Debiut w górach, czyli Dolina Chochołowska i Gubałówka

Niedziela, 17 czerwca 2012 · Komentarze(2)
Pojechaliśmy z Robertem na weekend w Tatry. Cały tydzień lało, myśleliśmy, że pogoda nam nie dopisze. Jednak okazało się, że w weekend był prawdziwy piekarnik, dosłownie patelnia. Gorąco i duszno. W sobotę pieszo wdrapaliśmy się na Giewont i Sarnią Skałkę, zahaczając po drodze o wodospad Siklawica. Wzięliśmy za mało wody, bo planowaliśmy krótszą wycieczkę. Dość mocno się niestety odwodniliśmy zanim dotarliśmy do jakiegoś źródełka. Już na wieczór byłam bardzo zmęczona. W niedzielę planowaliśmy wypad na rowerach. Ledwie wstałam z łóżka, ból mięśni był nie do opisania. No ale skoro zabraliśmy ze sobą rowery to przecież się nie poddamy.

Po śniadaniu spakowaliśmy się i ruszyliśmy w drogę. Najpierw zjazd z Dzianisza do Witowa. Dalej asfaltem przez Witów, aż do skrętu do Doliny Chochołowskiej. Początek doliny dość płaski, asfaltowy. Dopiero po kilku km pojawił się szuter i robiło się lekko pod górkę. Szuter się skończył i się zaczęło. Podjazd pod górkę po wielkich kamolach. Poszło nawet nie najgorzej, tylko w jednym miejscu podbiło mi do góry przednie kółko i musiałam zejść z roweru by ponownie ruszyć. Pokonaliśmy kamienie, po czym znów było w miarę płasko po szutrze. Dojechaliśmy do schroniska, gdzie zielony pieszy się skończył po drodze mijając kaplicę Jana Chrzciciela, w której często bywał Jan Paweł II.

Pod schroniskiem zerknęliśmy jeszcze na mapę i ruszyliśmy z powrotem tą samą trasą. Na zjeździe po tych olbrzymich kamolach okropnie mnie wytrzęsło, ale zjechałam bez żadnych upadków. Jadąc słyszałam komentarze jakiegoś chłopaka „dajesz, dajesz!” Cóż za motywacja :D Droga z powrotem była dużo szybsza. Dojechaliśmy znów do początku doliny. Pomimo coraz większej patelni oraz stopniowo rosnącego zmęczenia chcieliśmy wybrać się jeszcze na Gubałówkę.

Pojechaliśmy kawałek ternem zielonym pieszym – Drogą pod Reglami. Trasa wcale nie była łatwa mimo idącego tam szlaku rowerowego. Po drodze musieliśmy pokonać m.in. mostek nad strumykiem, kilka kamienistych podjazdów oraz sporą dawkę błota. Szlak po kilku kilometrach zbliżył się do asfaltu, więc zdecydowaliśmy się dalej jechać szosą. Przy Dolinie Kościeliskiej skręciliśmy w lewo na czarny szlak rowerowy. Jechaliśmy dalej asfaltem przez Kościelisko i Rysulówkę. Na jednym ze skrzyżowań nie byliśmy pewni jak mamy dalej się kierować. Zapytałam pewnego kierowcę, który akurat przejeżdżał obok. Dziwnie na nas spojrzał jak powiedziałam, że chcemy dojechać ulicą Salamandra do Gubałówki. Wtedy jeszcze nie wiedziałam co nas czeka…

Zmęczenie było coraz większe. Gdy dotarliśmy do ulicy Salamandra zobaczyliśmy bardzo „pozytywnie” nakręcający znak drogowy informujący nas o wzniesieniu na odcinku 1,6km. Dobrze, że nie było podanego oznaczenia procentowego. Tak czy tak, to było chyba moje najdłuższe półtora kilometra w życiu. Podjazd mnie przerósł. Sama nie wiem, czy to wynikało z ogólnego przemęczenia, czy zależne było od mojego roweru. Kilka razy musiałam nawet prowadzić rower, bo kręciłam resztkami sił prawie w miejscu. Zresztą nawet prowadzić go było ciężko. Jeden z przechodniów skomentował całą sytuacje słowami „Pani nie oszukuje, pani wsiada i jedzie…” ale nawet nie miałam sił nic mu odpowiedzieć. Chciałam już być na Gubałówce. Na szczęście było jeszcze tylko kilka metrów pod górkę. Z pomocą Roberta, który kawałek mnie podepchnął udało się pokonać podjazd. Potem już tylko został skręt w prawo i dojazd po płaskim na punkt widokowy.

Na Gubałówce jak na targowisku. Stragan przy straganie, a ludzie łażą dosłownie jak po jakimś polu. Na nic i na nikogo nie zwracają uwagi. Patrzeli na nas jak na przybyszów z obcej planety. Po krótkiej sesji zdjęciowej poszliśmy coś zjeść, po czym trzeba było wracać. Nie było już sił jechać dalej.

Pojechaliśmy z powrotem tą samą trasą. Zjazd ulicą Salamandry był niesamowity. Bez żadnego pedałowania osiągnęłam prędkość 58km/h. Ciekawa jestem co musiał myśleć kierowca, który jechał za mną autem i nie miał nawet jak mnie wyprzedzić podczas zjazdu slalomem. W Kościelisku skręciliśmy w prawo i pojechaliśmy główną drogą do Witowa. W Witowie skręciliśmy w prawo na Dzianisz. Jeszcze tylko jedna krótka górka i byliśmy na miejscu.

Udało się – pierwszy raz w życiu byłam rowerem w górach, w dodatku w moich ukochanych Tatrach :) Nie było łatwo. Momentami było bardzo ciężko. Jednak dla tak niesamowitych, przepięknych widoków warto było się pomęczyć i wydusić z siebie ostatnie pokłady energii. Z pewnością wrócę jeszcze nie raz rowerem w Tatry. W końcu są jeszcze dwie doliny, po których można poruszać się rowerem i wiele innych miejsc, które warto odwiedzić.

W dolinie Chochołowskiej © EdytKa


Nad strumykiem © EdytKa


Rower też chciał się schłodzić © EdytKa


Po głazach pod góre © EdytKa


Przed polaną Chochołowską © EdytKa


Widok z doliny Chochołowskiej © EdytKa


Porcja świeżutkiego błotka prosto z pod samiuśkich Tater :D © EdytKa


To może jednak wracamy? © EdytKa


W drodze na Gubałówkę © EdytKa


Z Robertem na Gubałówce © EdytKa

Komentarze (2)

Dałam z siebie tyle energii ile tylko byłam w stanie. Do tego ta patelnia dodatkowo mnie dobiła

EdytKa 08:32 czwartek, 21 czerwca 2012

Ty miałaś debiut rowerowy, ja miałem pieszy :) Zmęczenie z pewnością dało o sobie znać - mnie też bolały nogi. Co do rowerka to też nie pomagał. Jedno to spora waga a dwa to dość twarde najniższe przełożenie. Tak to mogła byś sobie powoli mielić w miejscu, a na to co masz potrzeba siły.

stin14 20:39 środa, 20 czerwca 2012
Komentować mogą tylko znajomi. Zaloguj się · Zarejestruj się!