Rano droga do pracy. Trasa jak zawsze z małą różnicą - pojechałam dziś drugą stroną wiaduktu na Niepodległości tzn. zachodnią, bo zwykle jeździłam wschodnią. Po pracy jeszcze kilka km przez miasto - Sobieskiego, Pułaskiego, Popiełuszki, Jana Pawła i Rynek Wieluński na Klasztorną pobyć sobie 3 minuty w kriokomorze.
Po komorze i ćwiczeniach do domu. Pojechałam przez Jana Pawła, Popiełuszki, III Aleję, Nowowiejskiego, Sobieskiego do linii tramwajowej. Dalej już trasa taka sama jak z pracy - przez Bór i Jagiellońską.
Dziś już jechałam na swoim siodełku, więc nie mogę na nic narzekać. Nawet o dziwo żaden pieszy nie wszedł mi pod koła na ścieżce rowerowej i żaden kierowca nie wymusił pierwszeństwa. Tak to ja mogę jeździć codziennie.
Na dobry początek dnia i przebudzenie się do rowerem pracy. Rano jeszcze nie było zbyt gorąco, więc jechało się bardzo przyjemnie. Po pracy droga prosto do domu. Jechało się już trochę ciężej, bo było trochę duszno. W obie strony trasa taka jak zwykle.
Po pracy umówiłam się z Darią na wypad do Blachowni, by tym razem to ona mogła poprowadzić swoimi ścieżkami. Celem wycieczki była Blachownia. Dołączył dziś do nas jeszcze Robert, który przyjechał do mnie pod dom. Wspólnie udaliśmy się przez Jagiellońską i Sabinowską koło szkoły straży pożarnej na miejsce zbiórki, gdzie czekała już na nas Daria.
Pojechaliśmy kawałek chodnikiem Sabinowską, potem asfaltem przez Chopina i Piastowską. Dalej kawałek szutrówką wzdłuż torów do przejazdu kolejowego w Gnaszynie. Za przejazdem krótki odcinek szutrówką koło Domexu. Następnie asfaltem przez Lisiniec - Dobrzańską, Lwowską, Tatrzańską do Wielkoborskiej. Po opuszczeniu Częstochowy cały czas asfaltem przez Starą Gorzelnię, Łojki, Konradów do Blachowni. Dotarliśmy w pobliże zalewu i skręciliśmy w prawo. Nie zatrzymując się, jechaliśmy dalej kierując się już z powrotem.
Pojechaliśmy terenową drogą szlakiem niebieskim pieszym / zielonym rowerowym. Na rozwidleniu dróg niebieski szlak prowadził dalej prosto, my skręciliśmy w prawo trzymając się zielonego rowerowego. Dosyć kamienistym szlakiem dojechaliśmy do Wydry i dalej pojechaliśmy asfaltem przez Kalej, Lgotę i Białą do Częstochowy. Pojechaliśmy ulicą Ikara przez Grabówkę w stronę Lisińca. Skręciliśmy z Ikara w prawo i dotarliśmy do bunkra w pobliżu cmentarza komunalnego. Przy bunkrze zatrzymaliśmy się na chwilkę na krótki odpoczynek.
Słońce już zaszło, więc ruszyliśmy dalej z powrotem. Pojechaliśmy asfaltem przez Białostocką i Dobrzańską. Następnie kawałek szutrówką koło Domexu do głównej drogi. Tutaj pożegnaliśmy się ze Skowronkiem i dalej jechaliśmy z Robertem we dwójkę. Przejechaliśmy przez przejazd kolejowy i pojechaliśmy szutrówką wzdłuż torów. Dojechaliśmy do asfaltu przy przejeździe kolejowym na Zaciszańskiej. Dalej już asfaltem do domu przez Chopina, Sabinowską i Jagiellońską.
Udany wypad w dobrym tempie i świetnym towarzystwie. Skowronek poprowadził nas ścieżkami, których dotąd z Robertem nie znaliśmy. Z początku jechało mi się dość ciężko, ale z upływem kolejnych minut, gdy robiło się coraz chłodniej stopniowo przybywało mi energii. Jedynym minusem było to, że drugi dzień jazdy na wąskim jak dla mnie siodełku Accenta, sprawił, że na każdej nawet najmniejszej nierówności odczuwałam dość duży dyskomfort... Mam nadzieję, że jutro dam jakoś radę usiąść na siodełku.
Umówiłam się wczoraj z Bartkiem na wieczorny wypad terenem do Olsztyna. Stawiłam się punktualnie o 19 pod skansenem. Ku mojemu zdziwieniu podjechali jeszcze Adam, Gaweł i Przemek (który pisał wcześniej na CFR, że wybiera się na rower o godzinie 18). Byłam mile zaskoczona - takiej obstawy się nie spodziewałam.
Pojechaliśmy asfaltem w stronę huty, na rondzie skręciliśmy w lewo. Następnie przez cmentarz żydowski i potem przez Legionów. Zjechaliśmy w lewo w teren i pojechaliśmy górą przez Ossona. Nie dałam rady podjechać, więc wprowadziłam rower na szczyt. Po zjeździe z Ossona pojechaliśmy terenem w stronę Przeprośnej. Było pełno błota, więc wszyscy byliśmy pochlapani. Następnie jechaliśmy kawałek asfaltem czerwonym rowerowym, a potem znów terenem przez Przeprośną Górkę. Udało się podjechać na sam szczyt przy pierwszym podejściu. Chwila przerwy na górze i dalej w drogę.
Pojechaliśmy asfaltem zielonym/czarnym szlakiem rowerowym przez Siedlec do Mstowa. Tuż za tabliczką "Mstów" przed cmentarzem skręciliśmy w prawo w teren. Po drodze musiałam się na moment zatrzymać, bo wkręciła mi się jakaś gałąź w tylną przerzutkę. Pojechaliśmy dalej terenem z tyłu cmentarza i wyjechaliśmy na asfalt już za rynkiem. Jechaliśmy kawałek asfaltem, a potem zjechaliśmy w teren na niebieski pieszy. Znów było kawałek pod górkę. Zatrzymaliśmy się na chwilkę przy sadzie, by spróbować tegorocznych jabłek. Te wczesne już prawie dojrzałe. Niebieskim pieszym dotarliśmy do asfaltu w Małusach. Po krótkim odcinku asfaltowym ponownie wjechaliśmy w teren na niebieski pieszy, którym dojechaliśmy do Turowa. W Turowie przejechaliśmy przez przejazd kolejowy i już cały czas asfaltem dojechaliśmy do ronda w Olsztynie i udaliśmy się do knajpy pod zamkiem na izotonik i pogaduchy.
Było już dość późno więc trzeba było wracać. Najpierw kawałek asfaltem, potem terenem szlakiem zielonym rowerowym pod górkę przed Skrajnicą. Przez Skrajnicę asfaltem i dalej rowerostradą. Na końcu skręciliśmy w prawo, przecięliśmy główną drogę i pojechaliśmy kawałek terenem do asfaltu na Kręciwilku, który również przecięliśmy prosto i dalej kawałek leśną ścieżką do asfaltu już za nastawnią. Następnie asfaltem koło Guardiana, ścieżką wzdłuż rzeki, koło skansenu i przez Aleję Pokoju. Przy estakadzie Gaweł i Piksel odłączyli się. Bartek i Przemek odwieźli mnie jeszcze przez Gajową do domu i dalej pojechali w swoją stronę.
Podczas dzisiejszej terenowej jazdy testowałam nowy zakup Roberta - siodełko Accenta. Jest dość wąskie, co pozwoliło mi na bardziej stromych zjazdach bez problemu odchylić się do tyłu, ale niestety na dłuższą metę jest jak dla mnie niezbyt wygodne - pod koniec wycieczki zaczął boleć mnie tyłek. Dodatkowo męczyłam się z niewłaściwie działającą przerzutką przednią. Już pomijam fakt, że przerzutka ma spory problem ze zmianą przełożenia z środkowego na blat, ale bardziej uciążliwe było jest, że prawie w ogóle nie chce zrzucać na młynek. Przed każdym terenowym podjazdem musiałam się zatrzymać i zmienić przełożenie na postoju. Trochę to było frustrujące.
Pomijając wszelkie utrudnienia techniczne był to bardzo przyjemny wypad w wyśmienitym towarzystwie i dobrym tempie, tym bardziej, że było dziś kilka terenowych podjazdów. Wieczorna jazda po upalnym dniu dobrze na mnie działa - jak jest chłodniej od razu mam więcej energii i mogę sobie pozwolić na większy wysiłek. Dziękuję chłopaki za wspólną jazdę i do następnego :)
Dziś na dobry początek tygodnia z przymusu i z własnej woli rowerem do pracy. Trasa jak zawsze. Już przed 8 było bardzo ciepło. Po drodze na pasach na Jagiellońskiej minęłam się z kuzynem, który dziś jechał do pracy autem.
Po pracy w strasznym upale przez miasto - Sobieskiego, Pułaskiego, Popiełuszki, Jana Pawła i Rynek Wieluński na Klasztorną schłodzić się przez 3 minuty przy minus 130 stopniach Celcjusza. Na przejeździe rowerowym przy trójkącie mało brakło potrącił by mnie niesforny kierowca, który stojąc na czerwonym świetle i nerwowo oczekując na zieloną strzałkę, nie zauważył, że ja już miałam zielone światło i ruszył akurat w tym samym momencie, w którym ja już byłam przednim kołem na pasach.
Po schłodzeniu się i półgodzinnych ćwiczeniach do domu. Pojechałam przez Rynek Wieluński, Popiełuszki, III Aleję, Nowowiejskiego i Sobieskiego do linii tramwajowej. Dalej już taką trasą jak z pracy do domu. Strasznie dziś gorąco. Powrót do domu był strasznie mozolny, jechałam totalnie bez energii. Do tego przez skrzywioną sztycę znów nie mogę dopasować odpowiedniej pozycji do siodełka.
Wieczorem jeszcze parę km z Robertem przez Jesienną i 11-tego Listopada na stację benzynową, po korek od wlewu gazu, który wczoraj podczas tankowania pozostał na stacji. Powrót między blokami przez osiedle. Pod wieczór jechało się już całkiem fajnie - od razu lepiej się kręci jak jest trochę chłodniej.
Prognozy na niedzielę były optymistyczne, miało być ciepło i bez deszczu. Od samego rana mocno grzało słońce. Niedzielne przedpołudnie było doskonałą okazją, by połączyć jazdę na rowerze z wylegiwaniem się nad wodą. Na moczenie w wodzie nie nastawiałam się, bo ostatnie dni nie były zbyt ciepłe, więc woda nie zdążyła się nagrzać. Miałam chęć popływać znów rowerkiem lub kajakiem. Pomyślałam, że można by było wybrać się do Kłobucka nad Zakrzew. Moją propozycję bez dłuższego namysłu poparł Robert. Umówiliśmy się u mnie pod domem.
Pojechaliśmy przez Jagiellońską, Sabinowską, dalej Chopina, Matejki, Zaciszańską, Kingi, Jadwigi i Okulickiego do Alei Brzozowej. Aleją Brzozową do samego końca i dalej kawałek dość mocno zapiaszczonym terenem czarnym rowerowym do Białej. Nie wiem skąd się tyle piachu bierze, za każdym razem jak jadę jakąś znana trasą mam wrażenie, że jest jeszcze bardziej zapiaszczona. W Białej wyjechaliśmy na asfalt. Na szczęście nie jest już tak dziurawy jak ostatnimi czasy. Od Białej jechaliśmy cały czas asfaltem bocznymi drogami przez Kamyk, aż do Kłobucka.
W Kamyku zauważyliśmy dorodną jabłonkę, która rosła tuż przy samej drodze. Nie mogliśmy się oprzeć i wypróbowaliśmy jej owoce. Były przepyszne. Robert zabrał kilka sztuk na dalszą drogę. Już w Kłobucku, przejeżdżając przez dzielnicę Smugi dostrzegliśmy przy drodze dostojną gruszę, z której również postanowiliśmy zerwać kilka owoców. Darmowa wyżerka, w dodatku bardzo smaczna :)
Dotarliśmy do głównego ronda w Kłobucku, mijając po prawej kościół. Pojechaliśmy prosto tak jak się jedzie na Blachownię. Za rondem mieliśmy skręcić w pierwszą ulicę w prawo przed Biedronką, ale pojechaliśmy jeszcze kawałek prosto i zatrzymaliśmy się na chwilę, by kupić coś do picia. Następnie wróciliśmy się i skręciliśmy w lewo. Kawałek prosto i za przejazdem kolejowym w prawo nad zalew.
Najpierw poleżeliśmy chwilę na plaży. Robert trochę popływał. Ja zamoczyłam tylko nogi, bo woda była jak dla mnie lodowata. Leżenie na słońcu znudziło nam się, więc przejechaliśmy na drugą stronę zalewu popływać rowerkiem wodnym i kajakiem. Rowerek w porównaniu do tego, którym pływaliśmy w Siamoszycach był o niebo lepszy. Pedałowało się leciutko, bez żadnego wysiłku.
Zbliżała się pora obiadowa, więc trzeba było już wracać do domów. Było coraz bardziej gorąco. Pojechaliśmy taką samą trasą - asfaltem przez przejazd kolejowy, dalej do ronda, na rondzie prosto i bocznymi drogami przez Kłobuck-Smugi, Kamyk do Białej. W Białej wjechaliśmy w teren na piaszczysty czarny rowerowy, którym dojechaliśmy do Alei Brzozowej. Aleją Brzozową do Okulickiego, dalej Jadwigi, Kingi, Zaciszańską, Piastowską, Sabinowską do Jagiellońskiej. Robert odwiózł mnie pod dom i potem pojechał do siebie.
Idealne połączenie aktywnego wypoczynku na rowerze z wypoczynkiem nad wodą. Całkiem mile spędzone niedzielne przedpołudnie. Mogło by jedynie nie być tak gorąco, bo dziesięć razy szybciej się męczę jeżdżąc w takim skwarze. Mam nadzieję, że do następnego razu woda choć trochę się nagrzeje i będzie można popływać dla ochłody.
Sobotni poranek był bardzo ładny. Zapowiadał się naprawdę upalny dzień. Pomyślałam, że można by wykorzystać wolne popołudnie i wybrać się gdzieś na przejażdżkę rowerem, a przy okazji sprawdzić, czy po ostatnich opadach deszczu są w lesie grzyby. Robert zaproponował wypad do Złotego Potoku, więc od razu się zgodziłam. Umówiliśmy się na godzinę 13tą pod skansenem.
Pojechaliśmy w stronę huty, ścieżką wzdłuż rzeki, a potem asfaltem koło Guardiana. Kawałek od Guardiana spotkaliśmy najpierw mojego znajomego z osiedla, który szedł do pracy, a po chwili Bartka z rodziną, którzy wracali z wycieczki rowerowej. Po krótkich pogaduchach ze znajomym pojechaliśmy dalej asfaltem koło nastawni i w stronę Kusiąt. W pewnej chwili przy przydrożnym rowie zauważyłam dorodną kanię. Nie mogłam jej tak tam pozostawić, więc moja reakcja była natychmiastowa - zahamowałam dość ostro i udałam się by ją zerwać. Kawałek dalej zauważyłam drugą kanię. Spakowałam obie do plecaka i pojechaliśmy dalej.
Na skrzyżowaniu z drogą na Kusięta skręciliśmy w prawo w stronę osiedla pod Wilczą górą. Przy pierwszych zabudowaniach zjechaliśmy w lewo w teren i jechaliśmy dość zapiaszczonymi leśnymi ścieżkami. W kilku miejscach zatrzymaliśmy się w celu poszukiwania grzybów. Znaleźliśmy tylko kilka malutkich maślaczków i Robert znalazł jeszcze dwie duże kanie. Wyjechaliśmy na asfalt nieopodal miejsca straceń. Pojechaliśmy asfaltem w stronę rynku w Olsztynie, jednak przy cmentarzu skróciliśmy sobie trasę do głównej drogi już za rynkiem i znaleźliśmy się tuż koło ronda z drugiej strony zamku. Tempo jazdy mieliśmy dość słabe, zaledwie 18 km/h, w dodatku straciliśmy sporo czasu na poszukiwaniach grzybów.
Postanowiliśmy dojechać od Olsztyna do Złotego Potoku główną drogą, by trochę zyskać na czasie. Jechaliśmy przez Przymiłowice, Zrębice, Piasek i Janów. Trasę liczącą 10 km od ronda w Olsztynie do rynku w Janowie pokonaliśmy ekspresowo – zajęło nam to 20 minut, co oznaczało, że przejechaliśmy w upale 10 km ze średnią 30km/h. Zrobiliśmy krótki postój przy sklepie, by kupić coś do picia i udaliśmy się asfaltem, by posiedzieć trochę w Potoku na molo nad Amerykanem. Schłodziliśmy stopy w wodzie, zjedliśmy jeszcze lody i zebraliśmy się z powrotem.
Pojechaliśmy kawałek asfaltem w stronę Janowa, potem przez Aleję Klonową i następnie terenem niebieskim rowerowym / czerwonym pieszym do asfaltu w Pabianicach. Kawałek asfaltem, następnie najpierw szutrówką, a potem terenem żółtym / czarnym rowerowym / czerwonym / niebieskim pieszym do Zrębic. W Zrębicach asfaltem koło kościoła i w lewo koło stawu w stronę Sokolich. Przez Sokole Góry terenem najpierw szlakiem czerwonym pieszym, potem czarnym rowerowym / zielonym / żółtym pieszym. Następnie zjechaliśmy na nowo oznakowany szlak żółty rowerowy / czarny / niebieski pieszy. Dalej już tylko nowym żółtym rowerowym w pobliżu Biakła. Wyjechaliśmy na asfalt niedaleko leśnego, w którym siedział Bartek.
Nie zatrzymywaliśmy się już, tylko pojechaliśmy dalej asfaltem w stronę Skrajnicy, gdzie czekał nas ostatni terenowy podjazd (również niedawno oznakowanym jako szlak zielony rowerowy). Dalej przez Skrajnicę asfaltem do rowerostrady. Na końcu rowerostrady kawałek terenem do torów, potem na drugą stronę i przez lasek do Bugaja. Na Bugaju asfaltem do przejazdu kolejowego i potem przez Michalinę do DK1. Pojechaliśmy dołem pod trasą do Jesiennej.
Bardzo przyjemny spontaniczny wypad do Złotego Potoku. Dawno nie jechałam ani Alejką Klonową, ani przez Sokole Góry. Nawet nie wiedziałam, że od tamtego czasu oznakowane zostały nowe szlaki. Tempo całkiem dobre, pogoda dopisała, obyło się bez żadnych kapci, więc czego chcieć więcej. No może mogło by jedynie tak mocno nie grzać słońce, ale nie można mieć wszystkiego.
Dziś popołudniowy szybki spontan do przyjaciół na pogaduchy. Dawniej wystarczył jeden telefon - "za 5 min pod komisem" i już mogliśmy iść na spacer lub piwo. Teraz po ich przeprowadzce już tak nie ma. Chciałam dziś połączyć przyjemne z pożytecznym, więc postanowiłam pojechać do nich na Kijas na rowerze.
Trasa całkowicie asfaltowa. Przez Wypalanki, Poselską, Żyzną i potem główną drogą przez Dźbów do Wygody. Niestety w połowie drogi skapnęłam się, że zabrałam ze sobą pompkę, zapasową dętkę, ale zapomniałam klucza i lampki przedniej... Skleroza nie boli... Nie było już sensu się wracać, więc jechałam, mając nadzieję, że nie złapię żadnego kapcia po drodze. W Wygodzie skręciłam w lewo i po kilku metrach byłam już na Kijasie. Jechało mi się dziś bardzo fajnie, noga dobrze podawała, wiec i tempo było zadowalające.
Mieliśmy generalnie spędzić ten wieczór w kameralnym gronie - ja, Magda i Olek. Nawet opcja noclegu była by możliwa. Jak dojechałam okazało się jednak, że świeżo upieczone małżeństwo odwiedziła również rodzinka pana młodego - rodzice i babcia. N sumie nie było tak nudno. Nieokiełznany jeszcze szczeniak młodych skutecznie rozbawiał towarzystwo gryząc wszystko co i kogo tylko się dało. Po kolacji po krótkim namyśle postanowiłam się zebrać do domu. Nie był to najlepszy pomysł, ale tę trasę znam na tyle dobrze, że mimo wszystko zdecydowałam się jechać. Założyłam dla lepszej widoczności opaskę odblaskową, włączyłam tylne światło i w drogę.
Trasa identyczna jak w poprzednim kierunku - główną drogą przez Wygodę, Dźbów, Żyzną, Poselską i Wypalanki. Nie było nawet tak źle jak myślałam. Droga była w sumie na tyle oświetlona, że dało się spokojnie jechać, a tam gdzie nie było lamp wystarczyły światła jadących samochodów. Wieczór cieplutki. Chciałam jak najszybciej dotrzeć do domu, więc cisnęłam ile tylko miałam sił w nogach. Najgorszym odcinkiem było kilka metrów na ulicy Poselskiej w pobliżu giełdy samochodowej i przejazdu kolejowego - pomiędzy Żyzną a Wypalankami. Nie było tam ani jednej lampy przy drodze i nie jechało akurat żadne auto. Totalna ciemnica - prawie jak w jaskini. Zwolniłam do żółwiego tempa i jakoś dałam radę.
Chyba jeszcze nigdy tak szybko sama nie jechałam. W drodze powrotnej udało mi się jeszcze poprawić średnią o prawie 0,75 km/h. Najważniejsze w tym wszystkim jest to, że nic mi się po drodze złego nie przydarzyło i dotarłam do domu cała i zdrowa. Najadłam się tylko odrobinę strachu. Podczas następnego jakiegokolwiek wypadu z dziesięć razy sprawdzę, czy zabrałam ze sobą wszystko co powinnam.
Chciałam jechać do pracy rowerem w poniedziałek. Niestety - wychodzę z domu, patrzę a tu kapeć... Myślę sobie - osz kur... znowu? Trzeci kapeć w tym miesiącu? To już za wiele. Dla odmiany tym razem w przednim kole. Pojechałam autem. Po pracy też nie pojeździłam, bo trzeba było zmienić dętkę. Okazało się, że tym razem odkleiła się stara łatka. We wtorek rano z kolei padał deszcz. No i znów autem.
Dziś już nic nie stanęło mi na przeszkodzie, by dojechać do pracy rowerem. Było w miarę ciepło jak na godzinę 6:40, powietrze w kołach też było. Wsiadłam na rower i pojechałam. Trasa jak zwykle. Dobry pomysł na poranne przebudzenie się.
Po pracy pojechałam jeszcze przez Sobieskiego, Pułaskiego, Jana Pawła i Rynek Wieluński na Klasztorną, by pobyć sobie dwie minuty w temperaturze -148 stopni Celcjusza razem z dwiema innymi osobami w zamkniętym pomieszczeniu, ubrana w kostium kąpielowy, czapkę, rękawiczki i skarpetki. To tak w ramach rehabilitacji w kriokomorze. Potem pół godzinki ćwiczeń dla rozgrzania i do domu.
Pojechałam przez Jana Pawła, Popiełuszki, III Aleję, Nowowiejskiego, Sobieskiego do linii tramwajowej. odwiedziłam jeszcze po drodze Gawła na serwisie. Chwilę pogadaliśmy i już prosto do domu. Trasa taka sama jak z pracy. Na Bór zaczęło mi się oraz ciężej jechać. Myślałam, że to po wczorajszej eskapadzie, więc cisnęłam dalej. Dojechałam pod dom, zatrzymałam się i zauważyłam, że znów mam kapcia...
Troszkę się poirytowałam... W końcu to 4 kapec w sierpniu, ileż można. Szczęście w nieszczęściu, że kapeć znów był w przednim kole, bo z przodu już sama umiem sobie zmienić dętkę, gdyż nie trzeba potem regulować ani hamulca ani przerzutki. Jedynie potrzebowałam pomocy ojca w odkręceniu tej beznadziejnej śruby, bo była za mocno dokręcona. Miałam jeszcze po południu pojeździć, ale byłam już na tyle zniesmaczona kolejnym kapciem, że sobie odpuściłam.
Na początku uprzedzam czytelników – ten wpis będzie naprawdę długim wypracowaniem, więc jak ktoś nie lubi czytać niech lepiej obejrzy zdjęcia :D No ale do rzeczy - Już dawno chciałam zwiedzić rowerem te tereny Jury, do których dotychczas nie udało mi się dotrzeć na dwóch kółkach. Uznałam, że wolny od pracy dzień w tygodniu będzie ku temu idealny. Prognozy rozpieszczające nie były, ale w sumie najważniejsze było, żeby nie padało. Robert zamieścił informację o wyjeździe na CFR. Planowaliśmy dojechać pociągiem do Zawiercia, następnie pokręcić po jurze i wrócić z Myszkowa albo pociągiem, albo rowerem w zależności od naszych sił.
Pociąg odjeżdżał o 8:55 z dworca głównego. – do Zawiercia planowo dojeżdżał na 9:39. Wsiedliśmy do pociągu we czwórkę: Gaweł, Robert, Winek i ja. Byłam mile zaskoczona postępem infrastruktury od czasu, kiedy wracałam pociągiem z Krakowa :D Takim pociągiem jak dziś nigdy wcześniej nie jechałam – wagon był przystosowany do przewozu rowerów, ze stojakami na rowery, wyświetlacz informujący o najbliższych przystankach i trasie jazdy, już pomijam „luksusową”, czyściutką jak na warunki pociągowe toaletę – Koleje Śląskie pozytywnie mnie zaskoczyły. Jadąc studiowaliśmy mapę i wybieraliśmy optymalną trasę naszej rowerowej wycieczki – którą w sumie podczas jazdy i tak jeszcze modyfikowaliśmy.
Na dworcu w Zawierciu byliśmy punktualnie, co do minuty. Mieliśmy w zamiarze jechać szlakiem niebieskim pieszym do Ogrodzieńca, jednak nie mogliśmy tego szlaku odnaleźć – oznaczenia były tragiczne. Jechaliśmy kawałek asfaltem zielonym rowerowym, spotykaliśmy w między czasie rodzinkę, która również jechała na rowerach w to samo miejsce co my. Wytłumaczyli nam drogę do celu. Pojechaliśmy dalej zielonym rowerowym terenem najpierw przez ogródki działkowe, a potem przez las, po drodze gubiąc dwukrotnie szlak i ponownie aż dwa razy z rzędu spotykając tę samą rodzinę co wcześniej. Wyjeżdżając już z lasu na asfalt ponownie zastanawialiśmy się gdzie mamy jechać. Wspaniale oznakowane szlaki. Znów zostaliśmy dogonieni przez tę samą rodzinę. Musieli się ładnie z nas w duchu śmiać :D Pojechaliśmy w lewo i dojechaliśmy do głównej drogi w Zawierciu. Asfaltem główną drogą przez Fugasówkę i Ogrodzieniec dotarliśmy do Podzamcza.
Zrobiliśmy sobie chwilę przerwy przy ruinach zamku, zjedliśmy lody i obejrzeliśmy mapę, by ustalić dalszą trasę do następnego zaplanowanego punktu wycieczki. Pojechaliśmy terenem w pobliżu ruin zamku, szlakiem czerwonym rowerowym / niebieskim pieszym, najpierw przez spore piachy, a potem kawałek szutrówką. Wyjechaliśmy na asfalt niedaleko Ryczowa. Dalej trzymaliśmy się czerwonego rowerowego. Zatrzymaliśmy się na moment przy studni, szybkie foto i pojechaliśmy dalej. Za Ryczowem czekało nas spore wzniesienie, ale za to zjazd w dół był fantastyczny. Po zjeździe skręciliśmy w prawo i jechaliśmy dalej asfaltem czerwonym / żółtym rowerowym. Za kolejnym wzniesieniem kawałek przed Złożeńcem spadł mi łańcuch podczas wrzucania na blat i zakleszczył się między zębatką a korbą. Robert musiał użyć sporo sił, by wyciągnąć łańcuch, ale w końcu udało się i mogliśmy jechać dalej.
Musieliśmy dogonić Gawła i Winka, którzy sporo nam odjechali, ale daliśmy radę, gdyż jak zauważyli, że nas nie ma to się wrócili. Od Złożeńca jechaliśmy wciąż asfaltem czerwonym / żółtym rowerowym i niebieskim pieszym. Z oddali było już widać Smoleń. Na sam szczyt do ruin zamku prowadził żółty pieszy. Podjazd był dość stromy, jechaliśmy między drzewami i po korzeniach drzew. Ostatnie kilka metrów zmuszona byłam zejść z roweru i do prowadzić, bo nie dałam już rady jechać. Winek postanowił poczekać na nas za bramą wejściową na zamek, a my z Gawłem i Robertem poszliśmy zwiedzić ruiny. Ja i Robert wdrapaliśmy się jeszcze przy okazji na wieżę, bo Gaweł już odpuścił, gdyż SPD za bardzo mu się ślizgały.
Po zwiedzeniu pozostałości po zamku zjechaliśmy żółtym pieszym z powrotem do asfaltu. Pojechaliśmy przez Smoleń i Zarzecze do Pilicy. Za Pilicą przeżyłam coś jakby „deja vu” – zobaczyłam przed sobą sporą górkę i zieloną tabliczkę z napisem Biskupice – poczułam się jakbym była za Olsztynem, z tym, że to wzniesienie było trochę dłuższe niż to, które znałam. Minęliśmy Biskupice i pojechaliśmy dalej asfaltem przez Giebłów. Koło kościoła zjechaliśmy w lewo na szutrową drogę. Jechaliśmy kawałek pod górkę, a potem szutrówka na zjeździe zamieniła się w kamienistą drogę. Kilka razy zatrzymaliśmy się, by spróbować przydrożnych jabłek. Robert nawet wziął kilka na dalszą drogę. Już na samym końcu zjazdu, około 2 metry przed nami przebiegła sarenka, którą najwyraźniej spłoszyliśmy, bo stała tuż przy drodze. Jeszcze kawałek szutrówką i dojechaliśmy do asfaltu w Kiełkowicach.
Zatrzymaliśmy się przy sklepie, by uzupełnić zapasy wody i ruszyliśmy dalej. Ujechaliśmy zaledwie kawałek i Winek złapał kapcia. Podczas gdy chłopaki kleili dętkę, stwierdziłam, że chyba jednak przydało by się u mnie dopompować kółka. Wtedy okazało się, że znów ociera z tyłu klocek o tarczę. Pewnie dlatego momentami jechało mi się strasznie ciężko. Po szybkiej regulacji ruszyliśmy dalej. Dojechaliśmy asfaltem do Karlina, a następnie wjechaliśmy w teren na piaszczysty czerwony rowerowy, którym dotarliśmy do Żerkowic. Dalej kawałek asfaltem czerwonym rowerowym, aż dotarliśmy na przedmieścia Zawiercia, gdzie mogliśmy zobaczyć pierwszą z kukieł, które ludzie przygotowali specjalnie na dożynki. Zjechaliśmy potem w prawo na czerwony pieszy, i najpierw szutrówką, a potem bardziej terenową ścieżką dojechaliśmy do Okiennika Wielkiego.
Po chwili przy Okiennika zjechaliśmy z powrotem w dół czerwonym pieszym. Następnie pojechaliśmy szlakiem zielonym rowerowym szutrową drogą i wyjechaliśmy na asfalt na przedmieściach Zawiercia, gdzie zrobiliśmy sobie sesję zdjęciową z kukłami, zrobionymi przez mieszkańców na dożynki. Mieliśmy trzymać się dalej zielonego szlaku. Asfaltem zjechaliśmy do Piaseczna, ale okazało się, że szlak zgubiliśmy, więc wróciliśmy się pod górę do Zawiercia. Wjechaliśmy w teren na czerwony pieszy. Dosyć ciężki szlak – sporo piachu, korzeni, wystających gałęzi. Kilka razy dostałam gałęzią w kask. Dalej jechaliśmy szutrową drogą niebieskim pieszym / czerwonym rowerowym do Morska. Posiedzieliśmy chwilę w Morsku i dalej w drogę.
Pojechaliśmy lasem szlakiem czerwonym rowerowym / niebieskim pieszym. Było sporo piachu, a szlaki słabo oznakowane. Wyjechaliśmy potem na asfalt, którym dojechaliśmy do Podlesic. W Podlesiach ponownie wjechaliśmy w teren. Najpierw czerwonym rowerowym / niebieskim pieszym – oczywiście dość mocno piaszczystym, dalej leśnymi drogami czerwonym rowerowym, żółtym pieszym, gdzie było sporo wystających korzeni, a potem samym żółtym pieszym dość kamienistym. Następnie kawałek asfaltem czerwonym, żółtym pieszym i ponownie terenem czerwonym rowerowym / czerwonym, żółtym pieszym. Dotarliśmy do asfaltu kawałek przed Bobolicami. Z Bobolic asfaltem zielonym / czarnym rowerowym dotarliśmy do Mirowa, gdzie zatrzymaliśmy się w knajpie na obiadek.
Z Mirowa mieliśmy już coraz bliżej niż do domów. Pojechaliśmy asfaltem czarnym, zielonym rowerowym, a następnie najpierw szutrówką, potem kamienistą ścieżką czarnym rowerowym / niebieskim pieszym. Dalej kamienisty szlak zamienił się w ścieżkę obrośniętą trawami. Z każdej strony ścieżki rosło pełno wrzosów. Wyjechaliśmy na asfalt w Moczydle. Z Moczydła ponownie terenem kamienistą drogą czarnym rowerowym / czerwonym pieszym dotarliśmy do krzyżówki przed Trzebiniowem. Przejechaliśmy asfaltem przez Trzebiniów i ponownie zboczyliśmy w teren na czerwony pieszy. Na szlaku Winek złapał drugiego w dzisiejszym dniu kapcia. Po szybkiej naprawie ruszyliśmy dalej. Mieliśmy do pokonania terenowe wzniesienie, które od razu przypomniało mi Przeprośną Górkę – jakbym miała „deja vu” – taki sam kamienisty podjazd i zjazd. Po zjeździe jeszcze kawałek po piachu i dotarliśmy do asfaltu w Ostrężniku.
Dalej jechaliśmy dłuższy odcinek asfaltem przez Ostrężnik, Siedlec, Krasawę, Zrębice. Następnie kawałek terenem czerwonym rowerowym do Przymiłowic i ponownie asfaltem koło stadniny, do głównej drogi. Dalej kawałek główną przez Olsztyn, bez postoju. Jeszcze jak byliśmy na głównej Winek złapał trzeciego kapcia. Zboczyliśmy z głównej w prawo, zatrzymaliśmy się i szybkie klejenie dętki. Dalej pojechaliśmy przez osiedle pod Wilczą Górą, Kręciwilk, obok nastawni, koło Guardiana i ścieżką wzdłuż rzeki do skansenu. Przed skansenem Winek odłączył się od nas i szybszym tempem pognał samotnie do domu, a my pojechaliśmy Aleją Pokoju do estakady, gdzie pożegnaliśmy się z Gawłem. Robert odwiózł mnie przez Jagiellońska i osiedle do domu.
Dzisiejsza wycieczka była bardzo interesująca, biorąc pod uwagę fakt, że zwiedziliśmy sporo ciekawych miejsc, ale jednocześnie trochę męcząca, tym bardziej, że od samego rana miałam mniej sił niż zwykle. Było sporo podjazdów, a do tego słynne jurajskie piaski nie należą jak dla mnie do najprzyjemniejszych. Dodatkowo szlaki są bardzo słabo oznakowane, więc bardzo łatwo można było je zgubić. Kilkukrotnie nie wiedzieliśmy, którędy mamy jechać. Pogoda nam dopisała - najcieplej dziś nie było, ale najważniejsze, że obyło się bez deszczu. Dziękuję wszystkim za towarzystwo i wspólny wypad :)
W sobotę niestety nie udało mi się znaleść czasu, by pojeździć na rowerze. Postanowiłam w niedzielę przed obiadem wyskoczyć chociaż na kilka godzinek. Napisałam propozycję wypadu na CFR. Zgłosiły się trzy chętne osoby. Punktualnie o godzinie 11 zjawiłam się w niedzielę pod skansenem, gdzie czekali już na mnie Kamil, Rafał i rogerka, który wybrał się pierwszy raz w tym sezonie na rower (nie przedstawił się niestety z imienia). W takim składzie ruszyliśmy w drogę, mając nadzieję, że deszcz nas tego dnia ominie.
Pojechaliśmy asfaltem w stronę huty, na rondzie skręciliśmy w prawo i potem koło Ocynkowni, obok Guardiana, koło nastawni i następnie przez Kusięta. Podjazd pod górkę na Kusiętach poszedł mi dziś dość sprawnie. Już przy pierwszej górce rogerka zaczął dość mocno słabnąć. Pod następną podjechał już sporo wolniej. Zaproponowaliśmy, że zwolnimy tempo, ale gdy dojechaliśmy do Olsztyna postanowił, że wróci samotnie swoim tempem do domu, a my będziemy mogli jechać dalej. Zaczęło lekko kropić, więc zdecydowaliśmy, że zatrzymamy się na chwilę w leśnym i poczekamy na dalszy rozwój sytuacji.
Posiedzieliśmy chwilkę i przestało kropić, więc ruszyliśmy w drogę. Pojechaliśmy asfaltem w stronę Biskupic. Pod słynną górkę w Biskupicach zwaną "osz ku... mać" jak zwykle podjechałam dużo wolniej niż chłopaki. Znowu zaczęło padać, więc zatrzymaliśmy się za górką przy sklepie, by przeczekać chwilę. Jednocześnie padało i świeciło słońce. Po kilku minutach już nie padało, więc pojechaliśmy dalej asfaltem przez Choroń do Poraja. W Poraju przez przejazd kolejowy i potem asfaltem nad zalew.
Podczas gdy w Poraju świeciło słońce i było cieplutko, Rafał otrzymał informację, że w Częstochowie leje deszcz. Postanowiliśmy, że wykorzystamy dobrą pogodę objedziemy zalew dookoła. Pojechaliśmy najpierw kawałek szutrówką, potem przenieśliśmy rowery przez kładkę nad strumykiem i jechaliśmy dalej kawałek po szutrze. W Masłońskich chcąc ominąć piach na plaży pojechaliśmy kawałek przez las. Po wyjechaniu z lasu znów po szutrze, przez most nad zalewem i dalej terenem w pobliżu zalewu. Wyjechaliśmy na asfalt w Kuźnicy Starej. Widać było, że nad Częstochową zebrały się ciemne chmury.
Po objechaniu zalewu pojechaliśmy asfaltem przez Jastrząb zznówdo Poraja, skąd mieliśmy już kierować się w stronę domów. Zerwał się mocniejszy wiatr, więc uznaliśmy, że część trasy pokonamy terenem. Pojechaliśmy główną drogą przez Osiny. W Osinach za kościołem skręciliśmy w prawo i kawałek jechaliśmy szutrówką. Następnie po błocie koło odlewni żelaza i potem przez las na Samule. Minęliśmy zalew i pojechaliśmy terenem pomarańczowym rowerowym do Zawodzia. Kawałek asfaltem pomarańczowym szlakiem, znów trochę terenem i potem przez nowy most w Korwinowie, gdzie wyjechaliśmy znów na asfalt.
Chyba było świeżo po deszczu, bo drogi były mokre. Mieliśmy nadzieję, że już nas nie zmoczy. Pojechaliśmy asfaltem do Słowika. Z każdym metrem było coraz więcej kałuż. Niestety zaczęło również padać i to dość solidnie. Nie mieliśmy już gdzie się zatrzymać, więc jechaliśmy dalej w deszczu. Najgorszy był szutrowy odcinek - nie dość, że zmoczył nas deszcz, to jeszcze schlapaliśmy się cali w błocie. Na płytach betonowych było już nieco lepiej. Jeszcze tylko jeden kawałek po błocie i wyjechaliśmy na asfalt na Bugaju. Za przejazdem kolejowym pojechaliśmy przez Michalinę do DK1. Na rozjeździe pod trasą Rafał pojechał prosto w stronę Rakowa, a ja i Kamil przez Błeszno w stronę makro. Wytłumaczyłam Kamilowi dalszą drogę do centrum i odbiłam na Jesiennej do domu.
Pomimo tego, że pod koniec wycieczki zostaliśmy cali przemoczeni, był to bardzo przyjemny wypad, w miłym towarzystwie i dobrym tempie. Sama jestem zaskoczona tempem jazdy, tym bardziej, że prawie cały czas dość mocno wiało nam prosto w twarze. Nie jechało się łatwo. Do tego całą trasę uciekaliśmy przed deszczowymi chmurami. Całe szczęście obyło się dziś bez żadnych kapci, tym bardziej, że ostatnio często mnie prześladują. Większość trasy była asfaltowa, jednak nie zabrakło też dzisiejszego dnia szutru, piachu i błota. Dziękuję chłopaki za towarzystwo i do następnego :)
Na rowerze jeżdżę odkąd tylko pamiętam - nauczył mnie tata, gdy nie miałam jeszcze skończonych 3 lat. Najbardziej lubię zwiedzać, w szczególności zamki :)
Technika nie jest moją najlepszą stroną, ale jeżdżę, bo lubię i sprawia mi to przyjemność :) Jazda rowerem jest dla mnie jak narkotyk - silnie uzależnia, a jej brak powoduje dolegliwości abstynencyjne :D
Od 2013 zawodniczka klubu BIKEHEAD MTB TEAM.
Powerade MTB Maraton 2013 - klasyfikacja generalna: miejsce 8 w K2 Mega.
Bike Maraton 2014 - klasyfikacja generalna: miejsce 4 w K2 Mega
PS: Nie obchodzi mnie co o mnie myślicie, czy mnie lubicie czy nienawidzicie, czy jestem zbyt naiwna, czy może dziecinna, ale prawda jest inna - jestem taka jaka według siebie być powinnam.
Oświadczam, że wszelkie obraźliwe, niecenzuralne, wulgarne i bezsensowne komentarze umieszczane na innych portalach, podpisane moim nickiem, albo pisane w taki sposób, by mogły być kojarzone z moją osobą nie są mojego autorstwa. Jest to próba podszywania się pode mnie. Przyjdzie taki czas, że sprawiedliwości stanie się za dość i winny poniesie odpowiednią karę.