, że wyciągnął mnie ze stawu (nie było głęboko, ale nie umiem pływać, a poszłam cała pod wodę) i za to, że pożyczył swojej koszulki, - dla Gawła i mario66 – oni pożyczyli mi swoich kurtek – bo moje ciuchy były całkowicie przemoczone, - nie pamiętam z tego szoku kto przyniósł mi woreczki, by owinąć skarpetki w mokrych butach – ale również ogromne dzięki, - dla Zbyszka – bo to on oderwał się od niedzielnego obiadku i przyjechał po mnie autem do Potoku – mam nadzieję, że nie zmoczyłam fotela w aucie i nie pobrudził się bagażnik od kół roweru, - dla wszystkich – za to, że nie zostawili mnie samej goniąc do domu na obiad i poczekali, aż do przyjazdu busa serwisowego i za to, że zgodzili się zmienić zaplanowaną trasę wycieczki i udali się ze mną do Bobolic.
Mam nadzieję, że pomimo dzisiejszych przygód dalej będziecie chcieli ze mną jeździć :)
Początek dnia jak każdy poprzedni w tym tygodniu – najpierw dojazd do pracy. Niedługo tę trasę będę znać na pamięć i będę mogła jechać z zamkniętymi oczami. Po pracy do domku na obiadek, żeby mieć siłę na popołudniową wycieczkę.
Zapytałam na CFR czy ktoś chciałby razem ze mną się przejechać. Pod skansenem zjawili się Darek (darsji), PRZEMO2 i Piksel. Wyruszyliśmy w stronę huty, ale jakąś terenową ścieżką za dawnym sądem – Przemek zawsze wynajdzie jakieś nieznane ścieżki. Trzeba było rower przenieść na drugą stronę torów. Ze ścieżki wyjechaliśmy na asfalt kawałek przed rondem. Następnie ścieżką wzdłuż rzeki, kawałek asfaltem obok Guardiana, i w lewo w teren wzdłuż torów. Terenem dotarliśmy na Zieloną Górę – pod sam szczyt rower musiałam wprowadzić, nie dałam rady tam podjechać. Szybkie foto roweru i terenowy zjazd z Zielonej Góry czerwonym pieszym. Gdy dojechaliśmy do czerwonego rowerowego Przemek i Piksel odłączyli się i pojechali z powrotem w stronę Ossona, a my z Darkiem przez Kusięta asfaltem do Olsztyna.
Chciałam zrobić zdjęcie roweru pod zamkiem za bramą główną, ale nie udało się – znów spotkałam tego niemiłego Pana, który za wejście za zamek, a raczej ruiny żąda 3,50 zł od osoby :( Trudno, pojechaliśmy chwilę usiąść na trawce nieopodal baru leśnego i po chwili odpoczynku udaliśmy się w drogę powrotną.
Wrócilismy najkrócej jak tylko można - terenem przez Skrajnicę, potem asfaltem aż do rowerostrady. Po drodze spotkaliśmy mario66, który zasuwał w stronę Olsztyna. Szkoda, że nie pojechał wcześniej z nami. Rowerostradą pojechaliśmy do samego końca, dalej kawałek terenu, przed torami w prawo w okolice nastawni. Następnie asfaltem obok Guardiana, ścieżką wzdłuż rzeki i do skansenu. Dalej już jak zwykle Aleją Pokoju, Jagiellońską, koło shella pożegnanie z darsji i każdy w swoją stronę do domu.
Bardzo ciepłe popołudnie, aż przyjemnie się jechało. Pierwszy raz miałam okazję rowerem dotrzeć na Zieloną Górę – i wiem, że chętnie pojadę tam jeszcze nie raz. :)
Najpierw standardowo jak co dzień, tą samą trasą co zwykle do pracy. Towarzyszył mi Robert, który jechał do miasta rowerkiem brata (niestety jego rower ostatnio został skradziony). Po pracy do domku na obiadek.
Po obiadku umówiona już wczoraj ze Zbyszkiem popołudniowa wycieczka. Napisałam informację również na forum, i pod skansenem zjawili się też Damian (z którym miałam przyjemność jechać pierwszy raz – mam nadzieję, że nie ostatni), mario66 i Przemek (pojechał z nami kawałek podczas objazdowej drogi do pracy na nocną zmianę).
Chwilę po tym jak ruszyliśmy minęliśmy się z kasik, która akurat wracała z Olsztyna. Pojechaliśmy w stronę huty, w lewo na rondzie, a potem w prawo i kawałek terenem w stronę cmentarza żydowskiego. Przez cmentarz, starymi terenami huty i wyjechaliśmy na asfalt kawałek przed Legionów. Krótki odcinek ścieżką rowerową no i wjazd w teren. Przez Górę Ossona – tym najtrudniejszym kamienistym podjazdem - podjechać się nie udało na raz, ale jakoś to poszło. Potem kawałek z górki i znów podjazd z boku na Górę Ossona – prawie się udało, ale troszeczkę brakło i trzeba było zejść z roweru. Następnie z górki do czerwonego szlaku i w stronę Przeprośnej. Po drodze odłączył od nas Przemek. Na czerwonym pełno błota. Kolejny kamienisty podjazd – tym razem udało się, podjechałam na samą górę :) W dół również terenowo. Dalej asfaltem przez Siedlec do Mstowa.
W Mstowie przed rynkiem w prawo, w teren pod górkę, obok starych stodół. Wjazd powolny, ale bez zatrzymywania się. Za stodołami w dół, i dojechaliśmy do niebieskiego pieszego. No i ponownie terenowo pod górę – udało się, ale zaczęłam odczuwać zmęczenie. Pomyślałam, że za chwilę czeka mnie terenowy zjazd, więc wzięłam się w garść i podjechałam. Zaczęło lekko padać, na szczęście szybko przeszło, choć niebo było mocno zachmurzone. Niebieskim pieszym przez Małusy do Turowa. W Turowie wjazd na asfalt, po drodze naszym oczom ukazała się tęcza – pierwsza, jaką widziałam w tym roku :) Dalej przez przejazd kolejowy i do Olsztyna. W Olsztynie postanowiliśmy pojechać na Lipówki – a co się z tym wiązało - czekała mnie kolejna kamienista górka… na sam szczyt nie wjechałam, dojechałam do tego samego miejsca co ostatnio, a dalej rower wprowadziłam. Chwila odpoczynku, uzupełnienie płynów i powrót.
Zjeżdżałam z Lipówek wg. instrukcji, jaką ostatnio dostałam od Arka. Udało się zjechać bez kłopotu :) Choć muszę przyznać, że ten zjazd wygląda tak niepozornie, a jednak nie należy do najbezpieczniejszych. Następnie kawałek asfaltem i wjazd w teren. Żółtym piaszczystym pieszym, dalej zielonym pieszym, który potem połączył się z niebieskim / pomarańczowym rowerowym. Dojechaliśmy szlakiem do Bugaja. Dalej asfaltem do przejazdu kolejowego, a potem przez Michalinę. Dojechaliśmy do DK1, w tym miejscu chyba nie do końca wszyscy się zrozumieliśmy. Damian i Mario uznali, że jadą wdłuż trasy, a ja i Zbyszek pojechaliśmy dołem pod trasą. Pożegnaliśmy się machając sobie z oddali. Pod mostem spotkaliśmy się z Sebastianem (sebaxgh), który wracał z Poraja. Dalej już cały czas prosto Jesienną do domku.
Dzisiejsza wycieczka była stosunkowo trudna. Większość trasy terenowo, do tego sporo kamienistych górek i dużo piachu na szlakach. Ale przecież nie można cały czas zasuwać asfaltem – tym bardziej, że ja bardzo lubię jeździć w terenie. I nie zraża mnie nawet to, że w terenie tempo jest dużo wolniejsze. Jednak kontakt z przyrodą i ogromna dawka dobrego humoru rekompensuje wszystko :)
Dziękuję chłopaki za dziś i czekam na następny wspólny wypad.
Najpierw samemu do pracy ta samą drogą co każdego dnia. Po pracy do lekarza, następnie oddać Gawłowi blokadę (do swojej zapomniałam zabrać kluczyka). U Gawła dołączył do mnie Robert i razem do sklepu zobaczyć pompki do roweru - niestety nie było. Po drodze spotkaliśmy kolegę kruk - wracał z MZD. Po wyjściu ze sklepu na chwilę do poisonka. Następnie znów samemu do domu.
Dziwny dziś ten dzień... Najpierw do pracy - jakoś tak bez sił, kręcenie z przymusu w żółwim tempie. Do tego ten zimny wiatr. Nie wiem co się ze mną dzieje. Chyba jakaś choroba mnie bierze, bo nie wiem jak to inaczej wytłumaczyć. Po pracy już trochę lepiej, dużo szybszym tempem - byłam tak głodna, że chciałam jak najszybciej być w domku.
Po obiadku miała być wycieczka do Olsztyna, zaproponowana wczoraj przez Roberta. Miała być... bo w efekcie było zupełnie inaczej... Pojechaliśmy pod skansen - nikogo poza nami nie było. W dalszym ciągu czułam się jakoś słabo, bez energii. Postanowiliśmy zmienić plany i skrócić wycieczkę. Nowym celem stała się strzelnica na Dźbowie, więc ruszyliśmy z powrotem w stronę mojego domu - niestety na Dźbów także nie dotarliśmy...
Po drodze spotkałam starego znajomego, którego chyba ostatnio ściągnęłam myślami - tego, z którym kiedyś wspólnie o 3 w nocy pojechałam na Towarne - on już teraz nie jeździ. Chwilę pogadaliśmy i dalej w drogę. Zatrzymaliśmy się przy okazji na mojej osiedlowej poczcie, gdyż miałam do odebrania list, bo listonosz jak zwykle zostawił awizo. Ludzie, którzy stali w kolejce razem ze mną, jakoś dziwnie na mnie patrzeli, jakbym była co najmniej kosmitą.
Po wyjściu z poczty ciągle nachodziły mnie myśli - wracać do domu czy jechać na strzelnicę... Moje wątpliwości szybko rozwiał telefon od kumpeli, która chyba wiedziała kiedy zadzwonić. Oznajmiła, że razem z innymi znajomymi planują grilla. Tak więc do sklepu po kiełbaskę, zostawić rower w domu i na piechotę na działki. Grill szybko przerodził się w dość pokaźne ognisko.
Jedynym plusem wszystkich dzisiejszych splotów zdarzeń był fakt, że z taką ekipą, jaka była na ognisku nie da się nudzić, i szybko poprawił mi się humor. Tym optymistycznym akcentem planuje jutro nadrobić dzisiejszą niedoszłą wycieczkę.
ognisko - z chrustu, suchych gałęzi i całych drzewek:
Najpierw do pracy i z powrotem, tą samą drogą co zwykle, bez pośpiechu, najkrócej jak się tylko da. A i tak jakoś szybko udało mi się zajechać. Na Bór, niedaleko wiaduktu nad torami na Jagiellońskiej od kilku dni jakieś roboty przy drodze – co dzień jak tamtędy przejeżdżam to robotnicy jakoś dziwnie się na mnie patrzą.
Po południu ustawka z mario66 i STi na wspólną przejażdżkę. Ciuchy nie zdążyły mi wyschnąć po czwartkowym przemoczeniu, więc na szybko kombinowałam co zrobić, żeby nie było mi zimno w krótszych spodniach, ale udało się :D Cel wycieczki wyklarował się dopiero na miejscu spotkania pod skansenem – Olsztyn, a trasa modyfikowana była na bieżąco podczas jazdy.
Spod skansenu pojechaliśmy asfaltem w stronę huty, przy szpitalu hutniczym skręciliśmy w lewo. Jakimiś terenowymi ścieżkami przy rzece, koło torów i do cmentarza Żydowskiego. Przejechaliśmy przez cmentarz, dalej kawałek między starymi budynkami należącymi niegdyś do huty i wyjechaliśmy na asfalt niedaleko Legionów. Potem kawałek ścieżką rowerową, a nastepnie wjazd w teren. Czerwonym pieszym mijając Ossona, później czerwonym rowerowym do Kusiąt. W Kusiętach kawałek asfaltu i za szkołą znów w teren obok Towarnych. Okazało się, że zagrodzono drogę, którą zwykle dojeżdżaliśmy do asfaltu i musieliśmy pojechać wzdłuż płotu przy wodociągach po jakichś piachach, gdzie troszkę kopały się kółka. Udało się, okrążyliśmy wodociągi i wyjechaliśmy na asfalt. Dalej na chwilkę odpoczynku na trawce przy barze leśnym.
Z powrotem kawałek asfaltem w stronę Biskupic. Następnie zjechaliśmy w prawo w teren na pomarańczowy rowerowy. Po drodze jakaś gałąź zaatakowała sznurówkę od mojego buta, ale udało mi się ją powstrzymać. Pomarańczowym pojechaliśmy przez Dębowiec, dalej niebieskim / pomarańczowym rowerowym. Przecięliśmy asfalt, którym jedzie się na Poraj, i dalej prosto terenem pomarańczowym szlakiem. W pewnym momencie, chłopaki uznali, że zjeżdżamy ze szlaku, skręcając w prawo, ale za późno mi powiedzieli, ja jadąc przodem już skręt pominęłam, więc zahamowałam dość mocno, zostawiając po sobie ślady na szlaku, aż chłopaki śmiali się z tego jak to wyglądało. Jechaliśmy chwilę po nieoznakowanej ścieżce, aż dojechaliśmy do niebieskiego rowerowego. Z niebieskiego zboczyliśmy na czarny pieszy w stronę Słowika. Przed mostem, gdzie górą idą tory znów jakaś gałąź postanowiła rzucić się do ataku, tym razem na zębatkę i przerzutkę z tyłu. Mario pomógł mi ją wyciągnąć i ruszyliśmy przez Słowik najpierw asfaltem, a potem ścieżką w stronę Bugaja. Dalej przez Michalinę, wzdłuż DK1 do estakady i Jagiellońską tradycyjnie do domu.
Dawno nie byłam na takiej wycieczce, gdzie większość trasy stanowił teren. Ostatnimi czasy mimo wszystko więcej było asfaltu. Na leśnych ścieżkach i szlakach po czwartkowym deszczu pozostało sporo błota i kałuż. Kilkukrotnie przejechałam przez sam środek kałuży, bo ciężko było je ominąć. Stwierdzam jednak, że tego było mi trzeba, tym bardziej, że bardzo lubię pooddychać świeżym leśnym powietrzem :)
Rano do pracy, wspólnie z Robertem, który jechał do Gawła. Powrót do domu samemu. Towarzyszyły mi delikatne krople ciepłego deszczu. Odzwyczaiłam się już chyba od jazdy w normalnych ciuchach - jakoś tak nagle dziwnie mi się jeździ w jeansach czy koszuli, bez kasku na głowie. No i nie mogę jechać zbyt szybko, żeby się nie przepocić.
Kilometrów malutko, ale aż zrobię z tego osobny wpis - bo to co się dziś wydarzyło trzeba uczcić :D dziś jest nowe święto, które trzeba by było zapisać w kalendarzu :D
Siedzieliśmy z bratem w pokoju było kilka minut przed 20, gadaliśmy, i tak od słowa do słowa temat zszedł na rowery :D Przypomniała mi si dawna spontaniczna wycieczka - gdy jakoś we wakacje, około 8 lat temu (szczegółów nie pamiętam) tuż przed 3 w nocy przyjechał do nas znajomy brata na rowerku i żartem palnął to co Olsztyn? Ja wtedy temat podłapałam i mówię jedziemy :D no i pojechaliśmy, na Towarne - pograć w piłkę nożną, której de fakto nie było widać, ale troszkę pokopaliśmy. Oj, jest co wspominać :)
Od razu na mojej twarzy pojawił się uśmiech i pomimo tego, iż lekko zaczynało padać i była prawie 20 z moich usta padły słowa "to co na rower"? Miał być to żart, ale brat o dziwo powiedział - no to jedziemy :D z początku nie dowierzałam, gdyż ostatnio był na rowerze 17 maja 2011 roku, a ogólnie w zeszłym roku jeździł aż dwa razy, i przejechał może max ze 40 km.
Zebraliśmy się i wyjechaliśmy, w sumie bez większego celu, by tylko trochę się poruszać. Cel wyklarował się po drodze - na moment do Roberta i z powrotem, bo niestety coraz mocniej padało. Po drodze zostałam zwyzywana przez pewnego kierowcę (który stanął na środku ulicy utrudniając przejazd) tylko dlatego, że wymsknęło się z moich ust "jakiś baran stanął na środku".
Padało coraz gorzej. Jechałam prawie na oślep - bez okularów źle, a w okularach jeszcze gorzej, prawie nic nie widziałam - niewiele brakło i potrąciłabym pieszego na ścieżce. W efekcie pokonaliśmy dziś raptem niecałe 10 km. Wróciliśmy do domu przemoczeni totalnie - nawet bieliznę miałam mokrą. Jechaliśmy tempem mojego brata, wykręciliśmy niesamowitą średnią - 15,28 km/h - jestem z niego dumna :)
Wstałam rano, wyjrzałam przez okno i zobaczyłam świecące słonko. Szybko przekonało mnie, by do pracy dojechać na dwóch kółkach, tym bardziej, że z powodu remontu mostu na Niepodległości dojazd na 4 kołach zajmuje mi zdecydowanie więcej czasu. Przy okazji chciałam się troszkę rozruszać przed planowanym już od wczoraj wspólnie ze Zbyszkiem wypadem na Lipówki. Tak więc około 10,30 wsiadłam na rower no i pojechałam do pracy, odwiedziłam przy okazji Gawła, a później tuż po 15 z powrotem do domku na obiadek.
Po obiadku chwila odpoczynku i na miejsce spotkania pod skansen. Spod skansenu w trzy osobowej ekipie - ja, Robert i Zbyszek ruszyliśmy w stronę huty, gdzie po drodze spotkaliśmy Jurczyka, dalej ścieżką wzdłuż rzeki i koło Guardiana. Przed torami w lewo w teren, wzdłuż torów i do czerwonego rowerowego, którym dotarliśmy do Kusiąt. W Kusiętach kawałek asfaltem, po czym za górką znów w teren, bokiem Towarnych do asfaltu tuż przed Olsztynem. W Olsztynie przez "rynek" i terenem na Lipówki. Nie udało się podjechać na samą górę, zresztą nawet na to nie liczyłam - i tak wysoko wjechałam, jak na pierwszy raz na Lipówkach.
Posiedzieliśmy chwilę na szczycie, po czym dołączył do nas Arek. Chłopaki (poza Robertem - co aż zadziwiło Zbyszka) wypili izotoniki, a ja podzieliłam się z każdym magicznym czekoladowym mini jajeczkiem :D Było troszkę chłodno, na szczęście Arek pożyczył mi swoją skompresowaną kurteczkę przeciwwiatrową :) Miło się siedziało, ale trzeba było wracać.
Terenowy zjazd z Lipówek troszkę mnie z początku przeraził - bałam się kolejny raz wylądować na ziemi, tym bardziej, że tym razem nie byłby to piach, a kamienie. Dobrze, że Arek udzielił mi kilku porad, jak powinno się bezpiecznie zjeżdżać, by uniknąć bliskiego spotkania z podłożem. Udało się - zjechałam bezpiecznie na sam dół :) Z Lipówek wyjechaliśmy na asfalt, minęliśmy bar leśny - bez postoju i udaliśmy się dalej terenowym podjazdem pod Skrajnicę, a następnie asfaltem do rowerostrady. Na końcu kawałek terenem w stronę nastawni, dalej asfaltem obok Guardiana, ścieżką wzdłuż rzeki i do skansenu. Przez Aleję Pokoju i Jagiellońską do domku.
Kurcze, wyszedł mi opis dłuższy niż wycieczka :D no cóż - tak już mam, że lubię pisać. Bądź co bądź to był przyjemny rowerowy dzień, spędzony w wyśmienitym towarzystwie. Większość trasy terenem, dzięki czemu mogliśmy podziwiać piękno przyrody, która budzi się do życia na wiosnę :)
Na Lipówkach w najmodniejszej w sezonie kurteczce:
Po niedzielnym śniegu, w lany poniedziałek wyszło słońce :) Planowaliśmy już od kilku dni poniedziałkową przedobiednią wycieczkę na jajeczko. Wczoraj byłam totalnie bez sił, jakaś paskudna choroba chciała mnie na siłę wepchnąć do łóżka, ale nie dałam się i udało się dziś wyjść na rower. Pod skansenem zjawili się poza mną również: GAWEŁ (na którego musieliśmy chwilę zaczekać), Maciek, Przemek, Robert i Zbyszek. Każdy został przeze mnie symbolicznie oblany wodą z małej śmingusówki, którą wcześniej skonfiskowałam Robertowi. Dojechali również w między czasie Piksel i jego tata, którzy uderzali na Ogrodzieniec – przez kawałek dotrzymali nam towarzystwa.
Ruszyliśmy spod skansenu, dalej ścieżką wzdłuż rzeki do Słowika. Kawałek asfaltem do Korwinowa. Dalej czarnym pieszym, a potem niebieskim rowerowym przez Dębówkę do Poraja. Tutaj odłączył od nas Piksel z tatą. W Poraju wzdłuż zalewu, i potem czarnym pieszym do Masłońskich. Tuż za przejazdem kolejowym Przemek zakomunikował, że złapał gumę, więc przymusowa przerwa na odpoczynek. Następnie kawałek żółtym rowerowym między domami. Super okolica do zamieszkania. Dalej terenem żółtym / zielonym pieszym, gdzie było sporo piachu do Zaborza.
W Zaborzu asfaltem przez Biskupice Nowe do kościoła w Biskupicach. Znów wjazd w teren – żółtym pieszym przez Sokole do Olsztyna. Jechałam pierwszy raz tym szlakiem – bardzo ciekawa trasa. Przy końcu szlaku, tuż przed wyjazdem na asfalt chwila grozy – jadąc rozpędzona z górki, uważając, by nie potrącić spacerujących ludzi w ostatniej chwili zauważyłam przed sobą dość pokaźną skarpę… niestety przeleciałam przez kierownicę – w ostatniej chwili ją puściłam, ale nie zdążyłam odskoczyć w tył i najadłam się piachu… Markon - ja nie chciałam znów upadać. Zbyszek i Przemek nawet nie zauważyli i pojechali dalej :( Dziękuję Gawłowi, że pomógł mi się pozbierać. Nic sobie na szczęście nie połamałam, skończyło się na kilku potłuczeniach, więc pojechaliśmy dalej. Najważniejsze, że moje dwa jajka wyszły cało z tego spotkania z ziemią :D
U dawnego kota podzieliłam się z chłopakami moimi dwoma święconymi jajkami :D a nie wierzyli, jak pod skansenem powiedziałam, że mam ze sobą dwa jajka :D Chwilę przed naszym odjazdem, do baru dotarli także michaill i Nataszka. Miałam wreszcie okazję poznać Nataszę :) Posiedzieliśmy jeszcze chwilę, pożegnaliśmy się i ruszyliśmy z powrotem.
Pojechaliśmy terenem przez Skrajnię, coraz lepiej idzie mi podjazd. Dalej obok ambony i wyjechaliśmy na asfalt niedaleko rowerostrady. Przemo znów złapał gumę, ale czas nas gonił, więc uznał, że spróbuje dojechać. Pomkneliśmy rowerostradą – gdzie trochę denerwowali mnie ludzie łażący po części trasy przeznaczonej dla rowerzystów – chyba nie umieją odczytać prostych znaków drogowych. Na końcu kawałek terenem do Guardiana. Zmuszeni byliśmy się jednak znów zatrzymać, bo Przemek niestety musiał ponownie kleić dętkę. Zbyszek pojechał dalej, gdyż już by bardzo spóźniony. Po sklejeniu dętki ruszyliśmy dalej, koło huty, ścieżką wzdłuż rzeki, obok skansenu, przez Aleję Pokoju. Na skrzyżowaniu z DK1 każdy rozjechał się w swoją stronę.
Dzisiejsza wycieczka nie była zbyt łatwa, sporo terenu, nie zabrakło również piachu. Niewyspanie i gorączka w nocy dały o sobie znać i odbiły się na moich siłach, a raczej na ich spadku. Ale jestem uparta, nie poddaję się :) Dałam radę i jestem zadowolona, troszkę tylko bolą mięśnie po upadku, ale jak to mówią "no risk no fun"
No to ciśniemy - no dobra, ja cisnę, a Robert jak na spacerku:
Na rowerze jeżdżę odkąd tylko pamiętam - nauczył mnie tata, gdy nie miałam jeszcze skończonych 3 lat. Najbardziej lubię zwiedzać, w szczególności zamki :)
Technika nie jest moją najlepszą stroną, ale jeżdżę, bo lubię i sprawia mi to przyjemność :) Jazda rowerem jest dla mnie jak narkotyk - silnie uzależnia, a jej brak powoduje dolegliwości abstynencyjne :D
Od 2013 zawodniczka klubu BIKEHEAD MTB TEAM.
Powerade MTB Maraton 2013 - klasyfikacja generalna: miejsce 8 w K2 Mega.
Bike Maraton 2014 - klasyfikacja generalna: miejsce 4 w K2 Mega
PS: Nie obchodzi mnie co o mnie myślicie, czy mnie lubicie czy nienawidzicie, czy jestem zbyt naiwna, czy może dziecinna, ale prawda jest inna - jestem taka jaka według siebie być powinnam.
Oświadczam, że wszelkie obraźliwe, niecenzuralne, wulgarne i bezsensowne komentarze umieszczane na innych portalach, podpisane moim nickiem, albo pisane w taki sposób, by mogły być kojarzone z moją osobą nie są mojego autorstwa. Jest to próba podszywania się pode mnie. Przyjdzie taki czas, że sprawiedliwości stanie się za dość i winny poniesie odpowiednią karę.