Po dwóch ostatnich nocnych wypadach planowaliśmy dziś odpuścić rower i wybrać się p0ojazdem czterokołowym nad zalew do Kłobucka. Jednak tuz po tym jak wstałam z łóżka okazało się, że pogody nad wodę zbytnio nie ma i zdecydowaliśmy z Robertem się gdzieś niedaleko przejechać. Gdy wychodziliśmy ode mnie zadzwonili znajomi, że w Kłobucku jednak świeci słońce i jest całkiem fajnie. Zdecydowaliśmy przejechać się do nich, ale bez żadnych kostiumów, bo z początku za ciepło nie było.
Pojechaliśmy przez lasek na końcu Jesiennej, potem przez Bór, Niepodległości, przez rondo prosto, dalej w lewo Focha, Pułaskiego obok Jasnej Góry i cały czas prosto aż do Obi, gdzie skręciliśmy w lewo tak, by dojechać do Alei Klonowej. Przejechaliśmy klonową i następnie pojechaliśmy terenem czarnym rowerowym. Dojechaliśmy do dziurawego asfaltu w Białej (o ile można to nazwać asfaltem). Dalej już cały czas asfaltem przez Kamyk do Kłobucka. Na rondzie w Kłobucku pojechaliśmy prosto. Mieliśmy skręcić po kilkudziesięciu metrach w prawo przed Biedronką, jednak zatrzymaliśmy się by kupić coś do picia i potem pojechaliśmy prosto, myśląc, że skręt jest dalej. Dojechaliśmy aż do Grodziska. Okazało się, że musimy się wrócić. Tym razem już skręciliśmy za biedronką w lewo. Jeszcze kawałek prosto, potem w prawo i byliśmy już nad zalewem.
Słońce zaczynało coraz bardziej grzać, a my niestety nie mieliśmy ze sobą ani kostiumów, ani żadnego koca, nic co by się przydało nad wodą. No cóż, zdecydowaliśmy się popływać w bieliźnie. Zalew całkiem fajny, wydzielona strefa do kąpieli z oznaczonymi głębokościami, plaża, ratownicy, możliwość wypożyczenia kajaków i rowerków wodnych. Znajomi chcieli popływać rowerkiem, my zdecydowaliśmy się na kajak. Było naprawdę fajnie, beztroski odpoczynek, tylko czas mijał bardzo szybko i trzeba było wracać. Słońce grzało tragicznie mocno, a ja już byłam prawie spalona. Jeszcze okazało się, że złapałam kapcia. Znajomi zaproponowali, że mogą wpakować rowery do auta i nas do domu przetransportować. Nie byliśmy pewni, czy się zgodzić, jednak sytuacja sama się rozwiązała – rowery się nie zmieściły. Trzeba było kleić dętkę.
Gdy już rower był gotowy ruszyliśmy. Jechaliśmy cały czas asfaltem, na rondzie skręciliśmy na główną drogę w stronę Częstochowy. Trasa biegła przez Kłobuck, Libidzę, Gruszewnię, Lgotę do Częstochowy. Całkiem przyjemna droga, wygodne pobocze, ruch stosunkowo mały. W Częstochowie pojechaliśmy przez Grabówkę, Rocha, Rynek Wieluński, dalej koło Jasnej Góry, III Aleją, Nowowiejskiego (gdzie o mały włos nie rozjechałam kobiety, która szła środkiem ścieżki rowerowej i jeszcze miała do mnie pretensje, ze jadę chodnikiem) potem Sobieskiego, Niepodległości, Bór i Jagiellońską.
Świetnie spędzony dzień. Już nie pamiętam kiedy ostatnio w tak przyjemnej i beztroskiej atmosferze spędziłam niedzielny dzień. Wypoczęłam i nabrałam sił na nowy tydzień. Z wielką chęcią nie raz wrócę nad Zakrzew. Śmiało mogę polecić ten zalew na wypoczynek.
Jazda w ciągu dnia w 30-stopniowych upałach jest męczarnią. Noc z piątku na sobotę według synoptyków miała być pogodna. Bardzo chciałam gdzieś się przejechać, żeby sprawdzić czy faktycznie nie mam sił przez te upały czy może coś złego dzieje się z moim organizmem. Udało mi się namówić Roberta na nocną wycieczkę. Około godziny 23 wyjechaliśmy. Robert ostatnio często łapał kapcie, więc zaproponowałam asfalt zamiast terenu, bo nie chciałam w razie czego być pożarta przez komary w środku lasu podczas zmiany dętki.
Pojechaliśmy przez Aleję Pokoju, obok skansenu i w stronę huty. Na rondzie skręciliśmy w lewo i po kostce brukowej dotarliśmy do Legionów. Dalej ścieżką rowerową na Legionów. Następnie asfaltem przez Srocko, Brzyszów, Kusięta do Olsztyna. Zamek niestety nie był oświetlony od frontu, więc uznaliśmy, że jedziemy dalej. Przy rynku na moment się zatrzymaliśmy, żeby Robert obniżył mi kierownicę, gdyż po rozkręcaniu jak jechaliśmy w góry okazało się, że ustawiona była prawie półtora centymetra wyżej. Może dlatego ostatnio często bolały mnie plecy.
Ruszyliśmy dalej asfaltem. Trasa biegła obok baru leśnego, gdzie o dziwo około północy było jeszcze otwarte. Potem jechaliśmy przez Biskupice, nawet podjazd pod słynną górkę nie był aż taki straszny. W Biskupicach obok kościoła skręciliśmy w lewo i jechaliśmy dalej cały czas asfaltem przez Zrębice, gdzie drogę przebiegły nam 3 sarenki. Zatrzymaliśmy się na moment na przystanku autobusowym, by w spokoju czegoś się napić. Dalej trasa biegła główną drogą przez Przymiłowice do Olsztyna. Ku naszemu zdziwieniu od tej strony zamek był oświetlony. Piękny widok.
Zastanawialiśmy się, którędy wracać do domów. Postanowiliśmy pojechać troszkę dłuższą drogą niż przez Skrajnicę lub osiedle "pod wilczą górą". Pojechaliśmy przez Kusięta, dalej obok nastawni, koło Guardiana, obok skansenu i Aleją Pokoju do Jagiellońskiej. Następnie przez osiedle do domu. Robert odwiózł mnie pod dom, po czym pojechał do siebie.
Nocna jazda uświadomiła mnie w przekonaniu, że jednak nie jest jeszcze tak źle z moją kondycją. Wychodzi na to, że główną przyczyną znacznego spadku sił są te straszliwe upały. A już się bałam, że dzieje się coś gorszego. Chyba zacznę częściej wybierać się na wieczorne przejażdżki. Wpis zamieszczam z datą sobotnią, gdyż po północy przejechaliśmy więcej. Wycieczka stanowiła jedną całość, więc nie ma sensu jej dzielić na dwa osobne wypady.
Po poprzednim wypadzie nocna jazda nastroiła mnie bardzo pozytywnie. Udało mi się namówić Roberta na nocny wypad także w nocy z soboty na niedzielę. Dowiedziałam się również od Gawła, że planują razem z Pikselem nocny wypad do Bobolic czerwonym szlakiem rowerowym. Chcieliśmy z Robertem jechać gdzieś bliżej, dlatego wymyśliliśmy, że pojedziemy kawałek z chłopakami i odłączymy się gdzieś w okolicach Ostrężnika.
Byliśmy umówieni o 22 na Placu Biegańskiego. Robert przyjechał po mnie do domu i we dwoje pojechaliśmy przez Bór, Niepodległości, Śląską na miejsce spotkania. Na Placu Biegańskiego spotkałam przy okazji swoją koleżankę i jej narzeczonego, którzy wybrali się na krótką przejażdżkę po mieście i przyjechali na rowerach z Grabówki w Aleje. Chwilę pogadaliśmy, ale Gaweł i Piksel już czekali, aż ruszymy. W oddali widać było pioruny, ale postanowiliśmy jechać, bo wg prognozy miało nie padać.
Pojechaliśmy gęsiego przez II Aleję po wąskim i dziurawym chodniku. Mimo, iż jechaliśmy tak, by piesi mogli spokojnie przejść to zostałam dość niekulturalnie zwyzywana przez jedną dziewczynę. Cóż, bardzo wychowane te dzisiejsze dzieci... Po przejechaniu przez II Aleję wyjechaliśmy na asfalt. Pojechaliśmy Mirowską przez Zawodzie. Błyskało coraz bardziej i częściej. Dojechaliśmy raptem na Mirów. Nagle zerwał się silny wiatr, i zaczęło padać. Postanowiliśmy zatrzymać się na przystanku autobusowym, przeczekać deszcz i razem zdecydować co dalej.
Przestało padać. My z Robertem zdecydowaliśmy, że jedziemy tylko do Olsztyna i potem wracamy do domów. Chłopaki uznali, że podejmą decyzję w Olsztynie. Pojechaliśmy dalej czerwonym rowerowym. Mimo, iż nie padało to cały czas gdzieś w oddali się błyskało. Szlak rowerowy odbił w prawo w teren w stronę Kusiąt, a my pojechaliśmy asfaltem do Srocka. Dalej przez Brzyszów, Kusięta do Olsztyna. Dzisiejszej nocy zamek był w całości oświetlony. W Olsztynie pojechaliśmy do baru leśnego.
Znowu zaczynało się błyskać coraz bardziej. Chłopaki również postanowili wracać do domów. Pojechaliśmy przez Skrajnię, najpierw terenem pod górkę, a potem asfaltem do rowerostrady. Po drodze wystraszyliśmy zająca, który chciał przekicać na drugą stronę asfaltu, ale jak zobaczył cztery światła to się rozmyślił i cofnął. Na końcu rowerostrady pojechaliśmy kawałek terenem do nastawni, potem asfaltem koło Guardiana, ścieżką wzdłuż rzeki i koło skansenu. Na Jagiellońskiej przy skrzyżowaniu z Niepodległości Gaweł i Piksel pojechali wzdłuż linii tramwajowej. Robert odwiózł mnie pod dom i wrócił do siebie.
Dzisiejsza wycieczka była dla mnie dość stresująca. Mam pewien uraz psychiczny co do burzy. Strasznie się boję piorunów. Jednak postanowiłam się jakoś przełamać i jechać. Zresztą nawet nie było się gdzie dobrze schować, więc nie było w sumie większego wyboru. Dojechałam, dałam radę, więc jest ok. :)
Ostatnimi czasy coraz mniej jeżdżę, a kondycja niestety słabnie. Do pracy również dziś nie pojechałam rowerem. W dodatku te przeokropne upały lub burze zniechęcają do jazdy. Wykorzystując wolny czwartkowy wieczór postanowiłam wybrać się gdzieś na wycieczkę. Umówiłam się na 19 pod skansenem z Darkiem. Nikt więcej nie przybył więc pojechaliśmy we dwoje. Postanowiliśmy wybrać się do Olsztyna i wracać przez Dębowiec i Poraj.
Ruszyliśmy w stronę huty. Na rondzie skręciliśmy w lewo i kawałek dalej w prawo w stronę cmentarza Żydowskiego. Przejechaliśmy przez cmentarz i dalej pojechaliśmy do Legionów. Następnie ścieżką na Legionów dotarliśmy do czerwonego rowerowego. Czerwonym rowerowym terenem dojechaliśmy do Kusiąt. Dalej asfaltem przez Kusięta do Olsztyna. Przy rynku zatrzymaliśmy się by wstąpić do sklepu, po czym udaliśmy się na Lipówki. Na kawałku drogi, gdzie nie ma jeszcze asfaltu i są kamienie minął nas terenowy samochód jadący z dość dużą prędkością. Nie dość, że masakrycznie zakurzył, to jeszcze dostałam w policzek kamieniem... Cóż pełno jest takich jeleni jak ten.
Tuż przed podjazdem na szczyt dzwoni mi telefon. Odbieram i słyszę: „Aza zniknęła, nie ma jej…” Ale, jak to, niemożliwe… „Możliwe nigdzie jej nie ma”. Od razu najgorsze myśli. Jak udało się jej wyjść poza plac?? A jeśli coś się jej stanie, a co jak jej już więcej nie zobaczę? Przecież wychodząc z domu jeszcze ją głaskałam :( Może i nie wyglądałam na smutną, ale w duszy czułam się strasznie. Mój kochany piesek zniknął. Bardzo mozolnie prowadząc rower wtoczyłam się na szczyt… Tam chwila odpoczynku, od razu informacja do wszystkich znajomych z osiedla, że zginał mi pies i jeśli go zobaczą, żeby dali znak. W zaistniałej sytuacji postanowiliśmy wracać jak najszybciej przez Skrajnię, bym jeszcze mogła za dnia pojeździć po osiedlu. Darek mówił, że na pewno się znajdzie, ale ja miałam w głowie najczarniejsze myśli.
Minęło może parę minut, telefon od przyszłego męża mojej kumpeli – „czy Twój pies ma czarna pręgę na ogonie?” Kurcze, nie wiem, na pewno ma czarny pyszczek. W słuchawce słyszę wołanie „Azaaa…” i szczekanie. „To chyba ona - odnalazła się.” Wspaniały happy end. Najlepsze co mogłam w tym dniu usłyszeć. Od razu telefon do brata, żeby poszedł odebrać pieska. Pomimo tego, zdecydowaliśmy wracać najkrótszą drogą, bym jak najszybciej mogła zobaczyć Azę i zabrać znajomych na piwo w podziękowaniu za uratowanie mojego pieska.
Na początek terenowy zjazd z Lipówek. Udało się bezpiecznie dotrzeć na dół. Darek zszedł ze szczytu prowadząc rower. Następnie asfaltem w stronę leśnego. Potem jeszcze terenowy podjazd przed Skrajnicą. Przez Skrajnię asfaltem, po czym rowerostradą do samego końca. Przeprowadziliśmy rowery przez tory i pojechaliśmy przez lasek do Bugaja. Dalej asfaltem do przejazdu kolejowego, a za przejazdem przez Michalinę. Kawałek chodnikiem przy DK1, potem Jesienną do domu, gdzie czekała już na mnie Aza i moi znajomi. Darek pojechał dalej do swojego domu.
Wycieczka pełna emocji. Na szczęście wszystko dobrze się skończyło. Wieczorem już troszkę chłodniej, ale powietrze dalej suche i ciepłe. Całą drogę powrotną zastanawiałam się czy aby na pewno Aza nie chciała wyjść na rower razem ze mną, nigdy wcześniej nie zdarzyło się jej uciekać. Po całym zdarzeniu była chyba najbardziej wystraszona ze wszystkich.
Od samego rana było w niedzielę strasznie gorąco. Tuż przed godziną 9 rano wsiadłam na rower i pojechałam przez Aleję Pokoju i Dąbie do Roberta, po czym razem udaliśmy się na giełdę. Po szybkich zakupach, podczas których nic nie kupiliśmy wróciliśmy do Roberta i pojechaliśmy potem pod skansen, gdzie umówieni byliśmy z Helenką, Kasią, Krzyśkiem i Roberta kolegą Rafałem na wspólny wypad nad wodę, by się ochłodzić.
Początkowo mieliśmy pojechać do Zawodzia na Samule, gdzie byliśmy z STi ostatnim razem. Tam też pojechał wcześniej Gaweł z żoną i synkiem. Zastanawialiśmy się jeszcze nad zalewem w Pająku, gdzie autem mieli przyjechać moi znajomi. W efekcie po wspólnych konsultacjach pod skansenem zapadła decyzja, żeby tym razem przetestować zalew w Pająku.
Z pod skansenu pojechaliśmy przez Aleję Pokoju, potem Jagiellońską, Sabinowską do Dźbowskiej. Po opuszczeniu miasta jechaliśmy cały czas główną drogą przez Dźbów, Wygodę i Konopiska. W Konopiskach skręciliśmy w lewo i potem jechaliśmy już cały czas prosto, aż dotarliśmy na Pająk. Po drodze dwukrotnie minęli nas moi znajomi, którzy najwidoczniej zatrzymali się w jakimś sklepie.
Nad zalewem pełno ludzi, a samochodów jeszcze więcej. Woda w porównaniu do tej na Zawodziu tragiczna - okropnie brudna, pełno jakiegoś szlamu. Jedyny plus, że była stosunkowo ciepła. Trochę się pomoczyliśmy we wodzie, troszkę poleżeliśmy na słońcu, pogadaliśmy, generalnie było bardzo fajnie. Całkiem przyjemne i mile spędzone niedzielne popołudnie. Tylko kolega Roberta jakiś taki małomówny, pojechał dużo wcześniej i nawet się nie pożegnał.
Czas mijał bardzo szybciutko, więc trzeba było wracać. Pojechaliśmy tą samą trasą, przez Konopiska, Wygodę, Dźbów. Następnie Sabinowską i Jagiellońską. Na skrzyżowaniu za makro Helenka, Kasia i Krzysiek pojechali prosto, bo chcieli jeszcze wstąpić do KFC, a my z Robertem skręciliśmy w prawo i pojechaliśmy prosto do domów.
Pierwsze lipcowe km zaliczone. Strasznie gorąco, takie upały są dla mnie bardzo męczące. Lipiec z zapowiada się słabym miesiącem - będę mieć sporo mniej czasu na jazdę niż do tej pory. Mam nadzieję, że nie to osłabi to mojej kondycji, na którą do tej pory pracowałam.
Nie jeździłam na rowerze w zasadzie od niedzieli (pomijając jakieś około 4km przejechane we wtorek do sklepu). Cały roboczy tydzień z powodu przeziębienia dojeżdżałam do pracy samochodem. Postanowiłam skorzystać z czwartkowego popołudnia i wybrać się na przejażdżkę, bo już nie mogłam wytrzymać bez roweru. Razem ze mną pojechali Robert i Zbyszek.
Do skansenu dojechałam razem z Robertem i tam spotkaliśmy się ze Zbyszkiem. We trójkę ruszyliśmy w stronę huty. Na rondzie skręciliśmy w lewo i po kilku metrach skręciliśmy w prawo w stronę cmentarza żydowskiego. Przejechaliśmy przez cmentarz i dalej pojechaliśmy kawałek ścieżką na Legionów. Zjechaliśmy w teren i pojechaliśmy przez Ossona do czerwonego rowerowego. Czerwonym do Kusiąt, potem kawałek asfaltem. Za strażą skręciliśmy w prawo i jechaliśmy terenem w pobliżu Towarnych. Następnie asfaltem udaliśmy się do baru leśnego na izotonik.
W leśnym dziś bardzo mało rowerzystów, poza nami było tylko troje. Po chwili dojechał czwarty, ale tamci odjechali i dosiadł się do nas - o ile dobrze pamiętam to Jacek. Chwilę pogadaliśmy, ale trzeba było zbierać się z powrotem do domów.
Pojechaliśmy najpierw asfaltem w stronę Biskupic, a potem skręciliśmy w teren na pomarańczowy rowerowy. W Dębowcu pomarańczowy szlak złączył się z niebieskim. Przy krzyżówce z asfaltówką, gdzie niebieski szlak odbija w prawo, pojechaliśmy prosto terenem pomarańczowym. Przed zalewem musieliśmy przenieść rowery przez tory. Pojechaliśmy dalej pomarańczowym po piachu obok zalewów, potem kawałek ścieżką w lesie, asfaltem przez Zawodzie, kawałek terenem obok nowo budowanego mostu i dojechaliśmy do asfaltu w Korwinowie. Asfaltem dojechaliśmy do Słowika, gdzie zboczyliśmy z pomarańczowego szlaku. Pojechaliśmy przez Wrzosową obok stacji transformatorowej, potem koło kamienic i dalej chodnikiem wzdłuż DK1. Przy zjeździe na raków Zbyszek pojechał prosto a my z Robertem w lewo pod trasą do Jesiennej.
Bardzo miłe popołudnie. Tego było mi trzeba. Już mnie nosiło bez roweru. Mimo, że byłam trochę osłabiona to chyba dobrze ta wycieczka na mnie wpłynęła. Tylko teraz ciągle zadaję sobie pytanie - Czy to jeszcze pasja, czy już uzależnienie od dwóch kółek?
Po ostatnich upałach i weekendowym imprezowaniu uznaliśmy z Robertem, że w niedzielę pojedziemy sobie spokojnie gdzieś nad wodę by się ochłodzić i odpocząć. Chcieliśmy jednak udać się w jakieś spokojniejsze miejsce, gdzie nie będzie roiło się od stada ludzi. Wybór padł więc na zalew w Zawodziu. Pojechaliśmy objazdem, żeby wyszło troszkę więcej km niż nad sam zalew.
Pojechaliśmy Jagiellońską do Alejki Pokoju, obok skansenu, potem asfaltem w stronę huty, ścieżką wzdłuż rzeki i znów asfaltem koło Guardiana w stronę Kusiąt. Na skrzyżowaniu skręciliśmy w prawo i pojechaliśmy w stronę osiedla znanego jako osiedle „pod wilczą górą”. Przy osiedlu skręciliśmy w lewo w stronę zabudowań i kawałek jechaliśmy drogą z płytek chodnikowych. Po krótkim odcinku odbiliśmy w prawo w teren. Jechaliśmy dłuższy kawałek przez las, aż wyjechaliśmy na asfalt w pobliżu Gór Towarnych. Strasznie sucho. Miejscami prawie jak w piaskownicy. Asfaltem udaliśmy się najpierw do Olsztyna na lody, a potem do baru leśnego chwilę odpocząć. Dziś w barze sami szosowcy. Była ich masa. Posiedzieliśmy chwilę i ruszyliśmy dalej.
Pojechaliśmy kawałek asfaltem w stronę Biskupic, a potem skręciliśmy w prawo w teren na pomarańczowy rowerowy. W Dębowcu za leśniczówką pomarańczowy szlak biegł razem z niebieskim. Przy krzyżówce z asfaltową drogą, którą najczęściej jeździmy do Poraja niebieski szlak odbił w prawo, my pojechaliśmy dalej prosto pomarańczowym, aż dotarliśmy nad zalew w Zawodziu. Dziś nawet w miejscach gdzie z reguły stoją kałuże było strasznie sucho. Nie wiem tylko dlaczego, przed samym zalewem jadąc szlakiem trzeba przenosić rowery przez tory kolejowe, bo nie ma niestety żadnego przejazdu.
Nad zalewem ludzi niewiele, może dlatego, że i zalew niewielki. Woda straszliwie zimna, trzęsłam się jak galareta. Dwa razy weszliśmy troszkę popływać, a więcej czasu spędziliśmy wylegując się na kocu. Słońce zbyt łaskawe nie było, często chowało się pod chmurami. Mimo wszystko chwila relaksu była potrzebna. Było jeszcze wcześnie więc zdecydowaliśmy się wrócić do domu również niewielkim objazdem.
Okrążyliśmy zalew dookoła ścieżką przez las, potem terenem jechaliśmy obok starej odlewni. Dojechaliśmy do głównej drogi w Osinach. Główną drogą dojechaliśmy nad zalew w Poraju. Otrąbił nas przy okazji jeden niecierpliwy kierowca, bo jechaliśmy blisko siebie, a następnie wyprzedził nas. Dobrze, że zwolniliśmy, bo przyhamował prosto przed nami. Nie wiem skąd się biorą tacy ludzie ;/ Robert koło zalewu dogonił delikwenta i odbył krótką rozmowę. Ludzi plaga, jakby coś za darmo rozdawali. Samochodów jeszcze więcej.
Dalej pojechaliśmy wałem przy zalewie w stronę ośrodka w Jastrzębiu. Następnie jechaliśmy już cały czas asfaltem przez Jastrząb, Kamienicę Polską, Wanaty, Kolonię Poczesna na drugą stronę DK1. Dalej przez Bargły, Michałów, Nieradę, Mazury (tym razem dobrze skręciliśmy), Młynek, Sobuczynę, Brzeziny Nowe, Brzeziny Kolonia do Częstochowy. W Częstochowie przez Żyzną, Poselską, Wypalanki do domu. Na ulicy Żyznej niedaleko tartaku spotkaliśmy dwójkę ludzi prowadzących rowery, jeden z nich miał kapcia. Robek zaproponował pomoc, ale odmówili. Może wolą iść niż jechać.
Podsumowując – całkiem ciekawa wycieczka. Wylegiwanie się na kocu połączone z chwilką pływania (oczywiście tym razem wcześniej zaplanowanego) i jazdą rowerkiem. Przyjemne z pożytecznym. Tylko sama nie wiem co w tym wypadku było bardziej przyjemne, a co można uznać za bardziej pożyteczne :D
Na początek dnia rano do pracy. Trasa standardowa. Pomału zaczyna mi się nudzić. Muszę chyba pomyśleć nad jakąś alternatywą lub jakimiś objazdami dla urozmaicenia codzienności. Po pracy do domu tą samą drogą, ale skróciłam sobie troszkę trasę jadąc od Bór przez lasek wzdłuż torów. Po południu z obładowanym bagażnikiem pod skansen, by udać się z ekipą z CFR na ognisko w Górach Towarnych, aby uczcić Noc Kupały.
Myślałam, że nie zdążę na 18:00 pod skansen na godzinę spotkania, jednak w ostatniej chwili udało się. We czwórkę - darsji, Kulisty, poisonek i ja ruszyliśmy w stronę huty, potem ścieżką wzdłuż rzeki i w stronę Guardiana. Po drodze spotkaliśmy mario66, który pierwszy raz od ostatniego wypadku wyszedł pokręcić. Kawałek przed nastawnią zleciało mi wszystko co miałam na bagażniku – karimata i siatka – widocznie za słabo to przymocowałam. Ponowny montaż i ruszyliśmy dalej w stronę Kusiąt. Dogonili nas przy okazji Gaweł, Piksel i Przemo2. Na podjeździe pod górkę zostałam sporo w tyle, ciężko mi się dziś wjeżdżało. Zatrzymaliśmy się wszyscy na chwilę w sklepie. Od tego miejsca nie wiem już którędy pojechali pozostali, bo się rozłączyliśmy. Ja pojechałam dalej asfaltem i zjechałam w prawo dopiero na końcu Kusiąt. Terenem przez polanę między wzgórzami i ścieżką między drzewami dojechałam pod jaskinię, gdzie czekali już na mnie pozostali.
Na chwilę przyjechała do nas anwi. Chłopaki zbierali drzewo i chrust na opał, potem rąbali drwa, by było co dorzucić do ognia. Ja wystrugałam kilka kijków na kiełbaski. Największy kawał drzewa przyniósł Przemo. Stopniowo zjeżdżała się reszta ekipy, na początek Helenka z Krzyśkiem, Prophet, potem Abovo, Ruda i Zbyszek, w dalszej kolejności magnum, blabla, piter, pietro78 i kobe24la. Przy ognisku jak zawsze spora dawka śmiechu i dobrego humoru. Szkoda, że nie było markona i gitary. Czekaliśmy jeszcze na Roberta, który dojechał dopiero około 23 tuż po pracy. Chciałyśmy z dziewczynami by wszyscy byli, bo Abovo wymyśliła dla chłopaków niespodziankę z okazji Nocy Kupały. Przebrałyśmy się we czwórkę za rusałki, wykorzystując do tego nawet prześcieradło i kawałek firanki :D Agnieszka przywiozła dla nas wianki na głowy. Zaskoczenie płci męskiej bezcenne. Agnieszko świetny pomysł :) Niestety Gaweł, Piksel i Przemo odjechali zanim zdążyłyśmy się przebrać.
Posiedzieliśmy jeszcze trochę przy ognisku i trzeba było pomału wracać do domów. Z Gór Towarnych zjechaliśmy terenem do asfaltu. Pierwszy raz (przynajmniej z tych ognisk, na których ja byłam) jechaliśmy z powrotem całą ekipą. Pojechaliśmy przez Kusięta, koło nastawni, obok Guardiana i w stronę skansenu. potem Alejką Pokoju do Jagiellońskiej. Po drodze stopniowo ekipa malała, gdyż każdy rozjeżdżał się w swoją stronę. Robert odwiózł mnie jeszcze przez osiedle pod dom, po czym samotnie wrócił do swojego domu.
Pojechaliśmy z Robertem na weekend w Tatry. Cały tydzień lało, myśleliśmy, że pogoda nam nie dopisze. Jednak okazało się, że w weekend był prawdziwy piekarnik, dosłownie patelnia. Gorąco i duszno. W sobotę pieszo wdrapaliśmy się na Giewont i Sarnią Skałkę, zahaczając po drodze o wodospad Siklawica. Wzięliśmy za mało wody, bo planowaliśmy krótszą wycieczkę. Dość mocno się niestety odwodniliśmy zanim dotarliśmy do jakiegoś źródełka. Już na wieczór byłam bardzo zmęczona. W niedzielę planowaliśmy wypad na rowerach. Ledwie wstałam z łóżka, ból mięśni był nie do opisania. No ale skoro zabraliśmy ze sobą rowery to przecież się nie poddamy.
Po śniadaniu spakowaliśmy się i ruszyliśmy w drogę. Najpierw zjazd z Dzianisza do Witowa. Dalej asfaltem przez Witów, aż do skrętu do Doliny Chochołowskiej. Początek doliny dość płaski, asfaltowy. Dopiero po kilku km pojawił się szuter i robiło się lekko pod górkę. Szuter się skończył i się zaczęło. Podjazd pod górkę po wielkich kamolach. Poszło nawet nie najgorzej, tylko w jednym miejscu podbiło mi do góry przednie kółko i musiałam zejść z roweru by ponownie ruszyć. Pokonaliśmy kamienie, po czym znów było w miarę płasko po szutrze. Dojechaliśmy do schroniska, gdzie zielony pieszy się skończył po drodze mijając kaplicę Jana Chrzciciela, w której często bywał Jan Paweł II.
Pod schroniskiem zerknęliśmy jeszcze na mapę i ruszyliśmy z powrotem tą samą trasą. Na zjeździe po tych olbrzymich kamolach okropnie mnie wytrzęsło, ale zjechałam bez żadnych upadków. Jadąc słyszałam komentarze jakiegoś chłopaka „dajesz, dajesz!” Cóż za motywacja :D Droga z powrotem była dużo szybsza. Dojechaliśmy znów do początku doliny. Pomimo coraz większej patelni oraz stopniowo rosnącego zmęczenia chcieliśmy wybrać się jeszcze na Gubałówkę.
Pojechaliśmy kawałek ternem zielonym pieszym – Drogą pod Reglami. Trasa wcale nie była łatwa mimo idącego tam szlaku rowerowego. Po drodze musieliśmy pokonać m.in. mostek nad strumykiem, kilka kamienistych podjazdów oraz sporą dawkę błota. Szlak po kilku kilometrach zbliżył się do asfaltu, więc zdecydowaliśmy się dalej jechać szosą. Przy Dolinie Kościeliskiej skręciliśmy w lewo na czarny szlak rowerowy. Jechaliśmy dalej asfaltem przez Kościelisko i Rysulówkę. Na jednym ze skrzyżowań nie byliśmy pewni jak mamy dalej się kierować. Zapytałam pewnego kierowcę, który akurat przejeżdżał obok. Dziwnie na nas spojrzał jak powiedziałam, że chcemy dojechać ulicą Salamandra do Gubałówki. Wtedy jeszcze nie wiedziałam co nas czeka…
Zmęczenie było coraz większe. Gdy dotarliśmy do ulicy Salamandra zobaczyliśmy bardzo „pozytywnie” nakręcający znak drogowy informujący nas o wzniesieniu na odcinku 1,6km. Dobrze, że nie było podanego oznaczenia procentowego. Tak czy tak, to było chyba moje najdłuższe półtora kilometra w życiu. Podjazd mnie przerósł. Sama nie wiem, czy to wynikało z ogólnego przemęczenia, czy zależne było od mojego roweru. Kilka razy musiałam nawet prowadzić rower, bo kręciłam resztkami sił prawie w miejscu. Zresztą nawet prowadzić go było ciężko. Jeden z przechodniów skomentował całą sytuacje słowami „Pani nie oszukuje, pani wsiada i jedzie…” ale nawet nie miałam sił nic mu odpowiedzieć. Chciałam już być na Gubałówce. Na szczęście było jeszcze tylko kilka metrów pod górkę. Z pomocą Roberta, który kawałek mnie podepchnął udało się pokonać podjazd. Potem już tylko został skręt w prawo i dojazd po płaskim na punkt widokowy.
Na Gubałówce jak na targowisku. Stragan przy straganie, a ludzie łażą dosłownie jak po jakimś polu. Na nic i na nikogo nie zwracają uwagi. Patrzeli na nas jak na przybyszów z obcej planety. Po krótkiej sesji zdjęciowej poszliśmy coś zjeść, po czym trzeba było wracać. Nie było już sił jechać dalej.
Pojechaliśmy z powrotem tą samą trasą. Zjazd ulicą Salamandry był niesamowity. Bez żadnego pedałowania osiągnęłam prędkość 58km/h. Ciekawa jestem co musiał myśleć kierowca, który jechał za mną autem i nie miał nawet jak mnie wyprzedzić podczas zjazdu slalomem. W Kościelisku skręciliśmy w prawo i pojechaliśmy główną drogą do Witowa. W Witowie skręciliśmy w prawo na Dzianisz. Jeszcze tylko jedna krótka górka i byliśmy na miejscu.
Udało się – pierwszy raz w życiu byłam rowerem w górach, w dodatku w moich ukochanych Tatrach :) Nie było łatwo. Momentami było bardzo ciężko. Jednak dla tak niesamowitych, przepięknych widoków warto było się pomęczyć i wydusić z siebie ostatnie pokłady energii. Z pewnością wrócę jeszcze nie raz rowerem w Tatry. W końcu są jeszcze dwie doliny, po których można poruszać się rowerem i wiele innych miejsc, które warto odwiedzić.
Po niedzielnym odpoczynku czas było wybrać się dziś popołudniu na rower. Umówiliśmy się pod skansenem na wspólny popołudniowy wypad z Robertem i Zbyszkiem. Do skansenu pojechałam razem z Robertem.
W drodze u na skrzyżowaniu Lipowej i Gajowej otrąbił nas jakiś bordowy lanos. Już miałam krzyczeć co za baran na nas trąbi, ale okazało się, że to Tomek, czyli _omar_ z CFR. Zatrzymaliśmy się na chwilkę na pogaduchy. Gdy dotarliśmy pod skansen czekali na nas Arek i Zbyszek. Już chciałam odjeżdżać, ale po chwili dojechał jeszcze Marcin. W pięcioosobowym składzie ruszyliśmy w drogę.
Pojechaliśmy asfaltem koło huty, na rondzie w lewo i kawałek po kostce brukowej w stronę Legionów, dalej ścieżką rowerową na Legionów, potem przez Srocko, Brzyszów i Kusięta do Olsztyna. Tempo jazdy od samego początku dość szybkie. W Olsztynie na chwilę do sklepu i terenem na Lipówki. Na sam szczy rower kawałek trzeba było podprowadzić. Posiedzieliśmy chwilkę, uzupełniliśmy płyny i zebraliśmy się z powrotem.
Najpierw szybki zjazd terenem z Lipówek, dalej ścieżką do baru leśnego, gdzie dziś były pustki. Następnie kawałek asfaltem w stronę Skrajnicy. Przez Skrajnicę przejazd terenem. Dalej asfaltem do rowerostrady, gdzie minęliśmy się z Mariuszem. Rowerostradą do końca, kawałek terenem do nastawni i asfaltem koło Guardiana. Następnie ścieżką wzdłuż rzeki, koło skansenu, Aleją Pokoju, Jagiellońską i przez osiedle do domu.
Przyjemny, szybciutki popołudniowy wypad - razem z odpoczynkiem na Lipówkach zajął nieco dłużej niż 2 godzinki. Przed wyjazdem się tego nie spodziewałam :) Kolejny raz pobiłam swój rekord prędkości z całości wypadu.
Na rowerze jeżdżę odkąd tylko pamiętam - nauczył mnie tata, gdy nie miałam jeszcze skończonych 3 lat. Najbardziej lubię zwiedzać, w szczególności zamki :)
Technika nie jest moją najlepszą stroną, ale jeżdżę, bo lubię i sprawia mi to przyjemność :) Jazda rowerem jest dla mnie jak narkotyk - silnie uzależnia, a jej brak powoduje dolegliwości abstynencyjne :D
Od 2013 zawodniczka klubu BIKEHEAD MTB TEAM.
Powerade MTB Maraton 2013 - klasyfikacja generalna: miejsce 8 w K2 Mega.
Bike Maraton 2014 - klasyfikacja generalna: miejsce 4 w K2 Mega
PS: Nie obchodzi mnie co o mnie myślicie, czy mnie lubicie czy nienawidzicie, czy jestem zbyt naiwna, czy może dziecinna, ale prawda jest inna - jestem taka jaka według siebie być powinnam.
Oświadczam, że wszelkie obraźliwe, niecenzuralne, wulgarne i bezsensowne komentarze umieszczane na innych portalach, podpisane moim nickiem, albo pisane w taki sposób, by mogły być kojarzone z moją osobą nie są mojego autorstwa. Jest to próba podszywania się pode mnie. Przyjdzie taki czas, że sprawiedliwości stanie się za dość i winny poniesie odpowiednią karę.