Wpisy archiwalne w miesiącu

Sierpień, 2012

Dystans całkowity:814.83 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:36:01
Średnia prędkość:20.80 km/h
Maksymalna prędkość:52.80 km/h
Liczba aktywności:21
Średnio na aktywność:38.80 km i 1h 53m
Więcej statystyk

Nad Zakrzew do Kłobucka

Niedziela, 19 sierpnia 2012 · Komentarze(0)
Prognozy na niedzielę były optymistyczne, miało być ciepło i bez deszczu. Od samego rana mocno grzało słońce. Niedzielne przedpołudnie było doskonałą okazją, by połączyć jazdę na rowerze z wylegiwaniem się nad wodą. Na moczenie w wodzie nie nastawiałam się, bo ostatnie dni nie były zbyt ciepłe, więc woda nie zdążyła się nagrzać. Miałam chęć popływać znów rowerkiem lub kajakiem. Pomyślałam, że można by było wybrać się do Kłobucka nad Zakrzew. Moją propozycję bez dłuższego namysłu poparł Robert. Umówiliśmy się u mnie pod domem.

Pojechaliśmy przez Jagiellońską, Sabinowską, dalej Chopina, Matejki, Zaciszańską, Kingi, Jadwigi i Okulickiego do Alei Brzozowej. Aleją Brzozową do samego końca i dalej kawałek dość mocno zapiaszczonym terenem czarnym rowerowym do Białej. Nie wiem skąd się tyle piachu bierze, za każdym razem jak jadę jakąś znana trasą mam wrażenie, że jest jeszcze bardziej zapiaszczona. W Białej wyjechaliśmy na asfalt. Na szczęście nie jest już tak dziurawy jak ostatnimi czasy. Od Białej jechaliśmy cały czas asfaltem bocznymi drogami przez Kamyk, aż do Kłobucka.

W Kamyku zauważyliśmy dorodną jabłonkę, która rosła tuż przy samej drodze. Nie mogliśmy się oprzeć i wypróbowaliśmy jej owoce. Były przepyszne. Robert zabrał kilka sztuk na dalszą drogę. Już w Kłobucku, przejeżdżając przez dzielnicę Smugi dostrzegliśmy przy drodze dostojną gruszę, z której również postanowiliśmy zerwać kilka owoców. Darmowa wyżerka, w dodatku bardzo smaczna :)

Dotarliśmy do głównego ronda w Kłobucku, mijając po prawej kościół. Pojechaliśmy prosto tak jak się jedzie na Blachownię. Za rondem mieliśmy skręcić w pierwszą ulicę w prawo przed Biedronką, ale pojechaliśmy jeszcze kawałek prosto i zatrzymaliśmy się na chwilę, by kupić coś do picia. Następnie wróciliśmy się i skręciliśmy w lewo. Kawałek prosto i za przejazdem kolejowym w prawo nad zalew.

Najpierw poleżeliśmy chwilę na plaży. Robert trochę popływał. Ja zamoczyłam tylko nogi, bo woda była jak dla mnie lodowata. Leżenie na słońcu znudziło nam się, więc przejechaliśmy na drugą stronę zalewu popływać rowerkiem wodnym i kajakiem. Rowerek w porównaniu do tego, którym pływaliśmy w Siamoszycach był o niebo lepszy. Pedałowało się leciutko, bez żadnego wysiłku.

Zbliżała się pora obiadowa, więc trzeba było już wracać do domów. Było coraz bardziej gorąco. Pojechaliśmy taką samą trasą - asfaltem przez przejazd kolejowy, dalej do ronda, na rondzie prosto i bocznymi drogami przez Kłobuck-Smugi, Kamyk do Białej. W Białej wjechaliśmy w teren na piaszczysty czarny rowerowy, którym dojechaliśmy do Alei Brzozowej. Aleją Brzozową do Okulickiego, dalej Jadwigi, Kingi, Zaciszańską, Piastowską, Sabinowską do Jagiellońskiej. Robert odwiózł mnie pod dom i potem pojechał do siebie.

Idealne połączenie aktywnego wypoczynku na rowerze z wypoczynkiem nad wodą. Całkiem mile spędzone niedzielne przedpołudnie. Mogło by jedynie nie być tak gorąco, bo dziesięć razy szybciej się męczę jeżdżąc w takim skwarze. Mam nadzieję, że do następnego razu woda choć trochę się nagrzeje i będzie można popływać dla ochłody.

Na Alei Brzozowej © EdytKa


Kamyk - nawet natura rozkłada ręce na przywitanie :D © EdytKa


Zagadka - jabłko czy gruszka? © EdytKa


Zdobyczne pożywienie © EdytKa


Trzeba potrenować przed olimpiadą :D © EdytKa


Lilia wodna © EdytKa


No to czas na koń :D © EdytKa

Na grzyby i do Złotego Potoku - 5000 tyś w sezonie

Sobota, 18 sierpnia 2012 · Komentarze(5)
Sobotni poranek był bardzo ładny. Zapowiadał się naprawdę upalny dzień. Pomyślałam, że można by wykorzystać wolne popołudnie i wybrać się gdzieś na przejażdżkę rowerem, a przy okazji sprawdzić, czy po ostatnich opadach deszczu są w lesie grzyby. Robert zaproponował wypad do Złotego Potoku, więc od razu się zgodziłam. Umówiliśmy się na godzinę 13tą pod skansenem.

Pojechaliśmy w stronę huty, ścieżką wzdłuż rzeki, a potem asfaltem koło Guardiana. Kawałek od Guardiana spotkaliśmy najpierw mojego znajomego z osiedla, który szedł do pracy, a po chwili Bartka z rodziną, którzy wracali z wycieczki rowerowej. Po krótkich pogaduchach ze znajomym pojechaliśmy dalej asfaltem koło nastawni i w stronę Kusiąt. W pewnej chwili przy przydrożnym rowie zauważyłam dorodną kanię. Nie mogłam jej tak tam pozostawić, więc moja reakcja była natychmiastowa - zahamowałam dość ostro i udałam się by ją zerwać. Kawałek dalej zauważyłam drugą kanię. Spakowałam obie do plecaka i pojechaliśmy dalej.

Na skrzyżowaniu z drogą na Kusięta skręciliśmy w prawo w stronę osiedla pod Wilczą górą. Przy pierwszych zabudowaniach zjechaliśmy w lewo w teren i jechaliśmy dość zapiaszczonymi leśnymi ścieżkami. W kilku miejscach zatrzymaliśmy się w celu poszukiwania grzybów. Znaleźliśmy tylko kilka malutkich maślaczków i Robert znalazł jeszcze dwie duże kanie. Wyjechaliśmy na asfalt nieopodal miejsca straceń. Pojechaliśmy asfaltem w stronę rynku w Olsztynie, jednak przy cmentarzu skróciliśmy sobie trasę do głównej drogi już za rynkiem i znaleźliśmy się tuż koło ronda z drugiej strony zamku. Tempo jazdy mieliśmy dość słabe, zaledwie 18 km/h, w dodatku straciliśmy sporo czasu na poszukiwaniach grzybów.

Postanowiliśmy dojechać od Olsztyna do Złotego Potoku główną drogą, by trochę zyskać na czasie. Jechaliśmy przez Przymiłowice, Zrębice, Piasek i Janów. Trasę liczącą 10 km od ronda w Olsztynie do rynku w Janowie pokonaliśmy ekspresowo – zajęło nam to 20 minut, co oznaczało, że przejechaliśmy w upale 10 km ze średnią 30km/h. Zrobiliśmy krótki postój przy sklepie, by kupić coś do picia i udaliśmy się asfaltem, by posiedzieć trochę w Potoku na molo nad Amerykanem. Schłodziliśmy stopy w wodzie, zjedliśmy jeszcze lody i zebraliśmy się z powrotem.

Pojechaliśmy kawałek asfaltem w stronę Janowa, potem przez Aleję Klonową i następnie terenem niebieskim rowerowym / czerwonym pieszym do asfaltu w Pabianicach. Kawałek asfaltem, następnie najpierw szutrówką, a potem terenem żółtym / czarnym rowerowym / czerwonym / niebieskim pieszym do Zrębic. W Zrębicach asfaltem koło kościoła i w lewo koło stawu w stronę Sokolich. Przez Sokole Góry terenem najpierw szlakiem czerwonym pieszym, potem czarnym rowerowym / zielonym / żółtym pieszym. Następnie zjechaliśmy na nowo oznakowany szlak żółty rowerowy / czarny / niebieski pieszy. Dalej już tylko nowym żółtym rowerowym w pobliżu Biakła. Wyjechaliśmy na asfalt niedaleko leśnego, w którym siedział Bartek.

Nie zatrzymywaliśmy się już, tylko pojechaliśmy dalej asfaltem w stronę Skrajnicy, gdzie czekał nas ostatni terenowy podjazd (również niedawno oznakowanym jako szlak zielony rowerowy). Dalej przez Skrajnicę asfaltem do rowerostrady. Na końcu rowerostrady kawałek terenem do torów, potem na drugą stronę i przez lasek do Bugaja. Na Bugaju asfaltem do przejazdu kolejowego i potem przez Michalinę do DK1. Pojechaliśmy dołem pod trasą do Jesiennej.

Bardzo przyjemny spontaniczny wypad do Złotego Potoku. Dawno nie jechałam ani Alejką Klonową, ani przez Sokole Góry. Nawet nie wiedziałam, że od tamtego czasu oznakowane zostały nowe szlaki. Tempo całkiem dobre, pogoda dopisała, obyło się bez żadnych kapci, więc czego chcieć więcej. No może mogło by jedynie tak mocno nie grzać słońce, ale nie można mieć wszystkiego.

Wśród róż - gdzieś po drodze na Towarne © EdytKa


Róża choć dzika, to pachniała bardzo ładnie © EdytKa


Od tej strony zamek zawsze najbardziej mi się podobał © EdytKa


Na molo nad Amerykanem © EdytKa


Zapatrzyłam się na kaczuszki :D © EdytKa


Kaczuszka pływająca po stawie © EdytKa


Góra Biakło - tzw. Mały Giewont © EdytKa

Spontan na Kijas i powrót prawie po omacku

Piątek, 17 sierpnia 2012 · Komentarze(0)
Dziś popołudniowy szybki spontan do przyjaciół na pogaduchy. Dawniej wystarczył jeden telefon - "za 5 min pod komisem" i już mogliśmy iść na spacer lub piwo. Teraz po ich przeprowadzce już tak nie ma. Chciałam dziś połączyć przyjemne z pożytecznym, więc postanowiłam pojechać do nich na Kijas na rowerze.

Trasa całkowicie asfaltowa. Przez Wypalanki, Poselską, Żyzną i potem główną drogą przez Dźbów do Wygody. Niestety w połowie drogi skapnęłam się, że zabrałam ze sobą pompkę, zapasową dętkę, ale zapomniałam klucza i lampki przedniej... Skleroza nie boli... Nie było już sensu się wracać, więc jechałam, mając nadzieję, że nie złapię żadnego kapcia po drodze. W Wygodzie skręciłam w lewo i po kilku metrach byłam już na Kijasie. Jechało mi się dziś bardzo fajnie, noga dobrze podawała, wiec i tempo było zadowalające.

Mieliśmy generalnie spędzić ten wieczór w kameralnym gronie - ja, Magda i Olek. Nawet opcja noclegu była by możliwa. Jak dojechałam okazało się jednak, że świeżo upieczone małżeństwo odwiedziła również rodzinka pana młodego - rodzice i babcia. N sumie nie było tak nudno. Nieokiełznany jeszcze szczeniak młodych skutecznie rozbawiał towarzystwo gryząc wszystko co i kogo tylko się dało. Po kolacji po krótkim namyśle postanowiłam się zebrać do domu. Nie był to najlepszy pomysł, ale tę trasę znam na tyle dobrze, że mimo wszystko zdecydowałam się jechać. Założyłam dla lepszej widoczności opaskę odblaskową, włączyłam tylne światło i w drogę.

Trasa identyczna jak w poprzednim kierunku - główną drogą przez Wygodę, Dźbów, Żyzną, Poselską i Wypalanki. Nie było nawet tak źle jak myślałam. Droga była w sumie na tyle oświetlona, że dało się spokojnie jechać, a tam gdzie nie było lamp wystarczyły światła jadących samochodów. Wieczór cieplutki. Chciałam jak najszybciej dotrzeć do domu, więc cisnęłam ile tylko miałam sił w nogach. Najgorszym odcinkiem było kilka metrów na ulicy Poselskiej w pobliżu giełdy samochodowej i przejazdu kolejowego - pomiędzy Żyzną a Wypalankami. Nie było tam ani jednej lampy przy drodze i nie jechało akurat żadne auto. Totalna ciemnica - prawie jak w jaskini. Zwolniłam do żółwiego tempa i jakoś dałam radę.

Chyba jeszcze nigdy tak szybko sama nie jechałam. W drodze powrotnej udało mi się jeszcze poprawić średnią o prawie 0,75 km/h. Najważniejsze w tym wszystkim jest to, że nic mi się po drodze złego nie przydarzyło i dotarłam do domu cała i zdrowa. Najadłam się tylko odrobinę strachu. Podczas następnego jakiegokolwiek wypadu z dziesięć razy sprawdzę, czy zabrałam ze sobą wszystko co powinnam.

Droga do i z pracy, a potem kilka km po mieście

Czwartek, 16 sierpnia 2012 · Komentarze(0)
Chciałam jechać do pracy rowerem w poniedziałek. Niestety - wychodzę z domu, patrzę a tu kapeć... Myślę sobie - osz kur... znowu? Trzeci kapeć w tym miesiącu? To już za wiele. Dla odmiany tym razem w przednim kole. Pojechałam autem. Po pracy też nie pojeździłam, bo trzeba było zmienić dętkę. Okazało się, że tym razem odkleiła się stara łatka. We wtorek rano z kolei padał deszcz. No i znów autem.

Dziś już nic nie stanęło mi na przeszkodzie, by dojechać do pracy rowerem. Było w miarę ciepło jak na godzinę 6:40, powietrze w kołach też było. Wsiadłam na rower i pojechałam. Trasa jak zwykle. Dobry pomysł na poranne przebudzenie się.

Po pracy pojechałam jeszcze przez Sobieskiego, Pułaskiego, Jana Pawła i Rynek Wieluński na Klasztorną, by pobyć sobie dwie minuty w temperaturze -148 stopni Celcjusza razem z dwiema innymi osobami w zamkniętym pomieszczeniu, ubrana w kostium kąpielowy, czapkę, rękawiczki i skarpetki. To tak w ramach rehabilitacji w kriokomorze. Potem pół godzinki ćwiczeń dla rozgrzania i do domu.

Pojechałam przez Jana Pawła, Popiełuszki, III Aleję, Nowowiejskiego, Sobieskiego do linii tramwajowej. odwiedziłam jeszcze po drodze Gawła na serwisie. Chwilę pogadaliśmy i już prosto do domu. Trasa taka sama jak z pracy. Na Bór zaczęło mi się oraz ciężej jechać. Myślałam, że to po wczorajszej eskapadzie, więc cisnęłam dalej. Dojechałam pod dom, zatrzymałam się i zauważyłam, że znów mam kapcia...

Troszkę się poirytowałam... W końcu to 4 kapec w sierpniu, ileż można. Szczęście w nieszczęściu, że kapeć znów był w przednim kole, bo z przodu już sama umiem sobie zmienić dętkę, gdyż nie trzeba potem regulować ani hamulca ani przerzutki. Jedynie potrzebowałam pomocy ojca w odkręceniu tej beznadziejnej śruby, bo była za mocno dokręcona. Miałam jeszcze po południu pojeździć, ale byłam już na tyle zniesmaczona kolejnym kapciem, że sobie odpuściłam.

Po jurajskich piaskownicach - Podzamcze, Smoleń, Okiennik, Morsko, Bobolice, Mirów

Środa, 15 sierpnia 2012 · Komentarze(5)
Na początku uprzedzam czytelników – ten wpis będzie naprawdę długim wypracowaniem, więc jak ktoś nie lubi czytać niech lepiej obejrzy zdjęcia :D No ale do rzeczy - Już dawno chciałam zwiedzić rowerem te tereny Jury, do których dotychczas nie udało mi się dotrzeć na dwóch kółkach. Uznałam, że wolny od pracy dzień w tygodniu będzie ku temu idealny. Prognozy rozpieszczające nie były, ale w sumie najważniejsze było, żeby nie padało. Robert zamieścił informację o wyjeździe na CFR. Planowaliśmy dojechać pociągiem do Zawiercia, następnie pokręcić po jurze i wrócić z Myszkowa albo pociągiem, albo rowerem w zależności od naszych sił.

Pociąg odjeżdżał o 8:55 z dworca głównego. – do Zawiercia planowo dojeżdżał na 9:39. Wsiedliśmy do pociągu we czwórkę: Gaweł, Robert, Winek i ja. Byłam mile zaskoczona postępem infrastruktury od czasu, kiedy wracałam pociągiem z Krakowa :D Takim pociągiem jak dziś nigdy wcześniej nie jechałam – wagon był przystosowany do przewozu rowerów, ze stojakami na rowery, wyświetlacz informujący o najbliższych przystankach i trasie jazdy, już pomijam „luksusową”, czyściutką jak na warunki pociągowe toaletę – Koleje Śląskie pozytywnie mnie zaskoczyły. Jadąc studiowaliśmy mapę i wybieraliśmy optymalną trasę naszej rowerowej wycieczki – którą w sumie podczas jazdy i tak jeszcze modyfikowaliśmy.

Na dworcu w Zawierciu byliśmy punktualnie, co do minuty. Mieliśmy w zamiarze jechać szlakiem niebieskim pieszym do Ogrodzieńca, jednak nie mogliśmy tego szlaku odnaleźć – oznaczenia były tragiczne. Jechaliśmy kawałek asfaltem zielonym rowerowym, spotykaliśmy w między czasie rodzinkę, która również jechała na rowerach w to samo miejsce co my. Wytłumaczyli nam drogę do celu. Pojechaliśmy dalej zielonym rowerowym terenem najpierw przez ogródki działkowe, a potem przez las, po drodze gubiąc dwukrotnie szlak i ponownie aż dwa razy z rzędu spotykając tę samą rodzinę co wcześniej. Wyjeżdżając już z lasu na asfalt ponownie zastanawialiśmy się gdzie mamy jechać. Wspaniale oznakowane szlaki. Znów zostaliśmy dogonieni przez tę samą rodzinę. Musieli się ładnie z nas w duchu śmiać :D Pojechaliśmy w lewo i dojechaliśmy do głównej drogi w Zawierciu. Asfaltem główną drogą przez Fugasówkę i Ogrodzieniec dotarliśmy do Podzamcza.

Zrobiliśmy sobie chwilę przerwy przy ruinach zamku, zjedliśmy lody i obejrzeliśmy mapę, by ustalić dalszą trasę do następnego zaplanowanego punktu wycieczki. Pojechaliśmy terenem w pobliżu ruin zamku, szlakiem czerwonym rowerowym / niebieskim pieszym, najpierw przez spore piachy, a potem kawałek szutrówką. Wyjechaliśmy na asfalt niedaleko Ryczowa. Dalej trzymaliśmy się czerwonego rowerowego. Zatrzymaliśmy się na moment przy studni, szybkie foto i pojechaliśmy dalej. Za Ryczowem czekało nas spore wzniesienie, ale za to zjazd w dół był fantastyczny. Po zjeździe skręciliśmy w prawo i jechaliśmy dalej asfaltem czerwonym / żółtym rowerowym. Za kolejnym wzniesieniem kawałek przed Złożeńcem spadł mi łańcuch podczas wrzucania na blat i zakleszczył się między zębatką a korbą. Robert musiał użyć sporo sił, by wyciągnąć łańcuch, ale w końcu udało się i mogliśmy jechać dalej.

Musieliśmy dogonić Gawła i Winka, którzy sporo nam odjechali, ale daliśmy radę, gdyż jak zauważyli, że nas nie ma to się wrócili. Od Złożeńca jechaliśmy wciąż asfaltem czerwonym / żółtym rowerowym i niebieskim pieszym. Z oddali było już widać Smoleń. Na sam szczyt do ruin zamku prowadził żółty pieszy. Podjazd był dość stromy, jechaliśmy między drzewami i po korzeniach drzew. Ostatnie kilka metrów zmuszona byłam zejść z roweru i do prowadzić, bo nie dałam już rady jechać. Winek postanowił poczekać na nas za bramą wejściową na zamek, a my z Gawłem i Robertem poszliśmy zwiedzić ruiny. Ja i Robert wdrapaliśmy się jeszcze przy okazji na wieżę, bo Gaweł już odpuścił, gdyż SPD za bardzo mu się ślizgały.

Po zwiedzeniu pozostałości po zamku zjechaliśmy żółtym pieszym z powrotem do asfaltu. Pojechaliśmy przez Smoleń i Zarzecze do Pilicy. Za Pilicą przeżyłam coś jakby „deja vu” – zobaczyłam przed sobą sporą górkę i zieloną tabliczkę z napisem Biskupice – poczułam się jakbym była za Olsztynem, z tym, że to wzniesienie było trochę dłuższe niż to, które znałam. Minęliśmy Biskupice i pojechaliśmy dalej asfaltem przez Giebłów. Koło kościoła zjechaliśmy w lewo na szutrową drogę. Jechaliśmy kawałek pod górkę, a potem szutrówka na zjeździe zamieniła się w kamienistą drogę. Kilka razy zatrzymaliśmy się, by spróbować przydrożnych jabłek. Robert nawet wziął kilka na dalszą drogę. Już na samym końcu zjazdu, około 2 metry przed nami przebiegła sarenka, którą najwyraźniej spłoszyliśmy, bo stała tuż przy drodze. Jeszcze kawałek szutrówką i dojechaliśmy do asfaltu w Kiełkowicach.

Zatrzymaliśmy się przy sklepie, by uzupełnić zapasy wody i ruszyliśmy dalej. Ujechaliśmy zaledwie kawałek i Winek złapał kapcia. Podczas gdy chłopaki kleili dętkę, stwierdziłam, że chyba jednak przydało by się u mnie dopompować kółka. Wtedy okazało się, że znów ociera z tyłu klocek o tarczę. Pewnie dlatego momentami jechało mi się strasznie ciężko. Po szybkiej regulacji ruszyliśmy dalej. Dojechaliśmy asfaltem do Karlina, a następnie wjechaliśmy w teren na piaszczysty czerwony rowerowy, którym dotarliśmy do Żerkowic. Dalej kawałek asfaltem czerwonym rowerowym, aż dotarliśmy na przedmieścia Zawiercia, gdzie mogliśmy zobaczyć pierwszą z kukieł, które ludzie przygotowali specjalnie na dożynki. Zjechaliśmy potem w prawo na czerwony pieszy, i najpierw szutrówką, a potem bardziej terenową ścieżką dojechaliśmy do Okiennika Wielkiego.

Po chwili przy Okiennika zjechaliśmy z powrotem w dół czerwonym pieszym. Następnie pojechaliśmy szlakiem zielonym rowerowym szutrową drogą i wyjechaliśmy na asfalt na przedmieściach Zawiercia, gdzie zrobiliśmy sobie sesję zdjęciową z kukłami, zrobionymi przez mieszkańców na dożynki. Mieliśmy trzymać się dalej zielonego szlaku. Asfaltem zjechaliśmy do Piaseczna, ale okazało się, że szlak zgubiliśmy, więc wróciliśmy się pod górę do Zawiercia. Wjechaliśmy w teren na czerwony pieszy. Dosyć ciężki szlak – sporo piachu, korzeni, wystających gałęzi. Kilka razy dostałam gałęzią w kask. Dalej jechaliśmy szutrową drogą niebieskim pieszym / czerwonym rowerowym do Morska. Posiedzieliśmy chwilę w Morsku i dalej w drogę.

Pojechaliśmy lasem szlakiem czerwonym rowerowym / niebieskim pieszym. Było sporo piachu, a szlaki słabo oznakowane. Wyjechaliśmy potem na asfalt, którym dojechaliśmy do Podlesic. W Podlesiach ponownie wjechaliśmy w teren. Najpierw czerwonym rowerowym / niebieskim pieszym – oczywiście dość mocno piaszczystym, dalej leśnymi drogami czerwonym rowerowym, żółtym pieszym, gdzie było sporo wystających korzeni, a potem samym żółtym pieszym dość kamienistym. Następnie kawałek asfaltem czerwonym, żółtym pieszym i ponownie terenem czerwonym rowerowym / czerwonym, żółtym pieszym. Dotarliśmy do asfaltu kawałek przed Bobolicami. Z Bobolic asfaltem zielonym / czarnym rowerowym dotarliśmy do Mirowa, gdzie zatrzymaliśmy się w knajpie na obiadek.

Z Mirowa mieliśmy już coraz bliżej niż do domów. Pojechaliśmy asfaltem czarnym, zielonym rowerowym, a następnie najpierw szutrówką, potem kamienistą ścieżką czarnym rowerowym / niebieskim pieszym. Dalej kamienisty szlak zamienił się w ścieżkę obrośniętą trawami. Z każdej strony ścieżki rosło pełno wrzosów. Wyjechaliśmy na asfalt w Moczydle. Z Moczydła ponownie terenem kamienistą drogą czarnym rowerowym / czerwonym pieszym dotarliśmy do krzyżówki przed Trzebiniowem. Przejechaliśmy asfaltem przez Trzebiniów i ponownie zboczyliśmy w teren na czerwony pieszy. Na szlaku Winek złapał drugiego w dzisiejszym dniu kapcia. Po szybkiej naprawie ruszyliśmy dalej. Mieliśmy do pokonania terenowe wzniesienie, które od razu przypomniało mi Przeprośną Górkę – jakbym miała „deja vu” – taki sam kamienisty podjazd i zjazd. Po zjeździe jeszcze kawałek po piachu i dotarliśmy do asfaltu w Ostrężniku.

Dalej jechaliśmy dłuższy odcinek asfaltem przez Ostrężnik, Siedlec, Krasawę, Zrębice. Następnie kawałek terenem czerwonym rowerowym do Przymiłowic i ponownie asfaltem koło stadniny, do głównej drogi. Dalej kawałek główną przez Olsztyn, bez postoju. Jeszcze jak byliśmy na głównej Winek złapał trzeciego kapcia. Zboczyliśmy z głównej w prawo, zatrzymaliśmy się i szybkie klejenie dętki. Dalej pojechaliśmy przez osiedle pod Wilczą Górą, Kręciwilk, obok nastawni, koło Guardiana i ścieżką wzdłuż rzeki do skansenu. Przed skansenem Winek odłączył się od nas i szybszym tempem pognał samotnie do domu, a my pojechaliśmy Aleją Pokoju do estakady, gdzie pożegnaliśmy się z Gawłem. Robert odwiózł mnie przez Jagiellońska i osiedle do domu.

Dzisiejsza wycieczka była bardzo interesująca, biorąc pod uwagę fakt, że zwiedziliśmy sporo ciekawych miejsc, ale jednocześnie trochę męcząca, tym bardziej, że od samego rana miałam mniej sił niż zwykle. Było sporo podjazdów, a do tego słynne jurajskie piaski nie należą jak dla mnie do najprzyjemniejszych. Dodatkowo szlaki są bardzo słabo oznakowane, więc bardzo łatwo można było je zgubić. Kilkukrotnie nie wiedzieliśmy, którędy mamy jechać. Pogoda nam dopisała - najcieplej dziś nie było, ale najważniejsze, że obyło się bez deszczu. Dziękuję wszystkim za towarzystwo i wspólny wypad :)

Takim luksusowym pociągiem to jeszcze nie podróżowałam © EdytKa


Ruiny zamku w Podzamczu - pierwszy raz na rowerze © EdytKa


Gdzieś między Ryczowem a Złożeńcem © EdytKa


Wieża na zamku w Smoleniu © EdytKa


Ruiny zamku w Smoleniu © EdytKa


Okiennik Wielki © EdytKa


Z Okiennikiem w tle © EdytKa


Ale ma wielką pałę :D © EdytKa


Chłopaki w swoim żywiole © EdytKa


Ruiny zamku w Morsku - również pierwszy raz na rowerze © EdytKa


Ruiny zamku w Mirowie © EdytKa


Wśród wrzosów - na czarnym rowerowym pomiędzy Mirowem a Moczydłami © EdytKa

Olsztyn i Poraj - uciec przed deszczem

Niedziela, 12 sierpnia 2012 · Komentarze(2)
W sobotę niestety nie udało mi się znaleść czasu, by pojeździć na rowerze. Postanowiłam w niedzielę przed obiadem wyskoczyć chociaż na kilka godzinek. Napisałam propozycję wypadu na CFR. Zgłosiły się trzy chętne osoby. Punktualnie o godzinie 11 zjawiłam się w niedzielę pod skansenem, gdzie czekali już na mnie Kamil, Rafał i rogerka, który wybrał się pierwszy raz w tym sezonie na rower (nie przedstawił się niestety z imienia). W takim składzie ruszyliśmy w drogę, mając nadzieję, że deszcz nas tego dnia ominie.

Pojechaliśmy asfaltem w stronę huty, na rondzie skręciliśmy w prawo i potem koło Ocynkowni, obok Guardiana, koło nastawni i następnie przez Kusięta. Podjazd pod górkę na Kusiętach poszedł mi dziś dość sprawnie. Już przy pierwszej górce rogerka zaczął dość mocno słabnąć. Pod następną podjechał już sporo wolniej. Zaproponowaliśmy, że zwolnimy tempo, ale gdy dojechaliśmy do Olsztyna postanowił, że wróci samotnie swoim tempem do domu, a my będziemy mogli jechać dalej. Zaczęło lekko kropić, więc zdecydowaliśmy, że zatrzymamy się na chwilę w leśnym i poczekamy na dalszy rozwój sytuacji.

Posiedzieliśmy chwilkę i przestało kropić, więc ruszyliśmy w drogę. Pojechaliśmy asfaltem w stronę Biskupic. Pod słynną górkę w Biskupicach zwaną "osz ku... mać" jak zwykle podjechałam dużo wolniej niż chłopaki. Znowu zaczęło padać, więc zatrzymaliśmy się za górką przy sklepie, by przeczekać chwilę. Jednocześnie padało i świeciło słońce. Po kilku minutach już nie padało, więc pojechaliśmy dalej asfaltem przez Choroń do Poraja. W Poraju przez przejazd kolejowy i potem asfaltem nad zalew.

Podczas gdy w Poraju świeciło słońce i było cieplutko, Rafał otrzymał informację, że w Częstochowie leje deszcz. Postanowiliśmy, że wykorzystamy dobrą pogodę objedziemy zalew dookoła. Pojechaliśmy najpierw kawałek szutrówką, potem przenieśliśmy rowery przez kładkę nad strumykiem i jechaliśmy dalej kawałek po szutrze. W Masłońskich chcąc ominąć piach na plaży pojechaliśmy kawałek przez las. Po wyjechaniu z lasu znów po szutrze, przez most nad zalewem i dalej terenem w pobliżu zalewu. Wyjechaliśmy na asfalt w Kuźnicy Starej. Widać było, że nad Częstochową zebrały się ciemne chmury.

Po objechaniu zalewu pojechaliśmy asfaltem przez Jastrząb zznówdo Poraja, skąd mieliśmy już kierować się w stronę domów. Zerwał się mocniejszy wiatr, więc uznaliśmy, że część trasy pokonamy terenem. Pojechaliśmy główną drogą przez Osiny. W Osinach za kościołem skręciliśmy w prawo i kawałek jechaliśmy szutrówką. Następnie po błocie koło odlewni żelaza i potem przez las na Samule. Minęliśmy zalew i pojechaliśmy terenem pomarańczowym rowerowym do Zawodzia. Kawałek asfaltem pomarańczowym szlakiem, znów trochę terenem i potem przez nowy most w Korwinowie, gdzie wyjechaliśmy znów na asfalt.

Chyba było świeżo po deszczu, bo drogi były mokre. Mieliśmy nadzieję, że już nas nie zmoczy. Pojechaliśmy asfaltem do Słowika. Z każdym metrem było coraz więcej kałuż. Niestety zaczęło również padać i to dość solidnie. Nie mieliśmy już gdzie się zatrzymać, więc jechaliśmy dalej w deszczu. Najgorszy był szutrowy odcinek - nie dość, że zmoczył nas deszcz, to jeszcze schlapaliśmy się cali w błocie. Na płytach betonowych było już nieco lepiej. Jeszcze tylko jeden kawałek po błocie i wyjechaliśmy na asfalt na Bugaju. Za przejazdem kolejowym pojechaliśmy przez Michalinę do DK1. Na rozjeździe pod trasą Rafał pojechał prosto w stronę Rakowa, a ja i Kamil przez Błeszno w stronę makro. Wytłumaczyłam Kamilowi dalszą drogę do centrum i odbiłam na Jesiennej do domu.

Pomimo tego, że pod koniec wycieczki zostaliśmy cali przemoczeni, był to bardzo przyjemny wypad, w miłym towarzystwie i dobrym tempie. Sama jestem zaskoczona tempem jazdy, tym bardziej, że prawie cały czas dość mocno wiało nam prosto w twarze. Nie jechało się łatwo. Do tego całą trasę uciekaliśmy przed deszczowymi chmurami. Całe szczęście obyło się dziś bez żadnych kapci, tym bardziej, że ostatnio często mnie prześladują. Większość trasy była asfaltowa, jednak nie zabrakło też dzisiejszego dnia szutru, piachu i błota. Dziękuję chłopaki za towarzystwo i do następnego :)

Droga do i z pracy, potem Lipówki i baaardzo pechowy powrót :(

Czwartek, 9 sierpnia 2012 · Komentarze(2)
Rano dojazd do pracy standardową trasą. Troszkę zmarzłam. Po pracy do domu. P drodze minęłam się z kuzynem, ale dziś tylko machnęliśmy sobie nawzajem ręką bez zatrzymywania się.

Po południu przyjechał do mnie Robert i wspólnie pojechaliśmy pod skansen, gdzie byliśmy umówieni z Gawłem na wypad do Olsztyna. Nikt więcej nie przyjechał, więc ruszyliśmy we troje. Pojechaliśmy asfaltem w stronę huty i potem ścieżką wzdłuż rzeki. Gdy wyjechaliśmy na asfalt dołączył do nas jeszcze Przemek. Krótka przerwa, bo Przemek chciał dopompować koła i dalej w drogę. Asfaltem koło Guardiana, do nastawni, potem kawałek terenem do rowerostrady. Rowerostradą do końca i w stronę Skrajnicy. Za ostatnimi domami wjechaliśmy w teren. Prawie cały czas było pod górkę, ale dziś jakoś wyjątkowo lekko mi się podjeżdżało. Terenem cały czas prosto, aż dojechaliśmy do głównej drogi tuż przed wlotem do Olsztyna.

Zatrzymaliśmy się przy rynku, by wstąpić do sklepu. Następnie mieliśmy udać się na Lipówki. Po dokonaniu zakupów ruszyliśmy do celu. Przejeżdżając przez nowy "betonowy" rynek (który w ogóle mi się nie podoba) zgarnęliśmy jeszcze ze sobą ProPheta, którego spotkaliśmy jak wracał do domu. Kawałek przed terenowym dojazdem do Lipówek zaczęło padać. Pomyśleliśmy, że mimo wszystko wjedziemy na górę z nadzieją, że się rozpogodzi. Na sam szczyt jak zawsze musiałam rower wprowadzić. Po chwili dołączył do nas jeszcze Arek. Niestety chmur było coraz więcej, więc po chwili postanowiliśmy udać się do knajpy pod zamkiem, by tam chwilę przeczekać deszcz.

Było ślisko, hamulce nie działały tak jak powinny więc z Lipówek postanowiłam rower na dół sprowadzić. Potem dopiero kawałek przejechałam zanim dotarliśmy do asfaltu, ale to nie było zbyt bezpieczne. Buty strasznie ślizgały mi się na pedałach. Po tym jak dojechaliśmy do knajpy cali mokrzy na moment przestało padać - tylko na moment. Potem znów zaczęło, a deszcz padał coraz mocniej. Posiedzieliśmy chwilę, ogrzaliśmy się i zaczęliśmy się zbierać do domów. Gaweł jeszcze poszedł na chwilę do baru, po czym wrócił do nas z ładnym niebieskim workiem na śmieci. Jak zakumaliśmy co miał w zamiarze nie mogliśmy powstrzymać się od śmiechu :D Gaweł z pomocą nożyczek wyciął w worku trzy otwory i stworzył sobie cudną niebieską sukieneczkę przeciwdeszczową :D Myślałam, że pęknę ze śmiechu :D

Chcieliśmy być jak najszybciej w domu, więc wybraliśmy chyba najszybszą trasę. Pojechaliśmy kawałek główną drogą. Zasuwałam po głównej drodze na samym przodzie około 40 km/h, żeby jak najszybciej dojechać. Robert jak zawsze podczas deszczu jechał najwolniej na samym końcu. Skręciliśmy z głównej w prawo i pojechaliśmy przez osiedle pod Wilczą górą. Robert nie miał lampki, więc na przodzie nie było go w ogóle widać. Stanęliśmy na chwilę, by na niego poczekać i ruszyliśmy dalej.

I w tym momencie zaczęły się problemy... Najpierw w pobliżu oczyszczalni zaczął mi świrować licznik. No trudno zdarza się, zamókł i nie podawał poprawnych wartości, bo wg licznika jechałam max 6 km/h. Chciałam go zdjąć i wsadzić do kieszeni, no i w tym momencie upadł na ziemię. Stanęłam, by go podnieść no i cała ekipa odjechała mi do przodu. Chciałam ich dogonić, więc zaczęłam mocniej cisnąć, ale jakoś tak coraz ciężej mi się jechało, ale nawet nie było czasu na zastanowienie się dlaczego. Cisnęłam tak mocno jak tylko mogłam, choć efekt był marny. W dodatku zaczęło boleć mnie kolano. Nie chciałam marudzić, więc toczyłam się troszkę wolniej z tyłu. Arek w ogóle odjechał gdzieś do przodu, a ja dogoniłam po chwili resztę ekipy, bo chyba trochę zwolnili.

Robert prawie jak ostatnio zaczął marudzić, że znów jadę wolniej i zdenerwowany odjechał samotnie w przód kawałek przed nastawnią. A ja cisnęłam ile mogę z marnym efektem. Gaweł i Przemek trochę zwolnili, ale i tak jechałam na samym końcu. Koło Guardiana Robert zatrzymał się i zaczekał na nas wszystkich. Pojechaliśmy dalej ścieżką wzdłuż rzeki, a potem asfaltem w stronę skansenu. Pod samym skansenem musiałam zejść z roweru, bo okazało się, że nie mam w ogóle powietrza w tylnym kole. Co za dzień :( Jeszcze chwila i obręcz zniszczyła by mi oponę. Pewnie dlatego już kawałek za wilczą górą jechało mi się coraz ciężej, tylko z powodu deszczu nawet nie zauważyłam, że ucieka mi powietrze.

Robert zmienił mi dętkę, bo nie było sensu kleić, zresztą dziura musiała być duża, bo nawet nie nadążył pompować dętki. Na szczęście wszystko poszło w miarę sprawnie, jeszcze trzeba było jak zwykle po demontażu koła wyregulować hamulce i mogliśmy pojechać dalej. Na końcu Alejki Pokoju pożegnaliśmy się z Gawłem i Przemkiem, którzy skręcili w prawo. Robert odwiózł mnie jeszcze przez Jagiellońską i osiedle pod dom i potem wrócił do siebie.

Co za pechowy wieczór. Gorzej już chyba być nie mogło. Limit pecha na najbliższy czas chyba wyczerpany... oby. Drugi kapeć w ciągu tygodnia, trzeba będzie chyba przyjrzeć się dokładniej obręczy. Żeby tego było mało, dojechałam do domu cała przemoczona, licznik cały zaparowany. Może jak wyschnie zacznie poprawnie działać. Przepraszam chłopaki za niedogodności podczas powrotu i dziękuję, że nie zostawiliście mnie samej z tyłu i mimo tego, że było już późno czekaliście cierpliwie podczas wymiany dętki. Dystans wycieczki podany na podstawie licznika Roberta po dodaniu dystansu z dojazdu do pracy.

Droga do i z pracy, a potem kilka km po mieście

Środa, 8 sierpnia 2012 · Komentarze(0)
Rano dojazd do pracy. Trasa jak zawsze. Poranki są już trochę chłodniejsze. Po pracy prosto do domu. Na Bór spotkałam kuzyna, który również wracał rowerem z pracy do domu. Często się mijamy, bo jeździmy podobną trasą.

Po obiedzie pojechałam na dłłłłuuuuuuugoooooo wyczekiwaną wizytę do poradni rehabilitacyjnej na Klasztornej. Czekałam od lutego na termin wizyty. Polska służba zdrowia... kolano już prawie boleć przestało od tego czasu. Pojechałam przez Jagiellońską, Bór, wzdłuż linii tramwajowej, Sobieskiego, Pułaskiego, potem Rocha do Rynku Wieluńskiego i potem na Klasztorną pod górkę.

Z powrotem zjechałam z górki do Rynku Wieluńskiego, gdzie spotkałam mojego tatę czekającego na przystanku. Obstawialiśmy kto pierwszy wróci do domu. Pojechałam przez Jana Pawła, Popiełuszki, potem przez środek III Alei, Nowowiejskiego, Sobieskiego, wzdłuż linii tramwajowej, Bór i Jagiellońską. Zdążyłam odstawić rower, wejść do domu, napić się wody, zjeść obiadek i dopiero tata wszedł do domu. Szkoda, że tata już nie jeździ na rowerze jak dawniej. Teraz ciągle powtarza, że dobrze, że ja znów jeżdżę.

Droga do i z pracy, a potem... kilka morderczych km

Poniedziałek, 6 sierpnia 2012 · Komentarze(2)
Rano jak co dzień dojazd do pracy. Już przed godziną 8 było strasznie gorąco i duszno. Po pracy prosto do domu. Tuż przed końcem dniówki bałam się, że wrócę cała przemoczona, bo chwilę przed 16 dość mocno popadało, jednak na szczęście rozpogodziło się i znów zrobiło się strasznie gorąco. Nawet woda w kałużach była cieplutka :D Prawie żadnej nie ominęłam - nie mogłam się powstrzymać - świetny sposób na schłodzenie się :D

Po południu korzystając z wolnego czasu i słonecznej pogody chciałam się gdzieś przejechać. Przyjechał do mnie Robert, przy okazji zmienił dętkę, bym mogła oddać Kasi, te którą mi ostatnio pożyczyła i założył jedną z moich. I tak od słowa do słowa padła propozycja wypadu do Blachowni nad zalew i na lody.

Pojechaliśmy asfaltem przez Wypalanki, Sabinowską, potem przez Chopina, Matejki i Zaciszańską. Przed przejazdem kolejowym skręciliśmy w lewo i jechaliśmy cały czas wzdłuż torów w stronę Blachowni. Droga którą jechaliśmy była bardzo zróżnicowana - od szutru, przez dziurawy asfalt, kostkę brukową czy w ogóle terenowe wyboje. Od samego początku jechało mi się jakoś bardzo ciężko, ale uznałam, że to dlatego, że było gorąco, poza tym ogólnie miałam słabszy dzień jeżeli chodzi o siły i energię do jazdy. Powoli doturlaliśmy się do Gnaszyna, przejechaliśmy przez przejazd kolejowy i wyjechaliśmy na główną drogę z zamiarem dotarcia na tor we Wyrazowie.

Przejechaliśmy zaledwie kawałek i po chwili zadzwonił telefon - moje dzisiejsze zbawienie - świeżo upieczeni małżonkowie, u których w sobotę byliśmy na weselu zaprosili na piwo lub colę. Jeżeli o mnie chodziło, nie trzeba było dzisiaj się długo zastanawiać - to był znak, by wracać do domu. Robert też uznał, że nie ma sensu jechać dalej - z nieba spadło kilka niewinnych kropelek, a poza tym, chyba już się odzwyczaił od "powolnej" jazdy w tempie poniżej 20 km/h. Zapomniał chyba, jak kiedyś jeździłam o wiele wolniej. No cóż - do dobrego człowiek się szybko przyzwyczaja.

Wracaliśmy tą samą drogą - kawałek asfaltem do przejazdu kolejowego w Gnaszynie, który oczywiście jak na złość był zamknięty, a dalej cały czas wzdłuż torów. Przed nami po zaledwie kilku kroplach deszczu pojawiła się na niebie piękna tęcza. Dojechaliśmy znów do Zaciszańskiej. Następnie pojechaliśmy Piastowską, Sabinowską i Jagiellońską, przez którą Robert jechał asfaltem a ja ścieżką pieszo-rowerową. Za makro skręciliśmy w prawo i już prosto do domu. Tuż po tym jak dotarliśmy do mnie do domu okazało się, że moja dzisiejsza "powolna" jazda drażniąca Roberta nie była wywołana wyłącznie tym, że było okropnie gorąco i tym, że miałam dziś mniej energii. Dodatkową przyczyną, która w pewnym sensie nieco podniosła mnie na duchu, było to, że okazało się, iż po zmianie dętki i ponownym założeniu koła klocki hamulcowe dość znacznie ocierały o obręcz.

Mam nadzieję, że następne dni będą lepsze. W dzisiejszym dniu pomimo szczerych chęci jazda była dla mnie prawdziwą męczarnią. Przejechaliśmy zaledwie 20 kilka km, a ja byłam o wiele bardziej wycieńczona niż na przykład po przejechaniu 100 km podczas wycieczki do Bobolic, gdzie sporą część trasy jechaliśmy po piachu w podobnych warunkach pogodowych. Pocieszam się tym, że każdy ma prawo mieć gorszy dzień.

Wypatrzony przy torach - nie mogłam pojechać dalej i sie przy nim nie zatrzymać :) © EdytKa

Troszkę inne kręcenie, czyli rowerem po wodzie :D

Niedziela, 5 sierpnia 2012 · Komentarze(2)
Po wczorajszym weselu nie było dziś sił i energii by wsiąść na normalny rower. Pojechaliśmy autem razem z Robertem nad zalew do Siamoszyc odwiedzić Gawła, który przebywa tam na urlopie wspólnie z żoną i synkiem. Na kąpiel było już za późno, zresztą nie zabraliśmy kostiumów, więc jak już byliśmy nad zalewem to korzystając z okazji postanowiliśmy pokręcić trochę na nieco innym rowerze niż zwykle - na rowerku wodnym.

Gdyby ktoś poprosił mnie o porównie kręcenia na rowerku wodnym (tego starego typu, bo na takim pływaliśmy) do jazdy na normalnym rowerze to śmiało powiedziałabym, że to prawie jak jazda cały czas pod bardzo ostrą i dłuuugą górę - prawie jak podjazd na Gubałówkę :D Sama nie dałabym chyba rady popływać na tym rowerku. Dobrze, że Robert kręcił za dwoje, na tyle, że moje nogi same poruszały się w takt jego pedałowania. Biedak był aż tak mokry, że pot lał się z niego strumieniami, a płynęliśmy tak wolno, że chyba pieszo było by szybciej iść - tylko po wodzie się nie da :D Patrząc na to z innej strony - taka powolna "jazda" ma też swoje plusy - jak się zasuwa po 20 km/h nie da rady popatrzeć na pływające w zalewie rybki :D Idealny trening przed wypadem w góry, chyba sobie wykopię jakiś dół, zaleje wodą i kupie rowerek wodny :D

Niestety dystans wycieczki pod tytułem "rowerem po wodzie" nie został zarejestrowany - chyba nikt nie opatentował jeszcze montażu licznika w rowerku wodnym :D Trzeba by o tym pomyśleć :D Mógłby być niezły patent dla przyszłych pokoleń.

Łabędzie pływające po zalewie w Siamoszycach © EdytKa


Na rowerku wodnym © EdytKa