Droga do i z pracy, potem Lipówki i baaardzo pechowy powrót :(

Czwartek, 9 sierpnia 2012 · Komentarze(2)
Rano dojazd do pracy standardową trasą. Troszkę zmarzłam. Po pracy do domu. P drodze minęłam się z kuzynem, ale dziś tylko machnęliśmy sobie nawzajem ręką bez zatrzymywania się.

Po południu przyjechał do mnie Robert i wspólnie pojechaliśmy pod skansen, gdzie byliśmy umówieni z Gawłem na wypad do Olsztyna. Nikt więcej nie przyjechał, więc ruszyliśmy we troje. Pojechaliśmy asfaltem w stronę huty i potem ścieżką wzdłuż rzeki. Gdy wyjechaliśmy na asfalt dołączył do nas jeszcze Przemek. Krótka przerwa, bo Przemek chciał dopompować koła i dalej w drogę. Asfaltem koło Guardiana, do nastawni, potem kawałek terenem do rowerostrady. Rowerostradą do końca i w stronę Skrajnicy. Za ostatnimi domami wjechaliśmy w teren. Prawie cały czas było pod górkę, ale dziś jakoś wyjątkowo lekko mi się podjeżdżało. Terenem cały czas prosto, aż dojechaliśmy do głównej drogi tuż przed wlotem do Olsztyna.

Zatrzymaliśmy się przy rynku, by wstąpić do sklepu. Następnie mieliśmy udać się na Lipówki. Po dokonaniu zakupów ruszyliśmy do celu. Przejeżdżając przez nowy "betonowy" rynek (który w ogóle mi się nie podoba) zgarnęliśmy jeszcze ze sobą ProPheta, którego spotkaliśmy jak wracał do domu. Kawałek przed terenowym dojazdem do Lipówek zaczęło padać. Pomyśleliśmy, że mimo wszystko wjedziemy na górę z nadzieją, że się rozpogodzi. Na sam szczyt jak zawsze musiałam rower wprowadzić. Po chwili dołączył do nas jeszcze Arek. Niestety chmur było coraz więcej, więc po chwili postanowiliśmy udać się do knajpy pod zamkiem, by tam chwilę przeczekać deszcz.

Było ślisko, hamulce nie działały tak jak powinny więc z Lipówek postanowiłam rower na dół sprowadzić. Potem dopiero kawałek przejechałam zanim dotarliśmy do asfaltu, ale to nie było zbyt bezpieczne. Buty strasznie ślizgały mi się na pedałach. Po tym jak dojechaliśmy do knajpy cali mokrzy na moment przestało padać - tylko na moment. Potem znów zaczęło, a deszcz padał coraz mocniej. Posiedzieliśmy chwilę, ogrzaliśmy się i zaczęliśmy się zbierać do domów. Gaweł jeszcze poszedł na chwilę do baru, po czym wrócił do nas z ładnym niebieskim workiem na śmieci. Jak zakumaliśmy co miał w zamiarze nie mogliśmy powstrzymać się od śmiechu :D Gaweł z pomocą nożyczek wyciął w worku trzy otwory i stworzył sobie cudną niebieską sukieneczkę przeciwdeszczową :D Myślałam, że pęknę ze śmiechu :D

Chcieliśmy być jak najszybciej w domu, więc wybraliśmy chyba najszybszą trasę. Pojechaliśmy kawałek główną drogą. Zasuwałam po głównej drodze na samym przodzie około 40 km/h, żeby jak najszybciej dojechać. Robert jak zawsze podczas deszczu jechał najwolniej na samym końcu. Skręciliśmy z głównej w prawo i pojechaliśmy przez osiedle pod Wilczą górą. Robert nie miał lampki, więc na przodzie nie było go w ogóle widać. Stanęliśmy na chwilę, by na niego poczekać i ruszyliśmy dalej.

I w tym momencie zaczęły się problemy... Najpierw w pobliżu oczyszczalni zaczął mi świrować licznik. No trudno zdarza się, zamókł i nie podawał poprawnych wartości, bo wg licznika jechałam max 6 km/h. Chciałam go zdjąć i wsadzić do kieszeni, no i w tym momencie upadł na ziemię. Stanęłam, by go podnieść no i cała ekipa odjechała mi do przodu. Chciałam ich dogonić, więc zaczęłam mocniej cisnąć, ale jakoś tak coraz ciężej mi się jechało, ale nawet nie było czasu na zastanowienie się dlaczego. Cisnęłam tak mocno jak tylko mogłam, choć efekt był marny. W dodatku zaczęło boleć mnie kolano. Nie chciałam marudzić, więc toczyłam się troszkę wolniej z tyłu. Arek w ogóle odjechał gdzieś do przodu, a ja dogoniłam po chwili resztę ekipy, bo chyba trochę zwolnili.

Robert prawie jak ostatnio zaczął marudzić, że znów jadę wolniej i zdenerwowany odjechał samotnie w przód kawałek przed nastawnią. A ja cisnęłam ile mogę z marnym efektem. Gaweł i Przemek trochę zwolnili, ale i tak jechałam na samym końcu. Koło Guardiana Robert zatrzymał się i zaczekał na nas wszystkich. Pojechaliśmy dalej ścieżką wzdłuż rzeki, a potem asfaltem w stronę skansenu. Pod samym skansenem musiałam zejść z roweru, bo okazało się, że nie mam w ogóle powietrza w tylnym kole. Co za dzień :( Jeszcze chwila i obręcz zniszczyła by mi oponę. Pewnie dlatego już kawałek za wilczą górą jechało mi się coraz ciężej, tylko z powodu deszczu nawet nie zauważyłam, że ucieka mi powietrze.

Robert zmienił mi dętkę, bo nie było sensu kleić, zresztą dziura musiała być duża, bo nawet nie nadążył pompować dętki. Na szczęście wszystko poszło w miarę sprawnie, jeszcze trzeba było jak zwykle po demontażu koła wyregulować hamulce i mogliśmy pojechać dalej. Na końcu Alejki Pokoju pożegnaliśmy się z Gawłem i Przemkiem, którzy skręcili w prawo. Robert odwiózł mnie jeszcze przez Jagiellońską i osiedle pod dom i potem wrócił do siebie.

Co za pechowy wieczór. Gorzej już chyba być nie mogło. Limit pecha na najbliższy czas chyba wyczerpany... oby. Drugi kapeć w ciągu tygodnia, trzeba będzie chyba przyjrzeć się dokładniej obręczy. Żeby tego było mało, dojechałam do domu cała przemoczona, licznik cały zaparowany. Może jak wyschnie zacznie poprawnie działać. Przepraszam chłopaki za niedogodności podczas powrotu i dziękuję, że nie zostawiliście mnie samej z tyłu i mimo tego, że było już późno czekaliście cierpliwie podczas wymiany dętki. Dystans wycieczki podany na podstawie licznika Roberta po dodaniu dystansu z dojazdu do pracy.

Komentarze (2)

Czasem mam wrażenie, że gorsze dni są po to, by te lepsze nam się nie znudziły

EdytKa 21:44 poniedziałek, 13 sierpnia 2012

Bywają czasem takie dni, głowa do góry. Pomyśl, że dzięki takim nieprzyjemnym, czy trudnym sytuacjom można zobaczyć, jaki kto jest naprawdę.

Skowronek 19:47 poniedziałek, 13 sierpnia 2012
Komentować mogą tylko znajomi. Zaloguj się · Zarejestruj się!