Na początek dnia rano do pracy, pierwszy raz w tym tygodniu na dwóch kółkach.. Trasa standardowa jak zawsze, by dotrzeć jak najszybciej. Po pracy szybko do domku na obiad tą samą drogą. Po południu razem z Robertem (ponownie przejeżdżając obok pracy) po rikszę do jurczyka.
Rikszą na plac Biegańskiego, by poprowadzić 76 Częstochowską Masę Krytyczną. Trasa masowego przejazdu tym razem zmieniona ze względu na remont skrzyżowania Alei NMP z ulicami Wolności i Kościuszki. Przejazd odbył się następującymi ulicami: start z placu Biegańskiego, dalej Nowowiejskiego, Sobieskiego, Pułaskiego, 1-go Maja, rondo Mickiewicza, Wolności, Waszyngtona, Śląska, Kilińskiego, Jasnogórska, Dąbrowskiego, powrót na plac Biegańskiego. W czerwcowej Masie uczestniczyło w sumie 170 rowerzystów i rowerzystek. Gratulacje dla pewnego rowerzysty, który jadąc ze słuchawkami na uszach nie zauważył masowego przejazdu i wjechał prosto pod koła rikszy. Po zakończeniu masy znów do Jurczyka odstawić rikszę i odebrać swój rower. Kilometry pokonane rikszą nie zostały zarejestrowane.
Po odstawieniu rikszy u jurczyka, już na swoim rowerze razem z Robertem pojechaliśmy do Simply, by pomóc Helence i Krzyśkowi w organizacji szykowanej przez nas niespodzianki dla solenizantów. Następnie wspólnie pojechaliśmy na Raków do Andrzeja na pomasową urodzinowo – imieninową imprezę. Jak zawsze duża dawka śmiechu i dobrego humoru. Po imprezie do domu najkrótszą drogą.
Nie jeździłam na rowerze w zasadzie od niedzieli (pomijając jakieś około 4km przejechane we wtorek do sklepu). Cały roboczy tydzień z powodu przeziębienia dojeżdżałam do pracy samochodem. Postanowiłam skorzystać z czwartkowego popołudnia i wybrać się na przejażdżkę, bo już nie mogłam wytrzymać bez roweru. Razem ze mną pojechali Robert i Zbyszek.
Do skansenu dojechałam razem z Robertem i tam spotkaliśmy się ze Zbyszkiem. We trójkę ruszyliśmy w stronę huty. Na rondzie skręciliśmy w lewo i po kilku metrach skręciliśmy w prawo w stronę cmentarza żydowskiego. Przejechaliśmy przez cmentarz i dalej pojechaliśmy kawałek ścieżką na Legionów. Zjechaliśmy w teren i pojechaliśmy przez Ossona do czerwonego rowerowego. Czerwonym do Kusiąt, potem kawałek asfaltem. Za strażą skręciliśmy w prawo i jechaliśmy terenem w pobliżu Towarnych. Następnie asfaltem udaliśmy się do baru leśnego na izotonik.
W leśnym dziś bardzo mało rowerzystów, poza nami było tylko troje. Po chwili dojechał czwarty, ale tamci odjechali i dosiadł się do nas - o ile dobrze pamiętam to Jacek. Chwilę pogadaliśmy, ale trzeba było zbierać się z powrotem do domów.
Pojechaliśmy najpierw asfaltem w stronę Biskupic, a potem skręciliśmy w teren na pomarańczowy rowerowy. W Dębowcu pomarańczowy szlak złączył się z niebieskim. Przy krzyżówce z asfaltówką, gdzie niebieski szlak odbija w prawo, pojechaliśmy prosto terenem pomarańczowym. Przed zalewem musieliśmy przenieść rowery przez tory. Pojechaliśmy dalej pomarańczowym po piachu obok zalewów, potem kawałek ścieżką w lesie, asfaltem przez Zawodzie, kawałek terenem obok nowo budowanego mostu i dojechaliśmy do asfaltu w Korwinowie. Asfaltem dojechaliśmy do Słowika, gdzie zboczyliśmy z pomarańczowego szlaku. Pojechaliśmy przez Wrzosową obok stacji transformatorowej, potem koło kamienic i dalej chodnikiem wzdłuż DK1. Przy zjeździe na raków Zbyszek pojechał prosto a my z Robertem w lewo pod trasą do Jesiennej.
Bardzo miłe popołudnie. Tego było mi trzeba. Już mnie nosiło bez roweru. Mimo, że byłam trochę osłabiona to chyba dobrze ta wycieczka na mnie wpłynęła. Tylko teraz ciągle zadaję sobie pytanie - Czy to jeszcze pasja, czy już uzależnienie od dwóch kółek?
Po ostatnich upałach i weekendowym imprezowaniu uznaliśmy z Robertem, że w niedzielę pojedziemy sobie spokojnie gdzieś nad wodę by się ochłodzić i odpocząć. Chcieliśmy jednak udać się w jakieś spokojniejsze miejsce, gdzie nie będzie roiło się od stada ludzi. Wybór padł więc na zalew w Zawodziu. Pojechaliśmy objazdem, żeby wyszło troszkę więcej km niż nad sam zalew.
Pojechaliśmy Jagiellońską do Alejki Pokoju, obok skansenu, potem asfaltem w stronę huty, ścieżką wzdłuż rzeki i znów asfaltem koło Guardiana w stronę Kusiąt. Na skrzyżowaniu skręciliśmy w prawo i pojechaliśmy w stronę osiedla znanego jako osiedle „pod wilczą górą”. Przy osiedlu skręciliśmy w lewo w stronę zabudowań i kawałek jechaliśmy drogą z płytek chodnikowych. Po krótkim odcinku odbiliśmy w prawo w teren. Jechaliśmy dłuższy kawałek przez las, aż wyjechaliśmy na asfalt w pobliżu Gór Towarnych. Strasznie sucho. Miejscami prawie jak w piaskownicy. Asfaltem udaliśmy się najpierw do Olsztyna na lody, a potem do baru leśnego chwilę odpocząć. Dziś w barze sami szosowcy. Była ich masa. Posiedzieliśmy chwilę i ruszyliśmy dalej.
Pojechaliśmy kawałek asfaltem w stronę Biskupic, a potem skręciliśmy w prawo w teren na pomarańczowy rowerowy. W Dębowcu za leśniczówką pomarańczowy szlak biegł razem z niebieskim. Przy krzyżówce z asfaltową drogą, którą najczęściej jeździmy do Poraja niebieski szlak odbił w prawo, my pojechaliśmy dalej prosto pomarańczowym, aż dotarliśmy nad zalew w Zawodziu. Dziś nawet w miejscach gdzie z reguły stoją kałuże było strasznie sucho. Nie wiem tylko dlaczego, przed samym zalewem jadąc szlakiem trzeba przenosić rowery przez tory kolejowe, bo nie ma niestety żadnego przejazdu.
Nad zalewem ludzi niewiele, może dlatego, że i zalew niewielki. Woda straszliwie zimna, trzęsłam się jak galareta. Dwa razy weszliśmy troszkę popływać, a więcej czasu spędziliśmy wylegując się na kocu. Słońce zbyt łaskawe nie było, często chowało się pod chmurami. Mimo wszystko chwila relaksu była potrzebna. Było jeszcze wcześnie więc zdecydowaliśmy się wrócić do domu również niewielkim objazdem.
Okrążyliśmy zalew dookoła ścieżką przez las, potem terenem jechaliśmy obok starej odlewni. Dojechaliśmy do głównej drogi w Osinach. Główną drogą dojechaliśmy nad zalew w Poraju. Otrąbił nas przy okazji jeden niecierpliwy kierowca, bo jechaliśmy blisko siebie, a następnie wyprzedził nas. Dobrze, że zwolniliśmy, bo przyhamował prosto przed nami. Nie wiem skąd się biorą tacy ludzie ;/ Robert koło zalewu dogonił delikwenta i odbył krótką rozmowę. Ludzi plaga, jakby coś za darmo rozdawali. Samochodów jeszcze więcej.
Dalej pojechaliśmy wałem przy zalewie w stronę ośrodka w Jastrzębiu. Następnie jechaliśmy już cały czas asfaltem przez Jastrząb, Kamienicę Polską, Wanaty, Kolonię Poczesna na drugą stronę DK1. Dalej przez Bargły, Michałów, Nieradę, Mazury (tym razem dobrze skręciliśmy), Młynek, Sobuczynę, Brzeziny Nowe, Brzeziny Kolonia do Częstochowy. W Częstochowie przez Żyzną, Poselską, Wypalanki do domu. Na ulicy Żyznej niedaleko tartaku spotkaliśmy dwójkę ludzi prowadzących rowery, jeden z nich miał kapcia. Robek zaproponował pomoc, ale odmówili. Może wolą iść niż jechać.
Podsumowując – całkiem ciekawa wycieczka. Wylegiwanie się na kocu połączone z chwilką pływania (oczywiście tym razem wcześniej zaplanowanego) i jazdą rowerkiem. Przyjemne z pożytecznym. Tylko sama nie wiem co w tym wypadku było bardziej przyjemne, a co można uznać za bardziej pożyteczne :D
Ostatnio było dość ciepło, trochę też popadało, więc uznaliśmy z Robertem, że przejedziemy się do lasu sprawdzić, czy nie ma już może grzybów - tym bardziej, że widać już w okolicach lasów ludzi z grzybami. Chciałam pojechać w inną stronę niż jak to jest najczęściej w okolice Olsztyna i zdecydowałam, że pojedziemy dobrze znaną mi trasą, którą dawniej jeździłam wspólnie z rodzicami.
Ruszyliśmy ode mnie z domu, przez Grzybowską, Wypalanki, Poselską do Żyznej. Po opuszczeniu Częstochowy jechaliśmy dalej asfaltem przez Brzeziny Kolonię, Brzeziny Nowe do Sobuczyny. Tutaj w kilku miejscach zboczyliśmy do lasu poszukać grzybów. Udało nam się znaleźć wspólnie 4 kanie, z czego Robek znalazł jedną dużą, ja trzy mniejsze. W lesie sucho jak na pustyni, do tego czuliśmy się prawie jak w jakiejś wylęgarni komarów. Nawet na sekundę nie można było stanąć w bezruchu.
Szybko podjęliśmy decyzję o powrocie. Chciałam jeszcze trochę pokręcić, ale Robert już wolał wracać. Pojechaliśmy najkrócej jak się dało, taką samą trasą. Na osiedlu udaliśmy się jeszcze do sklepu po mleko, żeby było w czym wymoczyć kanie i potem prosto do domu. Kilometrów nie wyszło dzisiaj zbyt wiele, ale lepsze coś niż nic :)
Na początek dnia rano do pracy. Trasa standardowa. Pomału zaczyna mi się nudzić. Muszę chyba pomyśleć nad jakąś alternatywą lub jakimiś objazdami dla urozmaicenia codzienności. Po pracy do domu tą samą drogą, ale skróciłam sobie troszkę trasę jadąc od Bór przez lasek wzdłuż torów. Po południu z obładowanym bagażnikiem pod skansen, by udać się z ekipą z CFR na ognisko w Górach Towarnych, aby uczcić Noc Kupały.
Myślałam, że nie zdążę na 18:00 pod skansen na godzinę spotkania, jednak w ostatniej chwili udało się. We czwórkę - darsji, Kulisty, poisonek i ja ruszyliśmy w stronę huty, potem ścieżką wzdłuż rzeki i w stronę Guardiana. Po drodze spotkaliśmy mario66, który pierwszy raz od ostatniego wypadku wyszedł pokręcić. Kawałek przed nastawnią zleciało mi wszystko co miałam na bagażniku – karimata i siatka – widocznie za słabo to przymocowałam. Ponowny montaż i ruszyliśmy dalej w stronę Kusiąt. Dogonili nas przy okazji Gaweł, Piksel i Przemo2. Na podjeździe pod górkę zostałam sporo w tyle, ciężko mi się dziś wjeżdżało. Zatrzymaliśmy się wszyscy na chwilę w sklepie. Od tego miejsca nie wiem już którędy pojechali pozostali, bo się rozłączyliśmy. Ja pojechałam dalej asfaltem i zjechałam w prawo dopiero na końcu Kusiąt. Terenem przez polanę między wzgórzami i ścieżką między drzewami dojechałam pod jaskinię, gdzie czekali już na mnie pozostali.
Na chwilę przyjechała do nas anwi. Chłopaki zbierali drzewo i chrust na opał, potem rąbali drwa, by było co dorzucić do ognia. Ja wystrugałam kilka kijków na kiełbaski. Największy kawał drzewa przyniósł Przemo. Stopniowo zjeżdżała się reszta ekipy, na początek Helenka z Krzyśkiem, Prophet, potem Abovo, Ruda i Zbyszek, w dalszej kolejności magnum, blabla, piter, pietro78 i kobe24la. Przy ognisku jak zawsze spora dawka śmiechu i dobrego humoru. Szkoda, że nie było markona i gitary. Czekaliśmy jeszcze na Roberta, który dojechał dopiero około 23 tuż po pracy. Chciałyśmy z dziewczynami by wszyscy byli, bo Abovo wymyśliła dla chłopaków niespodziankę z okazji Nocy Kupały. Przebrałyśmy się we czwórkę za rusałki, wykorzystując do tego nawet prześcieradło i kawałek firanki :D Agnieszka przywiozła dla nas wianki na głowy. Zaskoczenie płci męskiej bezcenne. Agnieszko świetny pomysł :) Niestety Gaweł, Piksel i Przemo odjechali zanim zdążyłyśmy się przebrać.
Posiedzieliśmy jeszcze trochę przy ognisku i trzeba było pomału wracać do domów. Z Gór Towarnych zjechaliśmy terenem do asfaltu. Pierwszy raz (przynajmniej z tych ognisk, na których ja byłam) jechaliśmy z powrotem całą ekipą. Pojechaliśmy przez Kusięta, koło nastawni, obok Guardiana i w stronę skansenu. potem Alejką Pokoju do Jagiellońskiej. Po drodze stopniowo ekipa malała, gdyż każdy rozjeżdżał się w swoją stronę. Robert odwiózł mnie jeszcze przez osiedle pod dom, po czym samotnie wrócił do swojego domu.
Dziś tylko do pracy rano, razem z Robertem. Standardowa trasa. Po pracy do domu samemu tą samą drogą. To by było tyle na dziś. Miałam w planie pod wieczór wyjść na rower z Pikselem i Winim, ale z jednej strony wizja pogodowa troszkę mnie odstraszyła, a z drugiej wypadło mi w planie coś innego. W sumie to dalej czuję się jakaś osłabiona. Te upały źle na mnie działają.
Cały zeszły tydzień dojeżdżałam do pracy samochodem. Postanowiłam więc w tym tygodniu nadrobić troszkę straconych kilometrów. Pomimo dość sporego zmęczenia organizmu po weekendzie oraz dużych zakwasów wsiadłam dziś na rower i pojechałam do pracy. Chciałam choć troszkę pobudzić mięśnie. Trasa jak zawsze, w drodze towarzyszył mi Robert. Tempo dużo niższe niż zwykle. Po pracy samotnie do domku. Skróciłam sobie drogę przez lasek. Strasznie dziś gorąco.
Pojechaliśmy z Robertem na weekend w Tatry. Cały tydzień lało, myśleliśmy, że pogoda nam nie dopisze. Jednak okazało się, że w weekend był prawdziwy piekarnik, dosłownie patelnia. Gorąco i duszno. W sobotę pieszo wdrapaliśmy się na Giewont i Sarnią Skałkę, zahaczając po drodze o wodospad Siklawica. Wzięliśmy za mało wody, bo planowaliśmy krótszą wycieczkę. Dość mocno się niestety odwodniliśmy zanim dotarliśmy do jakiegoś źródełka. Już na wieczór byłam bardzo zmęczona. W niedzielę planowaliśmy wypad na rowerach. Ledwie wstałam z łóżka, ból mięśni był nie do opisania. No ale skoro zabraliśmy ze sobą rowery to przecież się nie poddamy.
Po śniadaniu spakowaliśmy się i ruszyliśmy w drogę. Najpierw zjazd z Dzianisza do Witowa. Dalej asfaltem przez Witów, aż do skrętu do Doliny Chochołowskiej. Początek doliny dość płaski, asfaltowy. Dopiero po kilku km pojawił się szuter i robiło się lekko pod górkę. Szuter się skończył i się zaczęło. Podjazd pod górkę po wielkich kamolach. Poszło nawet nie najgorzej, tylko w jednym miejscu podbiło mi do góry przednie kółko i musiałam zejść z roweru by ponownie ruszyć. Pokonaliśmy kamienie, po czym znów było w miarę płasko po szutrze. Dojechaliśmy do schroniska, gdzie zielony pieszy się skończył po drodze mijając kaplicę Jana Chrzciciela, w której często bywał Jan Paweł II.
Pod schroniskiem zerknęliśmy jeszcze na mapę i ruszyliśmy z powrotem tą samą trasą. Na zjeździe po tych olbrzymich kamolach okropnie mnie wytrzęsło, ale zjechałam bez żadnych upadków. Jadąc słyszałam komentarze jakiegoś chłopaka „dajesz, dajesz!” Cóż za motywacja :D Droga z powrotem była dużo szybsza. Dojechaliśmy znów do początku doliny. Pomimo coraz większej patelni oraz stopniowo rosnącego zmęczenia chcieliśmy wybrać się jeszcze na Gubałówkę.
Pojechaliśmy kawałek ternem zielonym pieszym – Drogą pod Reglami. Trasa wcale nie była łatwa mimo idącego tam szlaku rowerowego. Po drodze musieliśmy pokonać m.in. mostek nad strumykiem, kilka kamienistych podjazdów oraz sporą dawkę błota. Szlak po kilku kilometrach zbliżył się do asfaltu, więc zdecydowaliśmy się dalej jechać szosą. Przy Dolinie Kościeliskiej skręciliśmy w lewo na czarny szlak rowerowy. Jechaliśmy dalej asfaltem przez Kościelisko i Rysulówkę. Na jednym ze skrzyżowań nie byliśmy pewni jak mamy dalej się kierować. Zapytałam pewnego kierowcę, który akurat przejeżdżał obok. Dziwnie na nas spojrzał jak powiedziałam, że chcemy dojechać ulicą Salamandra do Gubałówki. Wtedy jeszcze nie wiedziałam co nas czeka…
Zmęczenie było coraz większe. Gdy dotarliśmy do ulicy Salamandra zobaczyliśmy bardzo „pozytywnie” nakręcający znak drogowy informujący nas o wzniesieniu na odcinku 1,6km. Dobrze, że nie było podanego oznaczenia procentowego. Tak czy tak, to było chyba moje najdłuższe półtora kilometra w życiu. Podjazd mnie przerósł. Sama nie wiem, czy to wynikało z ogólnego przemęczenia, czy zależne było od mojego roweru. Kilka razy musiałam nawet prowadzić rower, bo kręciłam resztkami sił prawie w miejscu. Zresztą nawet prowadzić go było ciężko. Jeden z przechodniów skomentował całą sytuacje słowami „Pani nie oszukuje, pani wsiada i jedzie…” ale nawet nie miałam sił nic mu odpowiedzieć. Chciałam już być na Gubałówce. Na szczęście było jeszcze tylko kilka metrów pod górkę. Z pomocą Roberta, który kawałek mnie podepchnął udało się pokonać podjazd. Potem już tylko został skręt w prawo i dojazd po płaskim na punkt widokowy.
Na Gubałówce jak na targowisku. Stragan przy straganie, a ludzie łażą dosłownie jak po jakimś polu. Na nic i na nikogo nie zwracają uwagi. Patrzeli na nas jak na przybyszów z obcej planety. Po krótkiej sesji zdjęciowej poszliśmy coś zjeść, po czym trzeba było wracać. Nie było już sił jechać dalej.
Pojechaliśmy z powrotem tą samą trasą. Zjazd ulicą Salamandry był niesamowity. Bez żadnego pedałowania osiągnęłam prędkość 58km/h. Ciekawa jestem co musiał myśleć kierowca, który jechał za mną autem i nie miał nawet jak mnie wyprzedzić podczas zjazdu slalomem. W Kościelisku skręciliśmy w prawo i pojechaliśmy główną drogą do Witowa. W Witowie skręciliśmy w prawo na Dzianisz. Jeszcze tylko jedna krótka górka i byliśmy na miejscu.
Udało się – pierwszy raz w życiu byłam rowerem w górach, w dodatku w moich ukochanych Tatrach :) Nie było łatwo. Momentami było bardzo ciężko. Jednak dla tak niesamowitych, przepięknych widoków warto było się pomęczyć i wydusić z siebie ostatnie pokłady energii. Z pewnością wrócę jeszcze nie raz rowerem w Tatry. W końcu są jeszcze dwie doliny, po których można poruszać się rowerem i wiele innych miejsc, które warto odwiedzić.
Po niedzielnym odpoczynku czas było wybrać się dziś popołudniu na rower. Umówiliśmy się pod skansenem na wspólny popołudniowy wypad z Robertem i Zbyszkiem. Do skansenu pojechałam razem z Robertem.
W drodze u na skrzyżowaniu Lipowej i Gajowej otrąbił nas jakiś bordowy lanos. Już miałam krzyczeć co za baran na nas trąbi, ale okazało się, że to Tomek, czyli _omar_ z CFR. Zatrzymaliśmy się na chwilkę na pogaduchy. Gdy dotarliśmy pod skansen czekali na nas Arek i Zbyszek. Już chciałam odjeżdżać, ale po chwili dojechał jeszcze Marcin. W pięcioosobowym składzie ruszyliśmy w drogę.
Pojechaliśmy asfaltem koło huty, na rondzie w lewo i kawałek po kostce brukowej w stronę Legionów, dalej ścieżką rowerową na Legionów, potem przez Srocko, Brzyszów i Kusięta do Olsztyna. Tempo jazdy od samego początku dość szybkie. W Olsztynie na chwilę do sklepu i terenem na Lipówki. Na sam szczy rower kawałek trzeba było podprowadzić. Posiedzieliśmy chwilkę, uzupełniliśmy płyny i zebraliśmy się z powrotem.
Najpierw szybki zjazd terenem z Lipówek, dalej ścieżką do baru leśnego, gdzie dziś były pustki. Następnie kawałek asfaltem w stronę Skrajnicy. Przez Skrajnicę przejazd terenem. Dalej asfaltem do rowerostrady, gdzie minęliśmy się z Mariuszem. Rowerostradą do końca, kawałek terenem do nastawni i asfaltem koło Guardiana. Następnie ścieżką wzdłuż rzeki, koło skansenu, Aleją Pokoju, Jagiellońską i przez osiedle do domu.
Przyjemny, szybciutki popołudniowy wypad - razem z odpoczynkiem na Lipówkach zajął nieco dłużej niż 2 godzinki. Przed wyjazdem się tego nie spodziewałam :) Kolejny raz pobiłam swój rekord prędkości z całości wypadu.
Planowałam wycieczkę do Krakowa na zeszły weekend, ale nie doszła do skutku. Z kolei w ten mieliśmy jechać na ognisko do Pawełek z Gawłem, MrDry i Przemo2, ale wyjazd został odwołany w piątek popołudniu. Bez zastanowienia podjęłam spontaniczną decyzję, o tym, by wykorzystać sobotni wolny dzień i wybrać się w odwiedziny do smoka. Wieczorem tuż po krótkiej konsultacji z Robertem zaproponowałam wspólny wypad jeszcze kliku osobom. Postanowiliśmy wyjechać trochę wcześniej niż ostatnio, by móc jeszcze cokolwiek zwiedzić, a nie tylko przejechać obok.
W niedzielę wstałam wcześnie rano, ponownie sprawdziłam prognozę pogody dla Zawiercia i Krakowa, aby upewnić się, że nie złapie nas po drodze deszcz. Prognozy były na szczęście optymistyczne - tylko możliwe przelotne opady deszczu, wiatr słaby. Punktualnie o 6 stawiłam się pod Jagiellończykami. Czekali już na mnie Piksel i STi. Nikt więcej się nie stawił, więc ruszyliśmy we troje w drogę pozytywnie nastawieni.
Pojechaliśmy kawałek wzdłuż trasy, przez stare Błeszno, do trasy DK1. Dalej asfaltem przez Wrzosową, Słowik, Korwinów, Zawodzie, Kolonię Borek, Osiny, Poraj, Masłońskie, Żarki Letnisko, Postęp, Myszków. Podjazd pod górkę w Mrzygłodzie poszedł mi dziś wyjątkowo lekko. Dalej przez Zawiercie, Fugasówkę do Ogrodzieńca. Pierwszy postój zrobiliśmy dopiero po 55 km w Ogrodzieńcu przy drewnianych figurach. Średnia prędkość jazdy wyniosła prawie 24km/h.
W Ogrodzieńcu skończyła się łatwiejsza część trasy. Przed Rodakami musieliśmy zmierzyć się z dość długim podjazdem, udało mi się wjechać na 2 przełożeniu z przodu. Zjazd w dół bajeczny. Duża prędkość na zjeździe i przejeżdżająca obok ciężarówka spowodowała, że trochę mną zachwiało. W dalszej części nasza trasa wiodła asfaltem przez Klucze i Bogucice. Następnie zjechaliśmy na pewien odcinek w teren na czerwony szlak rowerowy, którym dojechaliśmy do Rabsztyna.
W Rabsztynie wjechaliśmy terenem pod zamek, ale był jeszcze zamknięty, bo była dopiero 9:40. Postanowiliśmy najpierw udać się do knajpy i po drugiej przerwie ponownie dojechać do zamku, by go zwiedzić. Przy wjeździe pierwszy raz podczas dzisiejszej jazdy zrzuciłam przednią przerzutkę na młynek – na asfalcie podjeżdżałam cały czas na 2 przełożeniu, ale w tym wypadku nie dałabym rady. Piksel nie chciał zobaczyć ruin od wewnątrz i czekał przed bramą wejściową. Po obejrzeniu zamku zjechaliśmy na dół i pojechaliśmy dalej.
Kawałek jechaliśmy terenem czerwonym rowerowym, a następnie asfaltem przez Olkusz. Kilka km bocznymi dzielnicami miasta (Skalskie, Słowiki, Smerfy), dalej przez Sieniczno, Kosmolów, Sułoszową do Pieskowej Skały. Nawet podjazdy w Kosmolowie i Sułoszowej poszły mi dziś bez większego problemu. W Kosmolowie podczas zjazdu przekroczyliśmy dozwoloną prędkość 40m/h – ja miałam na liczniku 52km/h. Średnia prędkość do Pieskowej Skały nieznacznie spadła, ale i tak była wysoka – wynosiła 23,6km/h.
W Pieskowej Skale udaliśmy się najpierw ścieżką do Maczugi Herkulesa, a potem czarnym pieszym po dość śliskim gruncie wprowadziliśmy rowery pod górkę na zamek. Piksel znów nie chciał wchodzić do środka, więc sami z Robertem poszliśmy na dziedziniec. Weszliśmy też na górę na punkt widokowy nad knajpą, aby zobaczyć z lotu ptaka słynne ogrody. Widok niesamowity. Musieliśmy później dotrzeć znów do asfaltu. Czarnym śliskim pieszym Piksel i ja zjechaliśmy na dół, Robert zachowawczo rower sprowadził, bo za bardzo ślizgały mu się opony. Prędkość po przeprawie szlakiem nieco spadła.
Ze Skały pojechaliśmy przez Młynnik do Ojcowa. Po schodach wdrapaliśmy się z rowerami na górę by obejrzeć ruiny. Pierwszy raz byłam Ojcowie, ale myślałam, że jest bardziej wart uwagi. Pozostałości po ruinach nie zrobiły na mnie dużego wrażenia. Bardziej efektownie to wszystko wygląda z dołu. Cóż, byłam, zobaczyłam, oceniłam. Mam już przynajmniej swoją opinię w tym temacie. Zjechaliśmy na dół asfaltem, żeby nie wytrzęsło nas na schodach.
Pojechaliśmy dalej kawałek asfaltem, a potem zboczyliśmy na czarny pieszy. Podjęliśmy próbę dojazdu szlakiem do Groty Łokietka. Pierwsze kilka metrów całkiem nieźle, pod górkę po ubitej kostce nawet nie jechało się źle, jednak z każdym metrem robiło się coraz bardziej stromo i pojawiało się coraz więcej luźnych, mokrych i śliskich kamieni. Postanowiliśmy, że jednak nie ma co się „rwać z motyką na słońce” i zawróciliśmy z powrotem do drogi, po czym ruszyliśmy niebieskim / czerwonym / żółtym pieszym do Bramę Krakowską, gdzie zrobiliśmy sobie kolejny postój.
Zastanawialiśmy się czy podjąć kolejną próbę podjazdu pod Grotę Łokietka, ale tym razem niebieskim pieszym od Bramy Krakowskiej – podjazd podobno miał być łatwiejszy. Nie byliśmy jednak zdecydowani, więc zaproponowałam, że rzucimy monetą – reszka: jedziemy, orzeł: nie jedziemy, wypadła reszka :D dla pewności rzut powtórzyłam – znowu reszka. No to ruszamy. Przejechaliśmy odcinek około 300 metrów i okazało się, że wcale nie jest łatwiej. Postanowiliśmy kolejny raz zawrócić. Już wiem dlaczego pod Grotę nie ma żadnego szlaku rowerowego. Już nawet nie zwracaliśmy uwagi na to, że obniżyła się nam średnia.
Ruszyliśmy dalej czerwonym / niebieskim pieszym przez Dolinę Prądnika. Dojechaliśmy szlakiem do Prądnika Czajkowskiego. Następnie znów asfaltem przez Swawolę, Prądnik Korzkiewski, Hamernię, Januszowice, Podskale, Zielonki, aż dotarliśmy do granicy Krakowa. Tym razem nie przeoczyłam tej cudownej tabliczki „Witamy w Krakowie – Mieście Królów Polski" :) Przy granicy miasta miałam średnią 22,72 km/h, dystans 124,60 km.
Po chwili przerwy przy tablicy udaliśmy się w stronę rynku. Jechaliśmy ulicami miasta przez Krowodrzę i Nowy Kleparz, aż wreszcie dotarliśmy na Stary Rynek :) Najpierw pojechaliśmy pod Kościół Mariacki, potem Sukiennice i pomnik Mickiewicza. Następnie na Wawel, jednak z rowerami nie można było zwiedzać, więc pojechaliśmy odwiedzić smoka, który z zachwytu zionął ogniem jak nas zobaczył :D Przejechaliśmy się kawałek wałem wzdłuż Wisły, po czym udaliśmy się do knajpy na obiadek.
Po obiadku pojechaliśmy kawałek wzdłuż Wisły, dalej przez Kazimierz, Zabłocie na dworzec do Płaszowa. Okazało się, że pomimo tego, iż zdążyliśmy zwiedzić wszystko to, co było w planie, zakupić bilety i zrobić zakupy na drogę mamy jeszcze ponad godzinę czasu wolnego do odjazdu pociągu. Postanowiliśmy pokręcić się w okolicy dworca. Na mapie zauważyliśmy w pobliżu Staw Płaszów i tam chcieliśmy się udać.
Przed dworcem skręciliśmy w lewo, jechaliśmy kawałek wzdłuż torów, ale okazało się, że tędy nie dojedziemy. Okrążyliśmy dworzec od drugiej strony jadąc przejazdem pod torami. Dojechaliśmy do jakiegoś osiedla, musieliśmy zapytać kogoś o drogę do stawu. Akurat w pobliżu szła pewna pani. Wytłumaczyła nam, że musimy pojechać koło bloków, a za blokami ścieżka doprowadzi nas do stawu, Tak zrobiliśmy. Była już 17,40 więc czas było udać się z powrotem na dworzec.
Stanęliśmy na peronie, z którego miał odjechać pociąg. Było coraz bliżej odjazdu a pociągu dalej nie było. Nagle zauważyłam, że pociąg podjechał na zupełnie inny peron, zbytnio mnie to nie zdziwiło. Szybko udaliśmy się schodami pod dworcem na właściwy peron i zajęliśmy miejsca w pociągu. Powrót bardzo mi się dłużył, może dlatego, że tym razem byliśmy we troje w przedziale i oprócz nas było tez sporo innych podróżnych. Około 21 wysiedliśmy z Robertem na dworcu Raków, Piksel pojechał na główny. Z dworca standardowo przez Aleję Pokoju i Jagiellońską do domu.
Bardzo przyjemny wypad, który zapewne będę długo wspominać i z chęcią powtórzę jeszcze nie raz - dość szybkie tempo jazdy, temperatura idealna, spora dawka zwiedzania – czyli to, co EdytKa lubi :D Wycieczka odbyła się bez żadnych nieprzyjemnych zdarzeń. Spontany jednak były, są i będą najlepsze z najlepszych :)
Na rowerze jeżdżę odkąd tylko pamiętam - nauczył mnie tata, gdy nie miałam jeszcze skończonych 3 lat. Najbardziej lubię zwiedzać, w szczególności zamki :)
Technika nie jest moją najlepszą stroną, ale jeżdżę, bo lubię i sprawia mi to przyjemność :) Jazda rowerem jest dla mnie jak narkotyk - silnie uzależnia, a jej brak powoduje dolegliwości abstynencyjne :D
Od 2013 zawodniczka klubu BIKEHEAD MTB TEAM.
Powerade MTB Maraton 2013 - klasyfikacja generalna: miejsce 8 w K2 Mega.
Bike Maraton 2014 - klasyfikacja generalna: miejsce 4 w K2 Mega
PS: Nie obchodzi mnie co o mnie myślicie, czy mnie lubicie czy nienawidzicie, czy jestem zbyt naiwna, czy może dziecinna, ale prawda jest inna - jestem taka jaka według siebie być powinnam.
Oświadczam, że wszelkie obraźliwe, niecenzuralne, wulgarne i bezsensowne komentarze umieszczane na innych portalach, podpisane moim nickiem, albo pisane w taki sposób, by mogły być kojarzone z moją osobą nie są mojego autorstwa. Jest to próba podszywania się pode mnie. Przyjdzie taki czas, że sprawiedliwości stanie się za dość i winny poniesie odpowiednią karę.