Olsztyn, jeziorko w Skrajnicy i powrotny karambol
Jak się okazało później z Kaśką chyba się źle zrozumiałyśmy i nie stawiła się na miejscu spotkania – ona myślała, że dam znać jeśli będziemy jechać, a ja, że dam znak jakby padało i byśmy jednak nie jechały. W między czasie w ciągu dnia jeszcze mario66 pytał czy gdzieś się dziś gdzieś wybieram, więc powiedziałam mu o wypadzie. Poinformowałam też wcześniej Roberta.
W efekcie pod skansenem zjawili się: Helenka z córką Kasią i mężem Krzyśkiem, mario66, Robert i ja.
Pojechaliśmy w stronę huty, na rondzie skręciliśmy w lewo, potem przez kostkę brukową i do Legionów. Dalej ścieżką rowerową. Zjechaliśmy w teren na czerwony rowerowy, którym dotarliśmy do Kusiąt. W Kusiętach asfaltem aż do samego Olsztyna. Udaliśmy się następnie do baru leśnego, by chwilę usiąść i napić się izotonika. W leśnym siedziała już ekipa Gronka. Jak zwykle było bardzo głośno i nie obyło się bez sporej dawki śmiechu :D Niestety trzeba było wracać.
Pojechaliśmy terenową górką przez Skrajnię, a potem asfaltem. Próba pobicia max prędkości tym razem się udała – 51,7 km/h. Przy przystanku w Skrajnicy pojechaliśmy znów w teren w stronę górki Dolny Ostrówek. Przed szczytem skręciliśmy w lewo i znów było pod górkę. Następnie w prawo i zjazd w dół. Piach, kamienie spowodowały, że Robert zaliczył upadek – całe szczęście niegroźny w skutkach. Pozbierał się i pojechaliśmy dalej. Skręciliśmy w lewo i dotarliśmy do cudownego oczka wodnego, w pobliżu żółtego szlaku pieszego. Tam chwila przerwy i dalej w drogę.
Od jeziorka kawałek tą samą ścieżką, a potem cały czas prosto terenem, aż dojechaliśmy do asfaltu, którym wracamy najczęściej ze Skrajnicy. Asfaltem dojechaliśmy do Odrzykonia. Zamiast rowerostradą pojechaliśmy prosto asfaltem w stronę Kusiąt dawną trasą z Olsztyna. Przy skrzyżowaniu, na którym jest słynna hopa skręciliśmy w lewo i pojechaliśmy w stronę huty. Niestety kawałek za skrzyżowaniem skończyła się przyjemna część wycieczki…
Sytuacja była dość groźna. Równiutki asfalcik, prosta droga, jechałam obok mario66 na przodzie. Za nami Helenka, Robert, Kasia i Krzysiek. Beztroska jazda, aż nagle całkiem niespodziewanie kierownica mario zahaczyła o moją. Wszystko rozegrało się w ułamkach sekund. Mario dość sporą siłą uderzył barkiem o asfalt, natomiast ja poleciałam do przodu na ręce i przygniotły mnie oba rowery. W tym samym czasie Helenka wjechała wprost w leżące na ziemi rowery. Reszcie udało się jakoś wymanewrować i wyjść z tego cało.
Udało nam się jakoś pozbierać i powoli potoczyliśmy się dalej asfaltem. Pojechaliśmy koło nastawni, obok Guardiana i w stronę skansenu. Na Alei Pokoju mario odbił do domu. Całą drogę namawialiśmy go na wizytę na pogotowiu. Koło Jagiellończyków pożegnaliśmy się również z Helenka, Kasią i Krzyśkiem. Jagiellońską i dalej przez osiedle dojechaliśmy z Robertem pod mój dom.
Bilans całego zdarzenia – totalnie pokrzywione przednie koło w rowerze mario66, bark na temblaku z powodu przemieszczenia w stawie, kilka otarć na kolanach i łokciu. Spuchnięta stopa Helenki, krwiak podskórny na mojej prawej dłoni, poza tym podarta rękawiczka, porysowana obręcz koła i pęknięta klamkomanetka w moim rowerze. Do tego duża dawka strachu, stresu i emocji. Całe szczęście nie przejeżdżało koło nas żadne auto, bo sytuacja mogłaby być jeszcze gorsza...
Na tym kończy się dla mnie rowerowy maj, kolejny raz niewiele brakło mi do pierwszego 1000km w jednym miesiącu. Niestety w środę i czwartek będę musiała odpuścić. Zdrowie ważniejsze, a miesięcy jeszcze będzie sporo. Po dzisiejszym karambolu nasuwa mi się pewien wniosek – nigdy, ale to przenigdy nie można sobie pozwolić nawet na sekundę nieuwagi.
Gdzieś na Skrajnicy:
Jedziemy nad jezioro:
I pomyśleć, że nawet nie wiedziałam o tym miejscu: