Wpisy archiwalne w kategorii

Z fotkami lub filmem

Dystans całkowity:18292.65 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:842:29
Średnia prędkość:18.94 km/h
Maksymalna prędkość:75.40 km/h
Suma podjazdów:103724 m
Maks. tętno maksymalne:192 (98 %)
Maks. tętno średnie:179 (92 %)
Suma kalorii:16975 kcal
Liczba aktywności:399
Średnio na aktywność:45.85 km i 2h 36m
Więcej statystyk

Nad zalew dla ochłody - Olsztyn, Zawodzie, Poraj

Niedziela, 24 czerwca 2012 · Komentarze(6)
Po ostatnich upałach i weekendowym imprezowaniu uznaliśmy z Robertem, że w niedzielę pojedziemy sobie spokojnie gdzieś nad wodę by się ochłodzić i odpocząć. Chcieliśmy jednak udać się w jakieś spokojniejsze miejsce, gdzie nie będzie roiło się od stada ludzi. Wybór padł więc na zalew w Zawodziu. Pojechaliśmy objazdem, żeby wyszło troszkę więcej km niż nad sam zalew.

Pojechaliśmy Jagiellońską do Alejki Pokoju, obok skansenu, potem asfaltem w stronę huty, ścieżką wzdłuż rzeki i znów asfaltem koło Guardiana w stronę Kusiąt. Na skrzyżowaniu skręciliśmy w prawo i pojechaliśmy w stronę osiedla znanego jako osiedle „pod wilczą górą”. Przy osiedlu skręciliśmy w lewo w stronę zabudowań i kawałek jechaliśmy drogą z płytek chodnikowych. Po krótkim odcinku odbiliśmy w prawo w teren. Jechaliśmy dłuższy kawałek przez las, aż wyjechaliśmy na asfalt w pobliżu Gór Towarnych. Strasznie sucho. Miejscami prawie jak w piaskownicy. Asfaltem udaliśmy się najpierw do Olsztyna na lody, a potem do baru leśnego chwilę odpocząć. Dziś w barze sami szosowcy. Była ich masa. Posiedzieliśmy chwilę i ruszyliśmy dalej.

Pojechaliśmy kawałek asfaltem w stronę Biskupic, a potem skręciliśmy w prawo w teren na pomarańczowy rowerowy. W Dębowcu za leśniczówką pomarańczowy szlak biegł razem z niebieskim. Przy krzyżówce z asfaltową drogą, którą najczęściej jeździmy do Poraja niebieski szlak odbił w prawo, my pojechaliśmy dalej prosto pomarańczowym, aż dotarliśmy nad zalew w Zawodziu. Dziś nawet w miejscach gdzie z reguły stoją kałuże było strasznie sucho. Nie wiem tylko dlaczego, przed samym zalewem jadąc szlakiem trzeba przenosić rowery przez tory kolejowe, bo nie ma niestety żadnego przejazdu.

Nad zalewem ludzi niewiele, może dlatego, że i zalew niewielki. Woda straszliwie zimna, trzęsłam się jak galareta. Dwa razy weszliśmy troszkę popływać, a więcej czasu spędziliśmy wylegując się na kocu. Słońce zbyt łaskawe nie było, często chowało się pod chmurami. Mimo wszystko chwila relaksu była potrzebna. Było jeszcze wcześnie więc zdecydowaliśmy się wrócić do domu również niewielkim objazdem.

Okrążyliśmy zalew dookoła ścieżką przez las, potem terenem jechaliśmy obok starej odlewni. Dojechaliśmy do głównej drogi w Osinach. Główną drogą dojechaliśmy nad zalew w Poraju. Otrąbił nas przy okazji jeden niecierpliwy kierowca, bo jechaliśmy blisko siebie, a następnie wyprzedził nas. Dobrze, że zwolniliśmy, bo przyhamował prosto przed nami. Nie wiem skąd się biorą tacy ludzie ;/ Robert koło zalewu dogonił delikwenta i odbył krótką rozmowę. Ludzi plaga, jakby coś za darmo rozdawali. Samochodów jeszcze więcej.

Dalej pojechaliśmy wałem przy zalewie w stronę ośrodka w Jastrzębiu. Następnie jechaliśmy już cały czas asfaltem przez Jastrząb, Kamienicę Polską, Wanaty, Kolonię Poczesna na drugą stronę DK1. Dalej przez Bargły, Michałów, Nieradę, Mazury (tym razem dobrze skręciliśmy), Młynek, Sobuczynę, Brzeziny Nowe, Brzeziny Kolonia do Częstochowy. W Częstochowie przez Żyzną, Poselską, Wypalanki do domu. Na ulicy Żyznej niedaleko tartaku spotkaliśmy dwójkę ludzi prowadzących rowery, jeden z nich miał kapcia. Robek zaproponował pomoc, ale odmówili. Może wolą iść niż jechać.

Podsumowując – całkiem ciekawa wycieczka. Wylegiwanie się na kocu połączone z chwilką pływania (oczywiście tym razem wcześniej zaplanowanego) i jazdą rowerkiem. Przyjemne z pożytecznym. Tylko sama nie wiem co w tym wypadku było bardziej przyjemne, a co można uznać za bardziej pożyteczne :D

Ach ten wiatr we włosach :D © EdytKa


Ochłoda po ostatnich upałach © EdytKa


Niedaleko odlewni w Zawodziu © EdytKa

Droga do i z pracy, a potem do Towarnych na ognisko

Piątek, 22 czerwca 2012 · Komentarze(2)
Na początek dnia rano do pracy. Trasa standardowa. Pomału zaczyna mi się nudzić. Muszę chyba pomyśleć nad jakąś alternatywą lub jakimiś objazdami dla urozmaicenia codzienności. Po pracy do domu tą samą drogą, ale skróciłam sobie troszkę trasę jadąc od Bór przez lasek wzdłuż torów.
Po południu z obładowanym bagażnikiem pod skansen, by udać się z ekipą z CFR na ognisko w Górach Towarnych, aby uczcić Noc Kupały.

Myślałam, że nie zdążę na 18:00 pod skansen na godzinę spotkania, jednak w ostatniej chwili udało się. We czwórkę - darsji, Kulisty, poisonek i ja ruszyliśmy w stronę huty, potem ścieżką wzdłuż rzeki i w stronę Guardiana. Po drodze spotkaliśmy mario66, który pierwszy raz od ostatniego wypadku wyszedł pokręcić. Kawałek przed nastawnią zleciało mi wszystko co miałam na bagażniku – karimata i siatka – widocznie za słabo to przymocowałam. Ponowny montaż i ruszyliśmy dalej w stronę Kusiąt. Dogonili nas przy okazji Gaweł, Piksel i Przemo2. Na podjeździe pod górkę zostałam sporo w tyle, ciężko mi się dziś wjeżdżało. Zatrzymaliśmy się wszyscy na chwilę w sklepie. Od tego miejsca nie wiem już którędy pojechali pozostali, bo się rozłączyliśmy. Ja pojechałam dalej asfaltem i zjechałam w prawo dopiero na końcu Kusiąt. Terenem przez polanę między wzgórzami i ścieżką między drzewami dojechałam pod jaskinię, gdzie czekali już na mnie pozostali.

Na chwilę przyjechała do nas anwi. Chłopaki zbierali drzewo i chrust na opał, potem rąbali drwa, by było co dorzucić do ognia. Ja wystrugałam kilka kijków na kiełbaski. Największy kawał drzewa przyniósł Przemo. Stopniowo zjeżdżała się reszta ekipy, na początek Helenka z Krzyśkiem, Prophet, potem Abovo, Ruda i Zbyszek, w dalszej kolejności magnum, blabla, piter, pietro78 i kobe24la. Przy ognisku jak zawsze spora dawka śmiechu i dobrego humoru. Szkoda, że nie było markona i gitary. Czekaliśmy jeszcze na Roberta, który dojechał dopiero około 23 tuż po pracy. Chciałyśmy z dziewczynami by wszyscy byli, bo Abovo wymyśliła dla chłopaków niespodziankę z okazji Nocy Kupały. Przebrałyśmy się we czwórkę za rusałki, wykorzystując do tego nawet prześcieradło i kawałek firanki :D Agnieszka przywiozła dla nas wianki na głowy. Zaskoczenie płci męskiej bezcenne. Agnieszko świetny pomysł :) Niestety Gaweł, Piksel i Przemo odjechali zanim zdążyłyśmy się przebrać.

Posiedzieliśmy jeszcze trochę przy ognisku i trzeba było pomału wracać do domów. Z Gór Towarnych zjechaliśmy terenem do asfaltu. Pierwszy raz (przynajmniej z tych ognisk, na których ja byłam) jechaliśmy z powrotem całą ekipą. Pojechaliśmy przez Kusięta, koło nastawni, obok Guardiana i w stronę skansenu. potem Alejką Pokoju do Jagiellońskiej. Po drodze stopniowo ekipa malała, gdyż każdy rozjeżdżał się w swoją stronę. Robert odwiózł mnie jeszcze przez osiedle pod dom, po czym samotnie wrócił do swojego domu.

Trzeba sobie wystrugać kijek na kiełbaskę :) © EdytKa


Przy ognisku © EdytKa


hej sobótko, sobóteczko... © EdytKa


Rusałki - czcimy Noc Kupały © EdytKa

Droga do i z pracy

Poniedziałek, 18 czerwca 2012 · Komentarze(0)
Cały zeszły tydzień dojeżdżałam do pracy samochodem. Postanowiłam więc w tym tygodniu nadrobić troszkę straconych kilometrów. Pomimo dość sporego zmęczenia organizmu po weekendzie oraz dużych zakwasów wsiadłam dziś na rower i pojechałam do pracy. Chciałam choć troszkę pobudzić mięśnie. Trasa jak zawsze, w drodze towarzyszył mi Robert. Tempo dużo niższe niż zwykle. Po pracy samotnie do domku. Skróciłam sobie drogę przez lasek. Strasznie dziś gorąco.

W drodze do pracy © EdytKa

Debiut w górach, czyli Dolina Chochołowska i Gubałówka

Niedziela, 17 czerwca 2012 · Komentarze(2)
Pojechaliśmy z Robertem na weekend w Tatry. Cały tydzień lało, myśleliśmy, że pogoda nam nie dopisze. Jednak okazało się, że w weekend był prawdziwy piekarnik, dosłownie patelnia. Gorąco i duszno. W sobotę pieszo wdrapaliśmy się na Giewont i Sarnią Skałkę, zahaczając po drodze o wodospad Siklawica. Wzięliśmy za mało wody, bo planowaliśmy krótszą wycieczkę. Dość mocno się niestety odwodniliśmy zanim dotarliśmy do jakiegoś źródełka. Już na wieczór byłam bardzo zmęczona. W niedzielę planowaliśmy wypad na rowerach. Ledwie wstałam z łóżka, ból mięśni był nie do opisania. No ale skoro zabraliśmy ze sobą rowery to przecież się nie poddamy.

Po śniadaniu spakowaliśmy się i ruszyliśmy w drogę. Najpierw zjazd z Dzianisza do Witowa. Dalej asfaltem przez Witów, aż do skrętu do Doliny Chochołowskiej. Początek doliny dość płaski, asfaltowy. Dopiero po kilku km pojawił się szuter i robiło się lekko pod górkę. Szuter się skończył i się zaczęło. Podjazd pod górkę po wielkich kamolach. Poszło nawet nie najgorzej, tylko w jednym miejscu podbiło mi do góry przednie kółko i musiałam zejść z roweru by ponownie ruszyć. Pokonaliśmy kamienie, po czym znów było w miarę płasko po szutrze. Dojechaliśmy do schroniska, gdzie zielony pieszy się skończył po drodze mijając kaplicę Jana Chrzciciela, w której często bywał Jan Paweł II.

Pod schroniskiem zerknęliśmy jeszcze na mapę i ruszyliśmy z powrotem tą samą trasą. Na zjeździe po tych olbrzymich kamolach okropnie mnie wytrzęsło, ale zjechałam bez żadnych upadków. Jadąc słyszałam komentarze jakiegoś chłopaka „dajesz, dajesz!” Cóż za motywacja :D Droga z powrotem była dużo szybsza. Dojechaliśmy znów do początku doliny. Pomimo coraz większej patelni oraz stopniowo rosnącego zmęczenia chcieliśmy wybrać się jeszcze na Gubałówkę.

Pojechaliśmy kawałek ternem zielonym pieszym – Drogą pod Reglami. Trasa wcale nie była łatwa mimo idącego tam szlaku rowerowego. Po drodze musieliśmy pokonać m.in. mostek nad strumykiem, kilka kamienistych podjazdów oraz sporą dawkę błota. Szlak po kilku kilometrach zbliżył się do asfaltu, więc zdecydowaliśmy się dalej jechać szosą. Przy Dolinie Kościeliskiej skręciliśmy w lewo na czarny szlak rowerowy. Jechaliśmy dalej asfaltem przez Kościelisko i Rysulówkę. Na jednym ze skrzyżowań nie byliśmy pewni jak mamy dalej się kierować. Zapytałam pewnego kierowcę, który akurat przejeżdżał obok. Dziwnie na nas spojrzał jak powiedziałam, że chcemy dojechać ulicą Salamandra do Gubałówki. Wtedy jeszcze nie wiedziałam co nas czeka…

Zmęczenie było coraz większe. Gdy dotarliśmy do ulicy Salamandra zobaczyliśmy bardzo „pozytywnie” nakręcający znak drogowy informujący nas o wzniesieniu na odcinku 1,6km. Dobrze, że nie było podanego oznaczenia procentowego. Tak czy tak, to było chyba moje najdłuższe półtora kilometra w życiu. Podjazd mnie przerósł. Sama nie wiem, czy to wynikało z ogólnego przemęczenia, czy zależne było od mojego roweru. Kilka razy musiałam nawet prowadzić rower, bo kręciłam resztkami sił prawie w miejscu. Zresztą nawet prowadzić go było ciężko. Jeden z przechodniów skomentował całą sytuacje słowami „Pani nie oszukuje, pani wsiada i jedzie…” ale nawet nie miałam sił nic mu odpowiedzieć. Chciałam już być na Gubałówce. Na szczęście było jeszcze tylko kilka metrów pod górkę. Z pomocą Roberta, który kawałek mnie podepchnął udało się pokonać podjazd. Potem już tylko został skręt w prawo i dojazd po płaskim na punkt widokowy.

Na Gubałówce jak na targowisku. Stragan przy straganie, a ludzie łażą dosłownie jak po jakimś polu. Na nic i na nikogo nie zwracają uwagi. Patrzeli na nas jak na przybyszów z obcej planety. Po krótkiej sesji zdjęciowej poszliśmy coś zjeść, po czym trzeba było wracać. Nie było już sił jechać dalej.

Pojechaliśmy z powrotem tą samą trasą. Zjazd ulicą Salamandry był niesamowity. Bez żadnego pedałowania osiągnęłam prędkość 58km/h. Ciekawa jestem co musiał myśleć kierowca, który jechał za mną autem i nie miał nawet jak mnie wyprzedzić podczas zjazdu slalomem. W Kościelisku skręciliśmy w prawo i pojechaliśmy główną drogą do Witowa. W Witowie skręciliśmy w prawo na Dzianisz. Jeszcze tylko jedna krótka górka i byliśmy na miejscu.

Udało się – pierwszy raz w życiu byłam rowerem w górach, w dodatku w moich ukochanych Tatrach :) Nie było łatwo. Momentami było bardzo ciężko. Jednak dla tak niesamowitych, przepięknych widoków warto było się pomęczyć i wydusić z siebie ostatnie pokłady energii. Z pewnością wrócę jeszcze nie raz rowerem w Tatry. W końcu są jeszcze dwie doliny, po których można poruszać się rowerem i wiele innych miejsc, które warto odwiedzić.

W dolinie Chochołowskiej © EdytKa


Nad strumykiem © EdytKa


Rower też chciał się schłodzić © EdytKa


Po głazach pod góre © EdytKa


Przed polaną Chochołowską © EdytKa


Widok z doliny Chochołowskiej © EdytKa


Porcja świeżutkiego błotka prosto z pod samiuśkich Tater :D © EdytKa


To może jednak wracamy? © EdytKa


W drodze na Gubałówkę © EdytKa


Z Robertem na Gubałówce © EdytKa

Szybki wypad na Lipówki

Poniedziałek, 11 czerwca 2012 · Komentarze(2)
Po niedzielnym odpoczynku czas było wybrać się dziś popołudniu na rower. Umówiliśmy się pod skansenem na wspólny popołudniowy wypad z Robertem i Zbyszkiem. Do skansenu pojechałam razem z Robertem.

W drodze u na skrzyżowaniu Lipowej i Gajowej otrąbił nas jakiś bordowy lanos. Już miałam krzyczeć co za baran na nas trąbi, ale okazało się, że to Tomek, czyli _omar_ z CFR. Zatrzymaliśmy się na chwilkę na pogaduchy.
Gdy dotarliśmy pod skansen czekali na nas Arek i Zbyszek. Już chciałam odjeżdżać, ale po chwili dojechał jeszcze Marcin. W pięcioosobowym składzie ruszyliśmy w drogę.

Pojechaliśmy asfaltem koło huty, na rondzie w lewo i kawałek po kostce brukowej w stronę Legionów, dalej ścieżką rowerową na Legionów, potem przez Srocko, Brzyszów i Kusięta do Olsztyna. Tempo jazdy od samego początku dość szybkie. W Olsztynie na chwilę do sklepu i terenem na Lipówki. Na sam szczy rower kawałek trzeba było podprowadzić. Posiedzieliśmy chwilkę, uzupełniliśmy płyny i zebraliśmy się z powrotem.

Najpierw szybki zjazd terenem z Lipówek, dalej ścieżką do baru leśnego, gdzie dziś były pustki. Następnie kawałek asfaltem w stronę Skrajnicy. Przez Skrajnicę przejazd terenem. Dalej asfaltem do rowerostrady, gdzie minęliśmy się z Mariuszem. Rowerostradą do końca, kawałek terenem do nastawni i asfaltem koło Guardiana. Następnie ścieżką wzdłuż rzeki, koło skansenu, Aleją Pokoju, Jagiellońską i przez osiedle do domu.

Przyjemny, szybciutki popołudniowy wypad - razem z odpoczynkiem na Lipówkach zajął nieco dłużej niż 2 godzinki. Przed wyjazdem się tego nie spodziewałam :) Kolejny raz pobiłam swój rekord prędkości z całości wypadu.

Widok na Biakło z Lipówek © EdytKa

Spontaniczne odwiedziny smoka - Kraków 2 raz w roku

Sobota, 9 czerwca 2012 · Komentarze(5)
Planowałam wycieczkę do Krakowa na zeszły weekend, ale nie doszła do skutku. Z kolei w ten mieliśmy jechać na ognisko do Pawełek z Gawłem, MrDry i Przemo2, ale wyjazd został odwołany w piątek popołudniu. Bez zastanowienia podjęłam spontaniczną decyzję, o tym, by wykorzystać sobotni wolny dzień i wybrać się w odwiedziny do smoka. Wieczorem tuż po krótkiej konsultacji z Robertem zaproponowałam wspólny wypad jeszcze kliku osobom. Postanowiliśmy wyjechać trochę wcześniej niż ostatnio, by móc jeszcze cokolwiek zwiedzić, a nie tylko przejechać obok.

W niedzielę wstałam wcześnie rano, ponownie sprawdziłam prognozę pogody dla Zawiercia i Krakowa, aby upewnić się, że nie złapie nas po drodze deszcz. Prognozy były na szczęście optymistyczne - tylko możliwe przelotne opady deszczu, wiatr słaby. Punktualnie o 6 stawiłam się pod Jagiellończykami. Czekali już na mnie Piksel i STi. Nikt więcej się nie stawił, więc ruszyliśmy we troje w drogę pozytywnie nastawieni.

Pojechaliśmy kawałek wzdłuż trasy, przez stare Błeszno, do trasy DK1. Dalej asfaltem przez Wrzosową, Słowik, Korwinów, Zawodzie, Kolonię Borek, Osiny, Poraj, Masłońskie, Żarki Letnisko, Postęp, Myszków. Podjazd pod górkę w Mrzygłodzie poszedł mi dziś wyjątkowo lekko. Dalej przez Zawiercie, Fugasówkę do Ogrodzieńca. Pierwszy postój zrobiliśmy dopiero po 55 km w Ogrodzieńcu przy drewnianych figurach. Średnia prędkość jazdy wyniosła prawie 24km/h.

W Ogrodzieńcu skończyła się łatwiejsza część trasy. Przed Rodakami musieliśmy zmierzyć się z dość długim podjazdem, udało mi się wjechać na 2 przełożeniu z przodu. Zjazd w dół bajeczny. Duża prędkość na zjeździe i przejeżdżająca obok ciężarówka spowodowała, że trochę mną zachwiało. W dalszej części nasza trasa wiodła asfaltem przez Klucze i Bogucice. Następnie zjechaliśmy na pewien odcinek w teren na czerwony szlak rowerowy, którym dojechaliśmy do Rabsztyna.

W Rabsztynie wjechaliśmy terenem pod zamek, ale był jeszcze zamknięty, bo była dopiero 9:40. Postanowiliśmy najpierw udać się do knajpy i po drugiej przerwie ponownie dojechać do zamku, by go zwiedzić. Przy wjeździe pierwszy raz podczas dzisiejszej jazdy zrzuciłam przednią przerzutkę na młynek – na asfalcie podjeżdżałam cały czas na 2 przełożeniu, ale w tym wypadku nie dałabym rady. Piksel nie chciał zobaczyć ruin od wewnątrz i czekał przed bramą wejściową. Po obejrzeniu zamku zjechaliśmy na dół i pojechaliśmy dalej.

Kawałek jechaliśmy terenem czerwonym rowerowym, a następnie asfaltem przez Olkusz. Kilka km bocznymi dzielnicami miasta (Skalskie, Słowiki, Smerfy), dalej przez Sieniczno, Kosmolów, Sułoszową do Pieskowej Skały. Nawet podjazdy w Kosmolowie i Sułoszowej poszły mi dziś bez większego problemu. W Kosmolowie podczas zjazdu przekroczyliśmy dozwoloną prędkość 40m/h – ja miałam na liczniku 52km/h. Średnia prędkość do Pieskowej Skały nieznacznie spadła, ale i tak była wysoka – wynosiła 23,6km/h.

W Pieskowej Skale udaliśmy się najpierw ścieżką do Maczugi Herkulesa, a potem czarnym pieszym po dość śliskim gruncie wprowadziliśmy rowery pod górkę na zamek. Piksel znów nie chciał wchodzić do środka, więc sami z Robertem poszliśmy na dziedziniec. Weszliśmy też na górę na punkt widokowy nad knajpą, aby zobaczyć z lotu ptaka słynne ogrody. Widok niesamowity. Musieliśmy później dotrzeć znów do asfaltu. Czarnym śliskim pieszym Piksel i ja zjechaliśmy na dół, Robert zachowawczo rower sprowadził, bo za bardzo ślizgały mu się opony. Prędkość po przeprawie szlakiem nieco spadła.

Ze Skały pojechaliśmy przez Młynnik do Ojcowa. Po schodach wdrapaliśmy się z rowerami na górę by obejrzeć ruiny. Pierwszy raz byłam Ojcowie, ale myślałam, że jest bardziej wart uwagi. Pozostałości po ruinach nie zrobiły na mnie dużego wrażenia. Bardziej efektownie to wszystko wygląda z dołu. Cóż, byłam, zobaczyłam, oceniłam. Mam już przynajmniej swoją opinię w tym temacie. Zjechaliśmy na dół asfaltem, żeby nie wytrzęsło nas na schodach.

Pojechaliśmy dalej kawałek asfaltem, a potem zboczyliśmy na czarny pieszy. Podjęliśmy próbę dojazdu szlakiem do Groty Łokietka. Pierwsze kilka metrów całkiem nieźle, pod górkę po ubitej kostce nawet nie jechało się źle, jednak z każdym metrem robiło się coraz bardziej stromo i pojawiało się coraz więcej luźnych, mokrych i śliskich kamieni. Postanowiliśmy, że jednak nie ma co się „rwać z motyką na słońce” i zawróciliśmy z powrotem do drogi, po czym ruszyliśmy niebieskim / czerwonym / żółtym pieszym do Bramę Krakowską, gdzie zrobiliśmy sobie kolejny postój.

Zastanawialiśmy się czy podjąć kolejną próbę podjazdu pod Grotę Łokietka, ale tym razem niebieskim pieszym od Bramy Krakowskiej – podjazd podobno miał być łatwiejszy. Nie byliśmy jednak zdecydowani, więc zaproponowałam, że rzucimy monetą – reszka: jedziemy, orzeł: nie jedziemy, wypadła reszka :D dla pewności rzut powtórzyłam – znowu reszka. No to ruszamy. Przejechaliśmy odcinek około 300 metrów i okazało się, że wcale nie jest łatwiej. Postanowiliśmy kolejny raz zawrócić. Już wiem dlaczego pod Grotę nie ma żadnego szlaku rowerowego. Już nawet nie zwracaliśmy uwagi na to, że obniżyła się nam średnia.

Ruszyliśmy dalej czerwonym / niebieskim pieszym przez Dolinę Prądnika. Dojechaliśmy szlakiem do Prądnika Czajkowskiego. Następnie znów asfaltem przez Swawolę, Prądnik Korzkiewski, Hamernię, Januszowice, Podskale, Zielonki, aż dotarliśmy do granicy Krakowa. Tym razem nie przeoczyłam tej cudownej tabliczki „Witamy w Krakowie – Mieście Królów Polski" :) Przy granicy miasta miałam średnią 22,72 km/h, dystans 124,60 km.

Po chwili przerwy przy tablicy udaliśmy się w stronę rynku. Jechaliśmy ulicami miasta przez Krowodrzę i Nowy Kleparz, aż wreszcie dotarliśmy na Stary Rynek :) Najpierw pojechaliśmy pod Kościół Mariacki, potem Sukiennice i pomnik Mickiewicza. Następnie na Wawel, jednak z rowerami nie można było zwiedzać, więc pojechaliśmy odwiedzić smoka, który z zachwytu zionął ogniem jak nas zobaczył :D Przejechaliśmy się kawałek wałem wzdłuż Wisły, po czym udaliśmy się do knajpy na obiadek.

Po obiadku pojechaliśmy kawałek wzdłuż Wisły, dalej przez Kazimierz, Zabłocie na dworzec do Płaszowa. Okazało się, że pomimo tego, iż zdążyliśmy zwiedzić wszystko to, co było w planie, zakupić bilety i zrobić zakupy na drogę mamy jeszcze ponad godzinę czasu wolnego do odjazdu pociągu. Postanowiliśmy pokręcić się w okolicy dworca. Na mapie zauważyliśmy w pobliżu Staw Płaszów i tam chcieliśmy się udać.

Przed dworcem skręciliśmy w lewo, jechaliśmy kawałek wzdłuż torów, ale okazało się, że tędy nie dojedziemy. Okrążyliśmy dworzec od drugiej strony jadąc przejazdem pod torami. Dojechaliśmy do jakiegoś osiedla, musieliśmy zapytać kogoś o drogę do stawu. Akurat w pobliżu szła pewna pani. Wytłumaczyła nam, że musimy pojechać koło bloków, a za blokami ścieżka doprowadzi nas do stawu, Tak zrobiliśmy. Była już 17,40 więc czas było udać się z powrotem na dworzec.

Stanęliśmy na peronie, z którego miał odjechać pociąg. Było coraz bliżej odjazdu a pociągu dalej nie było. Nagle zauważyłam, że pociąg podjechał na zupełnie inny peron, zbytnio mnie to nie zdziwiło. Szybko udaliśmy się schodami pod dworcem na właściwy peron i zajęliśmy miejsca w pociągu. Powrót bardzo mi się dłużył, może dlatego, że tym razem byliśmy we troje w przedziale i oprócz nas było tez sporo innych podróżnych. Około 21 wysiedliśmy z Robertem na dworcu Raków, Piksel pojechał na główny. Z dworca standardowo przez Aleję Pokoju i Jagiellońską do domu.

Bardzo przyjemny wypad, który zapewne będę długo wspominać i z chęcią powtórzę jeszcze nie raz - dość szybkie tempo jazdy, temperatura idealna, spora dawka zwiedzania – czyli to, co EdytKa lubi :D Wycieczka odbyła się bez żadnych nieprzyjemnych zdarzeń. Spontany jednak były, są i będą najlepsze z najlepszych :)

Figura w Ogrodzieńcu © EdytKa


Ekipa w Rabsztynie © EdytKa


na moście przed zamkiem w Rabsztynie © EdytKa


kot jest wszędzie :D © EdytKa


Zwiedzanie ruin w Rabsztynie © EdytKa


Ruiny zamku w Rabsztynie © EdytKa


Rycerz EdytKa © EdytKa


Na wieży w Rabsztynie © EdytKa


Zjazd z pod ruin zamku w Rabsztynie © EdytKa


Z Robertem przed zamkiem w Pieskowej Skale © EdytKa


Z Pikselem przed zamkiem © EdytKa


Na zamku w Pieskowej Skale © EdytKa


Prawie jak wieża :D © EdytKa


Ogrody w Pieskowej Skale © EdytKa


EdytKa i rycerz Pieskowej Skały © EdytKa


Ale dzida :D Maczuga Herkulesa © EdytKa


Pierwszy raz w Ojcowie © EdytKa


Przy Bramie Krakowskiej © EdytKa


Próba dojazdu niebieskim do Groty Łokietka © EdytKa


Barbakan - jesteśmy u celu © EdytKa


Cudowne miasto Królów Polski © EdytKa


Na Krakowskim rynku - Kościół Mariacki © EdytKa


Na Krakowskim rynku © EdytKa


Niestety za bramę na rowerze nie można wejść © EdytKa


W odwiedzinach u smoka © EdytKa


Wawel stoi, Wisła płynie - Kraków bez zmian © EdytKa

Pozwiedzać jaskinie - Rezerwat Szachownica i Rezerwat Węże

Czwartek, 7 czerwca 2012 · Komentarze(0)
Już od dłuższego czasu chciałam wybrać się do Załęczańskiego Parku Krajobrazowego, dokładnie do Rezerwatu Węże i Szachownicy, jednak albo wypadało cos innego, albo nie było tyle czasu i wyjazd był odkładany na kiedy indziej. No ale ileż to kiedy indziej może trwać? Czwartek wolny od pracy stał się doskonałą okazją, do tego, by poznać nieznane dotąd zakątki naszej okolicy. Wycieczkę zaplanowałam na godzinę 11:00
Ani ja, ani Robert nie znaliśmy dobrze trasy, uznaliśmy, że będziemy bazować na mapie.

Pod galerię pojechaliśmy przez Jagiellońską, Bór, ścieżkę wzdłuż rzeki i Kanał Kohna. Na miejscu czekał już Gaweł, a po chwili dojechali jeszcze Piksel i Wini. Wspólnie przez miasto udaliśmy się w stronę hali Polonia, gdzie wyczekał na nas Maciek (CSA). Przez miasto prowadził nas Gaweł. Kawałek Warszawską, za rondem Trzech Krzyży między blokami w pobliżu Worcella do Kiedrzyńskiej, a potem już pod halę. W pełnym składzie ruszyliśmy w drogę.

Okazało się, że Piksel zna trasę do rezerwatu, więc to on został przewodnikiem wycieczki. Pojechaliśmy wzdłuż linii tramwajowej. Następnie za Realem asfaltem przez Kiedrzyn, Białą i Lgotę. W Lgocie zjechaliśmy z drogi w prawo na szutrówkę, która później zamieniła się w polną ścieżkę. Dotarliśmy do Kamyka.. Jechaliśmy potem dłuższy fragment trasy asfaltem przez Kamyk, Kłobuck, Wilkowiecko, Rębielice Królewskie, Danków do Lipia. Dopiero tutaj trasa zrobiła się ciekawsza.

Zjechaliśmy z asfaltu na niebieski pieszy. Początkowo szlak biegł szutrową dróżką, jednak szybko zamienił się w leśną ścieżkę. W pobliżu Częstochowy takich ścieżek nie ma - gęsty, zarośnięty krzakami i trawami las, miejscami słońce nie miało jak przebić się przez gałęzie drzew. Klimat rodem z jakiejś starej baśni. W jednym miejscu musieliśmy przejść z rowerami pod powalonym drzewem, które zagrodziło ścieżkę. Jadąc szlakiem dotarliśmy do jaskini, która była od góry przykryta drewnianymi belkami. Zatrzymaliśmy się na chwilę i ruszyliśmy dalej. Szlak był jeszcze bardziej interesujący. Oprócz zarośli i wielu zakrętów zaczęły się jeszcze pagórki. Trzeba było bardzo uważać. W jednym miejscu uderzyłam kaskiem o dość grubą gałąź drzewa. Wreszcie dotarliśmy do pierwszego zaplanowanego celu – do jaskini Szachownica.

Cudowne miejsce – warto było się tam wybrać. Od razu wbiegłam do jaskini, by ją zwiedzić. Co chwila słyszałam od Roberta i Gawła, żebym uważała na luźne skały, które w każdej chwili mogą obsypać się z sufitu jaskini. Pozostali zostali na zewnątrz. Po powrocie do reszty jeszcze chwila przerwy na jedzenie, pamiątkowe zdjęcie i ruszamy dalej do kolejnego punktu wycieczki - Rezerwatu Węże.

Kawałek tą samą trasą niebieskim pieszym, przez pagórki, krętą ścieżkę między zaroślami. Następnie po trawach przez pola i dalej między krzakami przez górkę do Drabów, gdzie wyjechaliśmy na asfalt. Spostrzegliśmy, że brakowało Roberta. Jak się okazało szukał na górce kolejnej jaskini – tej do której niestety nie ma już wstępu, bo jest zamknięta kratą na kłódkę. Znalazł ją, po czym do nas dojechał. Pojechaliśmy na chwilę do sklepu w Drabach, gdzie spotkaliśmy dość śmiesznego pana, który chciał z nami porozmawiać :D Stwierdził, że mój rower jest różowy, hehe, dowiedziałam się czegoś nowego :D

Następnie jechaliśmy asfaltem przez Młynki, aż dotarliśmy do Wężów. W Wężach najpierw szutrem, potem ścieżką zielonym rowerowym. W dalszej części, już na terenie Rezerwatu Węże zielony szlak biegł przez las, równocześnie z czerwonym / niebieskim pieszym. Na sam szczyt wzniesienia rowery musieliśmy podprowadzić. Nie byliśmy pewni gdzie mamy szukać jaskini „Za kratą”, zapytaliśmy więc jakichś chłopaków, którzy przy ognisku piekli kiełbaski. Okazało się, że jesteśmy prawie przy samej jaskini, tylko kawałek musimy zejść w dół.

Do jaskini weszłam tylko ja i Robert. Reszta chłopaków nie chciała. Mają czego żałować. Wspaniałe miejsce. Jaskinia ma kilka komór, bardzo efektowne nacieki, na sam dół prowadzą trzy drabinki. Robert dotarł na sam dół, ja pokonałam dwie drabinki, gdyż trzecia była mało stabilna i bardzo się trzęsła. W jaskini przywitał nas nietoperz, który dłuższą chwilę latał nam nad głowami. Przy wyjściu z jaskini musiał pomóc mi Gaweł i podać mi rękę, bo nie miałam jak zejść z drabinki i stanąć sama na nogi.

Po zwiedzeniu jaskini zebraliśmy się z powrotem. Zjeżdżając w dół w stronę zielonego szlaku Robert złapał kapcia. Musieliśmy więc zatrzymać się na ścieżce w środku lasu. Przy okazji mogliśmy popatrzeć jak grupka chłopaków zjeżdżała na rowerach zjazdowych. Po załataniu dziury mogliśmy ruszać dalej. Zielonym szlakiem tą samą trasą dotarliśmy znów do Wężów. Dalej jechaliśmy już cały czas asfaltem, gdyż Maćka złapał skurcz i nieco opadł nam z sił.

Pojechaliśmy przez Młynki, Draby, Kiedosy, Grabarze, Parzymiechy, Napoleon. W tejże miejscowości przekroczyliśmy dozwoloną prędkość 30km/h. Ja miałam na liczniku 42km/h, a chłopaki więcej. Maciek jechał za nami swoim tempem. Co jakiś czas zatrzymywaliśmy się i cierpliwie na niego czekaliśmy. Następnie jechaliśmy spory odcinek jak w poprzednią stronę przez Lipie, Danków, Rębielice, Wilkowiecko, aż do Kłobucka. W Kłobucku za przejazdem kolejowym pojechaliśmy kawałek na skróty szutrówką, a potem dalej asfaltem. Musieliśmy przebić się przez procesję – w końcu było Boże Ciało.

Po wyjeździe z Kłobucka jechaliśmy przez Kamyk do Białej. Przed Białą napotkaliśmy rowerzystę jadącego na szosie, który jak na szosowca jechał dość powoli. Robert z Gawłem uznali, że dam radę go dogonić. Potraktowałam to jako żart :D Jednak najpierw Robert, potem Gaweł zaczęli pchać mnie do przodu i moja prędkość rosła. W pewnym momencie już sama jechałam ponad 42km/h. Spojrzenie szosowca gdy znalazłam się tuż obok niego bezcenne :D

W Białej zjechaliśmy z głównej drogi i pojechaliśmy bardzo dziurawą drogą, aż dotarliśmy do Częstochowy. Zjechaliśmy w teren na dość piaszczysty czarny rowerowy szlak, którym przez pola dojechaliśmy do Alei Brzozowej. Tutaj nasze drogi się rozeszły. Piksel i Wini dojechali do końca Brzozowej, a my z Gawłem, Maćkiem i Robertem pojechaliśmy koło szpitala na Parkitce. Następnie pojechaliśmy ścieżką rowerową na Okulickiego, Dekabrystów do Maćka pożyczyć śpiwór na wypad do Pawełek.

Następnie po pożegnaniu z Maćkiem pojechaliśmy wzdłuż linii tramwajowej. Gaweł zjechał w stronę domu w pobliżu Politechniki, my z Robertem pojechaliśmy dalej prosto wzdłuż linii tramwajowej, aż do skrzyżowania z Bór. Potem asfaltem przez Bór, przy Jagiellońskiej przez lasek wzdłuż torów do Jesiennej i prosto do domu.

Bardzo udana wycieczka. Przyjemne tempo, miłe towarzystwo, poznane nowe ścieżki, zwiedzone nieznane okolice, czego chcieć więcej? Pogoda dopisała, sama przyjemność z jazdy :) Oby każdy wypad był taki wspaniały :) Z pewnością wrócę jeszcze do Załęczańskiego Parku Krajobrazowego poszukać pozostałych jaskiń - między innymi jaskini Niespodzianka, bo sama nazwa brzmi zachęcająco.

Podczas jazdy, gdzieś w okolicach Lgoty © EdytKa


Przed wejściem do jaskini Szachownica © EdytKa


Nie wiedziałam, że w jakini też można byc porwanym przez UFO :D © EdytKa


Podpierając sufit w jasniki Sachownica © EdytKa


W zakamarkach jaskini © EdytKa


Cała ekipa przed Szachownicą © EdytKa


Taka gałąź zaatakowaa moje koło podczas jazdy © EdytKa


Zejście w dół w jaskini "Za kratą" © EdytKa


W jaskini "Za kratą" w Rezerwacie Węże © EdytKa


Nacieki na ścianach jaskini © EdytKa


No to jazda - gonimy szosowca :D © EdytKa

Poraj, Olsztyn, Mirów

Niedziela, 3 czerwca 2012 · Komentarze(2)
Prawie cały tydzień obserwowałam prognozy pogody na weekend. Sobotnie przedpołudnie było bez deszczu, ale dość mocno wiało. Nie chciałam jeszcze obciążać dłoni po ostatniej kolizji, więc jeszcze odpuściłam rower. Na niedzielę jak na złość zapowiadane były deszcze. Nastawiona dość negatywnie do wizji deszczowej niedzieli, tuż bo przebudzeniu spojrzałam przez okno i ku mojemu miłemu zaskoczeniu zobaczyłam świecące słońce. Od razu napisałam Robertowi czy nie chce się gdzieś przejechać. Po około godzinie był już u mnie i mogliśmy ruszać.

Pojechaliśmy Jesienną na górkę przez Błeszno. Początkowo jechaliśmy asfaltem, bo nie było gdzie wjechać na ścieżkę rowerową. Tuż po otrąbieniu przez jednego kierowcę wjechaliśmy na ścieżkę. Z przeciwka jechała na rowerku mała dziewczynka, obok której szedł tatuś z synkiem. Zajmowali całą szerokość ścieżki. Nie ważne, że dziewczynka jechała ścieżką prawie pod prąd, a my właściwą stroną. Agresywny tatuś zaczął na nas klnąc i wyzywać, mało brakło by się z nami bił. Czego się nie robi nawet jak nie ma się racji. Cóż. Zdarza się.

Dalej pojechaliśmy przez Michalinę do Bugaja. Kawałek asfaltem przez Bugaj, a potem w teren na pomarańczowy / niebieski rowerowy / zielony pieszy. Uparłam się, że podejmiemy kolejną próbę dojazdu do Poraja w całości pomarańczowym rowerowym, aż do asfaltu na Dębowcu. Niebieski i zielony odbiły w lewo, my pojechaliśmy prosto - tym razem kurczowo trzymaliśmy się pomarańczowego szlaku. Kawałek jechaliśmy terenem, następnie asfaltem przez Słowik i Korwinów, gdzie pomarańczowy szedł razem z zielonym rowerowym. Szlak poprowadził nas dalej kawałek terenem obok budowanego mostu – euro tuż tuż, a drogi dalej w budowie :D Następnie jechaliśmy chwilę asfaltem przez Zawodzie, po czym znów terenem obok zalewów między drzewami. Ten odcinek pomarańczowego lubię najbardziej. W dalszej części musieliśmy przejść z rowerami przez tory kolejowe, by móc kontynuować jazdę szlakiem przez las, aż do asfaltu na Dębowcu. Udało się :)

Pojechaliśmy dalej asfaltem w stronę Poraja, przed torami skręciliśmy w lewo i najpierw kawałek terenem, potem asfaltem, równolegle do torów dojechaliśmy do przejazdu kolejowego. Następnie przez przejazd, a potem bocznymi asfaltowymi drogami w stronę zalewu. Przy samym zalewie kawałek terenem zielonym pieszym. Nad zalewem chwila przerwy, po czym dalej w drogę.

Duktem przy zalewie dojechaliśmy do drogi głównej. Główną drogą dotarliśmy znów do przejazdu kolejowego, a potem do Choronia. W Choroniu skręciliśmy w lewo i pojechaliśmy asfaltem pod górę w stronę kościoła w Dębowcu, na szczycie pojechaliśmy w prawo. Kilka metrów za kościołem znów w lewo i asfaltem w dół. Następnie terenem czarnym / zielonym pieszym. Minęliśmy po drodze tor dla quadów. Wyjechaliśmy na asfalt. Pojechaliśmy prosto do oczka wodnego. Dalej w lewo w stronę kościoła w Biskupicach. Obok kościoła prosto, a potem terenem w dół w stronę Sokolich. Przez Sokole Góry żółtym pieszym. Lubię tamtędy jeździć, po krętych dróżkach między drzewami Z żółtego dotarliśmy do asfaltu i pojechaliśmy do baru leśnego., gdzie spotkaliśmy ekipę żelków i Bartka z kolegami.

Nie chciałam jeszcze od razu wracać do domu, więc postanowiliśmy jeszcze zrobić kilka km. Pojechaliśmy przez Olsztyn asfaltem w stronę Kusiąt. Zatrzymaliśmy się koło cmentarza żołnierzy II wojny światowej. Robert postanowił zrobić „świecę”, ale nie do końca mu się udała – upadł tyłkiem prosto na ścieżkę z kostki brukowej i skrzywił siodełko w rowerze. Nie był z siebie zadowolony. Dalej pojechaliśmy asfaltem do Kusiąt, gdzie zjechaliśmy w teren na czerwony rowerowy. Szlakiem dotarliśmy na Mirów.

W Mirowie jechaliśmy asfaltem do mostu nad rzeką, a potem w teren i wzdłuż rzeki zielonym rowerowym / czerwonym pieszym. Żeby Robert nie był osamotniony mnie też udało się zaliczyć upadek – koło zjechało mi w koleinie. Rozjeździli szlak autami, quadami, a potem jazda rowerem staje się niebezpieczna. Nic mi się na szczęście nie stało i mogliśmy jechać dalej. Ze szlaku wyjechaliśmy na chodnik na skrzyżowaniu Jana Pawła i DK1. Pojechaliśmy koło rynku na Zawodziu, potem ścieżką wzdłuż trasy, pod mostem w prawo, duktem koło galerii, Kanałem Kohna do Krakowskiej i ponownie ścieżką wzdłuż rzeki. Nastepnie przez Bór do Jagiellońskiej, terenem przez lasek do Jesiennej.

Spontaniczne nieplanowane wypady bywają bardzo fajne. Ten również taki był. Bez żadnego planu po prostu jechaliśmy i na bieżąco kombinowaliśmy co dalej i wyszła z tego całkiem fajna trasa. Coś ta niedziela jednak pechowa była. Jak się potem okazało nie tylko ja i Robert tego dnia leżeliśmy na ziemi. Na szczęście u nas tym razem skończyło się bez żadnych kontuzji i urazów.

Euro za pasem budowa trwa :D


Ech ta równowaga :D


W Dębowcu na szczycie górki:


Przyczepiła się :D


W Biskupicach na skrzyżowaniu:


Przydrożne maki:

Olsztyn, jeziorko w Skrajnicy i powrotny karambol

Wtorek, 29 maja 2012 · Komentarze(7)
Byłam umówiona na popołudniowy wypad do Olsztyna z Helenką i Kasik.
Jak się okazało później z Kaśką chyba się źle zrozumiałyśmy i nie stawiła się na miejscu spotkania – ona myślała, że dam znać jeśli będziemy jechać, a ja, że dam znak jakby padało i byśmy jednak nie jechały. W między czasie w ciągu dnia jeszcze mario66 pytał czy gdzieś się dziś gdzieś wybieram, więc powiedziałam mu o wypadzie. Poinformowałam też wcześniej Roberta.
W efekcie pod skansenem zjawili się: Helenka z córką Kasią i mężem Krzyśkiem, mario66, Robert i ja.

Pojechaliśmy w stronę huty, na rondzie skręciliśmy w lewo, potem przez kostkę brukową i do Legionów. Dalej ścieżką rowerową. Zjechaliśmy w teren na czerwony rowerowy, którym dotarliśmy do Kusiąt. W Kusiętach asfaltem aż do samego Olsztyna. Udaliśmy się następnie do baru leśnego, by chwilę usiąść i napić się izotonika. W leśnym siedziała już ekipa Gronka. Jak zwykle było bardzo głośno i nie obyło się bez sporej dawki śmiechu :D Niestety trzeba było wracać.

Pojechaliśmy terenową górką przez Skrajnię, a potem asfaltem. Próba pobicia max prędkości tym razem się udała – 51,7 km/h. Przy przystanku w Skrajnicy pojechaliśmy znów w teren w stronę górki Dolny Ostrówek. Przed szczytem skręciliśmy w lewo i znów było pod górkę. Następnie w prawo i zjazd w dół. Piach, kamienie spowodowały, że Robert zaliczył upadek – całe szczęście niegroźny w skutkach. Pozbierał się i pojechaliśmy dalej. Skręciliśmy w lewo i dotarliśmy do cudownego oczka wodnego, w pobliżu żółtego szlaku pieszego. Tam chwila przerwy i dalej w drogę.

Od jeziorka kawałek tą samą ścieżką, a potem cały czas prosto terenem, aż dojechaliśmy do asfaltu, którym wracamy najczęściej ze Skrajnicy. Asfaltem dojechaliśmy do Odrzykonia. Zamiast rowerostradą pojechaliśmy prosto asfaltem w stronę Kusiąt dawną trasą z Olsztyna. Przy skrzyżowaniu, na którym jest słynna hopa skręciliśmy w lewo i pojechaliśmy w stronę huty. Niestety kawałek za skrzyżowaniem skończyła się przyjemna część wycieczki…

Sytuacja była dość groźna. Równiutki asfalcik, prosta droga, jechałam obok mario66 na przodzie. Za nami Helenka, Robert, Kasia i Krzysiek. Beztroska jazda, aż nagle całkiem niespodziewanie kierownica mario zahaczyła o moją. Wszystko rozegrało się w ułamkach sekund. Mario dość sporą siłą uderzył barkiem o asfalt, natomiast ja poleciałam do przodu na ręce i przygniotły mnie oba rowery. W tym samym czasie Helenka wjechała wprost w leżące na ziemi rowery. Reszcie udało się jakoś wymanewrować i wyjść z tego cało.

Udało nam się jakoś pozbierać i powoli potoczyliśmy się dalej asfaltem. Pojechaliśmy koło nastawni, obok Guardiana i w stronę skansenu. Na Alei Pokoju mario odbił do domu. Całą drogę namawialiśmy go na wizytę na pogotowiu. Koło Jagiellończyków pożegnaliśmy się również z Helenka, Kasią i Krzyśkiem. Jagiellońską i dalej przez osiedle dojechaliśmy z Robertem pod mój dom.

Bilans całego zdarzenia – totalnie pokrzywione przednie koło w rowerze mario66, bark na temblaku z powodu przemieszczenia w stawie, kilka otarć na kolanach i łokciu. Spuchnięta stopa Helenki, krwiak podskórny na mojej prawej dłoni, poza tym podarta rękawiczka, porysowana obręcz koła i pęknięta klamkomanetka w moim rowerze. Do tego duża dawka strachu, stresu i emocji. Całe szczęście nie przejeżdżało koło nas żadne auto, bo sytuacja mogłaby być jeszcze gorsza...

Na tym kończy się dla mnie rowerowy maj, kolejny raz niewiele brakło mi do pierwszego 1000km w jednym miesiącu. Niestety w środę i czwartek będę musiała odpuścić. Zdrowie ważniejsze, a miesięcy jeszcze będzie sporo. Po dzisiejszym karambolu nasuwa mi się pewien wniosek – nigdy, ale to przenigdy nie można sobie pozwolić nawet na sekundę nieuwagi.

Gdzieś na Skrajnicy:


Jedziemy nad jezioro:


I pomyśleć, że nawet nie wiedziałam o tym miejscu:

Spontan do Olsztyna - 3 tysiąc w roku

Poniedziałek, 28 maja 2012 · Komentarze(2)
Po rowerowym weekendzie nie planowałam na poniedziałek żadnej wycieczki. Miałam w zasadzie odpoczywać i nigdzie nie jechać, tym bardziej, że pogoda nie była zbyt pewna. Jednak gdy tylko padła propozycja przejażdzki, nie mogłam odmówić. Razem z Arkiem i Robertem mieliśmy spotkać się pod skansenem i jechać do Olsztyna. Robert przyjechał już wcześniej i pojechaliśmy na umówione miejsce. Spotkaliśmy Arka już przy skrzyżowaniu koło Jagiellończyków.

Nie było już potrzeby zatrzymywania się przy skansenie więc od razu pojechaliśmy w stronę huty. Następnie ścieżką wzdłuż rzeki i koło Guardiana. Przed torami skręciliśmy w lewo w teren i jechaliśmy wzdłuż torów. Strasznie tam sucho, sporo było piachu. Na rozwidleniu pojechaliśmy w prawo przez tory i dalej w lewo, koło hopy i na asfalt. Asfaltem starą drogą na Olsztyn. Obiliśmy w prawo na Odrzykoń, przecięliśmy główna drogę i pojechaliśmy asfaltem przez Skrajnię. W Skrajnicy jeszcze pod górkę terenem, potem zjazd w dół i dalej asfaltem już do baru leśnego.

W leśnym napotkaliśmy dwóch policjantów spożywających obiad podczas służby. Podobno to u nich już tradycja. Spotkaliśmy też dwóch szosowców z ekipy żelek. Imion nie pamiętam. Wypiliśmy izotonika, trochę pogadaliśmy i czas było wracać.

Z powrotem terenem przez górkę na Skrajnicy i potem asfaltem. W Skrajnicy przy przystanku poisonek zaproponował jeszcze, żeby wtaszczyć się na punkt widokowy zwany górą Dolny Ostrówek – 326m. n.p.m. Nigdy wcześniej tam nie byłam, a widok naprawdę super. Warto było tam wjechać. Po chwili podziwiania widoków na szczycie znów w dół i dalej asfaltem do rowerostrady. Rowerostradą do końca, potem kawałek terenem do nastawni. Tuż przed nastawnią przekroczyłam 3 tysiące km w tym roku :)

Od nastawni asfaltem w stronę Guardiana. Przy torach niespodzianka - pociąg stanął centralnie na przejeździe blokując drogę, na szczęście udało się przejść w rowerami na drugą stronę, podczas gdy auta musiały stać i czekać. Dalej pojechaliśmy ścieżką wzdłuż rzeki i do skansenu. Potem Aleją Pokoju i Jagiellońską na moment do makro. Wracając z makro Arek pojechał Jagiellońską prosto, ja z Robertem skręciłam w prawo i byłam już prawie w domu.

Spontaniczne wycieczki naprawdę bywają fajne. To był całkiem przyjemny rowerowy nieplanowany wieczór. Byłam nieco osłabiona po weekendzie, co odbiło się na podjazdach, ale dałam radę :) Pogoda również dopisała - tam gdzie jechaliśmy nie padało, a jak wróciliśmy do Częstochowy drogi były mokre.

Widok z Dolnego Ostrówka:


Niespodzianka na torach: