Rano jak co dzień dojazd do pracy. Już przed godziną 8 było strasznie gorąco i duszno. Po pracy prosto do domu. Tuż przed końcem dniówki bałam się, że wrócę cała przemoczona, bo chwilę przed 16 dość mocno popadało, jednak na szczęście rozpogodziło się i znów zrobiło się strasznie gorąco. Nawet woda w kałużach była cieplutka :D Prawie żadnej nie ominęłam - nie mogłam się powstrzymać - świetny sposób na schłodzenie się :D
Po południu korzystając z wolnego czasu i słonecznej pogody chciałam się gdzieś przejechać. Przyjechał do mnie Robert, przy okazji zmienił dętkę, bym mogła oddać Kasi, te którą mi ostatnio pożyczyła i założył jedną z moich. I tak od słowa do słowa padła propozycja wypadu do Blachowni nad zalew i na lody.
Pojechaliśmy asfaltem przez Wypalanki, Sabinowską, potem przez Chopina, Matejki i Zaciszańską. Przed przejazdem kolejowym skręciliśmy w lewo i jechaliśmy cały czas wzdłuż torów w stronę Blachowni. Droga którą jechaliśmy była bardzo zróżnicowana - od szutru, przez dziurawy asfalt, kostkę brukową czy w ogóle terenowe wyboje. Od samego początku jechało mi się jakoś bardzo ciężko, ale uznałam, że to dlatego, że było gorąco, poza tym ogólnie miałam słabszy dzień jeżeli chodzi o siły i energię do jazdy. Powoli doturlaliśmy się do Gnaszyna, przejechaliśmy przez przejazd kolejowy i wyjechaliśmy na główną drogę z zamiarem dotarcia na tor we Wyrazowie.
Przejechaliśmy zaledwie kawałek i po chwili zadzwonił telefon - moje dzisiejsze zbawienie - świeżo upieczeni małżonkowie, u których w sobotę byliśmy na weselu zaprosili na piwo lub colę. Jeżeli o mnie chodziło, nie trzeba było dzisiaj się długo zastanawiać - to był znak, by wracać do domu. Robert też uznał, że nie ma sensu jechać dalej - z nieba spadło kilka niewinnych kropelek, a poza tym, chyba już się odzwyczaił od "powolnej" jazdy w tempie poniżej 20 km/h. Zapomniał chyba, jak kiedyś jeździłam o wiele wolniej. No cóż - do dobrego człowiek się szybko przyzwyczaja.
Wracaliśmy tą samą drogą - kawałek asfaltem do przejazdu kolejowego w Gnaszynie, który oczywiście jak na złość był zamknięty, a dalej cały czas wzdłuż torów. Przed nami po zaledwie kilku kroplach deszczu pojawiła się na niebie piękna tęcza. Dojechaliśmy znów do Zaciszańskiej. Następnie pojechaliśmy Piastowską, Sabinowską i Jagiellońską, przez którą Robert jechał asfaltem a ja ścieżką pieszo-rowerową. Za makro skręciliśmy w prawo i już prosto do domu. Tuż po tym jak dotarliśmy do mnie do domu okazało się, że moja dzisiejsza "powolna" jazda drażniąca Roberta nie była wywołana wyłącznie tym, że było okropnie gorąco i tym, że miałam dziś mniej energii. Dodatkową przyczyną, która w pewnym sensie nieco podniosła mnie na duchu, było to, że okazało się, iż po zmianie dętki i ponownym założeniu koła klocki hamulcowe dość znacznie ocierały o obręcz.
Mam nadzieję, że następne dni będą lepsze. W dzisiejszym dniu pomimo szczerych chęci jazda była dla mnie prawdziwą męczarnią. Przejechaliśmy zaledwie 20 kilka km, a ja byłam o wiele bardziej wycieńczona niż na przykład po przejechaniu 100 km podczas wycieczki do Bobolic, gdzie sporą część trasy jechaliśmy po piachu w podobnych warunkach pogodowych. Pocieszam się tym, że każdy ma prawo mieć gorszy dzień.
Rano dojazd do pracy. Trasa jak w każdy inny dzień. Po drodze małe utrudnienie za przejściem dla pieszych przy przystanku na skrzyżowaniu Bór z Niepodległości – rozkopany kawałek chodnika. Trzeba było ominąć to naokoło między drzewami. Po pracy dojazd do domu. Byłam bardzo mile zaskoczona, bo zdążyli już z powrotem ułożyć kostkę przy przejściu dla pieszych przy przystanku tramwajowym.
Po południu z uwagi na fakt, że nie jeździłam na rowerze od piątkowej masy, postanowiłam przeznaczyć ostatnie lipcowe popołudnie na jakiś krótki wypad. Początkowo miałam jechać razem z Kaśką i być może z Wojtkiem. Godzinę przed umówionym spotkaniem podczas rozmowy telefonicznej chęć dołączenia do nas wyraził jeszcze Gaweł. Na godzinę 18 pod skansen Wojtek jednak nie dotarł, natomiast dołączył do nas mario66, który akurat przejeżdżał obok, mając w planie początkowo samotny wypad w tym samym kierunku co my. W czteroosobowym składzie ruszyliśmy do Poraja.
Pojechaliśmy kawałek asfaltem w stronę huty, dalej ścieżką wzdłuż rzeki i koło tamy do Bugaja. Następnie kawałek asfaltem i potem w prawo w teren na niebieski / pomarańczowy rowerowy / zielony pieszy. Za torami szlaki rozdzieliły się, więc pojechaliśmy niebieskim rowerowym do asfaltu, którym dojeżdżamy zwykle do Poraja. Przejechaliśmy kilka metrów asfaltem i ponownie wjechaliśmy w teren, w lewo na pomarańczowy / niebieski rowerowy, którym dojechaliśmy do Dębowca. Po wyjechaniu na asfalt Gaweł szybciutko dopompował mi kółko z tyłu, bo lepiej jeździ mi się na bardziej nabitych kołach i ruszyliśmy dalej.
Pojechaliśmy asfaltem niebieskim / żółtym rowerowym pod górę w stronę kościoła. Przed kościołem skręciliśmy w lewo i ekspresowo zjechaliśmy w dół do drogi prowadzącej z Poraja na Choroń. Zjeżdżałam z prędkością pond 60 km/h i w ostatniej chwili dotarło do mnie, że wypadało by się zatrzymać na znaku stop. Troszkę przytarłam oponę z tyłu, aż było czuć „zapach” palonej gumy. Te nowsze opony im miększe i lżejsze tym mniej wytrzymałe :D Mojej starej od 10 lat zedrzeć nie potrafię. Pojechaliśmy następnie asfaltem pod górę przez Choroń, obok wieży widokowej i przez Biskupice do baru leśnego. Na zjeździe w Biskupiach już się tak nie rozpędzałam, by spokojnie wyhamować przed zakrętem.
W leśnym nie spotkaliśmy żadnego znajomego rowerzysty. Po chwili odpoczynku powrót do domów. Najpierw kawałek asfaltem, potem terenowy podjazd pod Skrajnicę i dalej asfaltem aż do rowerostrady. Jadąc przez Skrajnicę mogliśmy podziwiać przepiękny zachód słońca. Rowerostradą dojechaliśmy do końca, dalej kawałek terenem (żółtym pieszym – o czym dowiedziałam się dopiero niedawno, jak malowali od nowa oznaczenia szlaków) do nastawni, asfaltem koło Guardiana, obok Ocynkowni do ronda. Następnie koło skansenu i do Alejki Pokoju, gdzie Kasik i mario pojechali w swoją stronę. Ja z Gawłem pojechałam jeszcze przez Jagiellońską i przez osiedle do Markona pożyczyć wieszak na rowery do auta, abym mogła w środę zawieść Gawła z żoną i synkiem nad zalew do Siamoszyc.
Życzyliśmy Mariuszowi szybkiego powrotu do zdrowia po operacji i prowadząc rowery dotarliśmy z Gawłem do mnie do domu, by zostawić wieszak w aucie. Był bardzo ciepły wieczór, więc postanowiłam wykręcić jeszcze kilka km po mieście. Pojechaliśmy przez Równoległą, wzdłuż linii tramwajowej do Worcella i potem do Wałów Dwernickiego, gdzie poczekaliśmy pod Roberta pracą, aż skończy 2 zmianę. Odwieźliśmy Gawła pod blok i we dwoje z Robertem przez Worcella, wzdłuż linii tramwajowej, dalej Bór i Jagiellońską dojechaliśmy do mnie pod Dom, po czym Robert po chwili wrócił do siebie.
Bardzo miłe popołudnie i wieczór w doborowym towarzystwie. Sama przyjemność z jazdy. Pogoda idealna, prawie bezwietrznie. Świetne zakończenie lipca i ten cudowny zachód słońca. Wieczór również bardzo cieplutki. W sam raz na nocna jazdę do Krakowa :D Ups, to nie ta wycieczka. Może kiedyś :D Pomimo tego, że w lipcu nie miałam zbyt wiele czasu do jazdy rowerem udało się przejechać aż 800km. Całkiem nieźle :)
Na dobry początek nowego tygodnia rano na dwóch kółkach do pracy. Trasa jak zwykle, z tym, że na Niepodległości postanowiłam pojechać po tej drugiej stronie ulicy, na której jeszcze niedawno stał zakaz. Jednak okazało się, że w dalszym ciągu są tam przeszkody utrudniające jazdę i musiałam na moment wyjechać na asfalt. Po pracy dojazd prosto do domu, jak zawsze ostatnimi czasy.
Po południu przyjechał do mnie Robert, bo mieliśmy gdzieś się przejechać, tylko nie byliśmy do końca pewni gdzie się wybrać. Zanim wyszłam z domu, spytałam pół żartem pół serio brata, który oglądał film czy jedzie z nami. Odmówił. Nie zdążyliśmy jeszcze wyjechać i nagle ku mojemu zdziwieniu brat wyszedł i powiedział, żeby poczekać, bo też jedzie. No to sprawa gdzie jechać sama się rozwiązała - krótki dystans wolniejszym tempem i niezbyt trudną trasą - czyli do Olsztyna na izotonik.
Pojechaliśmy przez osiedle, Jagiellońską do Alejki Pokoju, koło skansenu i asfaltem w stronę huty. Na rondzie w lewo i potem szutrówką do cmentarza żydowskiego. Następnie przez cmentarz i jeszcze kawałek szutrówką do Legionów. Z Legionów zjechaliśmy w teren na szlak czerwony rowerowy, którym dojechaliśmy do Kusiąt. Tuż przed wyjazdem na asfalt zrobiliśmy pierwszy postój, bo brat chciał chwilę odetchnąć po kawałku piachu na szlaku koło Zielonej Góry. Przez Kusięta już asfaltem dojechaliśmy do Olsztyna. Podjechaliśmy na moment koło zamku, szybkie foto i do baru leśnego na izotonika. Średnia prędkość jazdy w Olsztynie wyniosła około 18,5 km/h. Posiedzieliśmy chwilę w leśnym, wypiliśmy izotoniki i trzeba było się zbierać.
Pojechaliśmy do rynku w Olsztynie. Dalej kawałek główną drogą, z której zjechaliśmy w prawo i pojechaliśmy przez osiedle "pod wilczą górą". Następnie przez Kręciwilk do nastawni. Przy nastawni w lewo i kawałek terenem wzdłuż torów. Przeszliśmy z rowerami na drugą stronę i przez lasek dojechaliśmy do Bugaja. W lasku chwila postoju bo brat już zaczął opadać z sił. Następnie asfaltem przez Bugaj i za przejazdem kolejowym w prawo i przez Michalinę do DK1. Brat jechał już coraz wolniej, przez moment nasza prędkość wynosiła zaledwie 10 km/h. Pod wiaduktem zjechaliśmy w dół do Jesiennej i już prosto do domu. Pod samym domem niewiele brakło, żeby rozjechało nas jakieś rozpędzone auto. Skręcaliśmy w lewo, zasygnalizowaliśmy manewr wystawiając rękę i zjeżdżając do środka jezdni, a w tym samym momencie kierowca auta zaczął nas wyprzedzać od lewej. Debili nie brakuje.
Jak na wycieczkę z moim bratem, który ostatnim razem był na rowerze w Olsztynie może z 7 lat temu (jak nie więcej) to tempo wycieczki i tak było dobre, jak dla mnie relaksacyjne. Pogoda dziś była super. W sam raz na wieczorną jazdę rowerem. Cieplutko, bez uciążliwego wiatru. Zachód słońca był tego wieczoru bardzo ładny. Bardzo przyjemne popołudnie.
Rano dojazd do pracy. Trasa jak zawsze. W drodze na wiadukcie na Niepodległości minęłam się z Pikselem. Po pracy do domu również tą samą trasą. Stojąc na czerwonym świetle na przejściu dla pieszych przy Bór zauważyłam, że można już jeździć po drugiej stronie wiaduktu. Od razu zaczęłam zastanawiać się od kiedy, czy już aż tak jeżdżę na pamięć, że wcześniej nie zawróciłam na to uwagi? :D
Popołudniu chciałam wybrać się gdzieś dalej niż to bywało ostatnio. Do głowy wpadł mi pomysł wypadu do Poraja, a potem Olsztyna. Na miejsce startu przybył jeszcze Wojtek. Pomimo tego, że dalej mam opony 1,5 chciałam pojeździć trochę w terenie, więc trasę dopasowaliśmy tak, by było to możliwe.
Ruszyliśmy spod skansenu w stronę huty. Pojechaliśmy ścieżką wzdłuż rzeki, koło Guardiana i koło nastawni. Musieliśmy na chwilę się zatrzymać, żebym przetarła sobie łańcuch zanim wjedziemy w teren, bo z braku smaru musiałam posmarować go olejem silnikowym i okazało się, troszkę za dużo go użyłam. Ruszyliśmy dalej w stronę rowerostrady. Przenieśliśmy rowery na drugą stronę torów i pojechaliśmy ścieżką przy torach. Dotarliśmy do szlaku niebieskiego rowerowego / zielonego pieszego. Trzymając się niebieskiego rowerowego dojechaliśmy do asfaltu na Dębowcu. Pojechaliśmy w stronę torów i przed torami skręciliśmy w lewo. Kawałek terenem, potem asfaltem dojechaliśmy do przejazdu kolejowego. Za przejazdem pojechaliśmy asfaltem nad zalew. Jeszcze kawałek po szutrze wzdłuż zalewu i potem chwila przerwy na plaży.
Spożywając batonika i patrząc na parę, która robiła nad zalewem ślubne zdjęcia zwróciłam uwagę na to jak wygląda napęd w moim rowerze. Po tym jak olej się rozprowadził od razu było widać jakich używałam najczęściej przełożeń podczas jazdy. Najbardziej zabrudzone były 4 najmniejsze zębatki wolnobiegu. Pogadaliśmy chwilę i ruszyliśmy dalej w drogę.
Pojechaliśmy asfaltem znów do przejazdu kolejowego. Za przejazdem prosto w stronę Choronia. W Choroniu skręciliśmy w lewo i pojechaliśmy pod górę w stronę kościoła. Podjazd dziś poszedł mi jakoś wybitnie łatwo - to chyba sprawa tego batonika od Gawła :D nawet voit na podjeździe został z tyłu. Po chwili wytchnienia zjechaliśmy w dół do Dębowca. Następnie terenem pomarańczowym rowerowym dojechaliśmy do asfaltu, którym dotarliśmy do baru leśnego. Było już przed 2o więc nie spotkaliśmy tam żadnego rowerzysty. Posiedzieliśmy chwilę przy coli i zebraliśmy się z powrotem.
Pojechaliśmy najpierw terenem pod górkę na Skrajnicy, a następnie asfaltem do rowerostrady. Rowerostradą do końca i potem kawałek terenem do nastawni. Dalej asfaltem koło Guardiana. Pierwszy raz od dłuższego czasu natrafiliśmy na zamknięty przejazd kolejowy przed Guardianem. Dalej pojechaliśmy ścieżką wzdłuż rzeki i koło skansenu. Na Alejce Pokoju pożegnaliśmy się i każdy pojechał w swoją stronę.
Jak na wąskie oponki to jazda w terenie była całkiem przyjemna. Tylko na piachu kółka się dość mocno kopały, no i uciekały na większych kamieniach. Na leśnych i szutrowych ścieżkach prawie wcale nie odczułam różnicy w ogumieniu. Łatwiej natomiast jedzie się po asfalcie. Wypad dobrym tempem w miłym towarzystwie.
Dziś planowany już wczoraj ostatni test przed Orbitą. Jazda moim rowerem na slickach 1,5. Robert pomógł w zmianie opon, ja w tym czasie troszkę wyczyściłam rower ze zgromadzonego ostatnio błota. Umówiłam się wcześniej na wieczorny wypad do Olsztyna z Arturem (arturm). Robert nie był niestety chętny na przejażdżkę w towarzystwie i wolał pokręcić trochę ze słuchawkami na uszach. Odprowadził mnie tylko przez Jesienną i Długą na Bugaj na miejsce spotkania, a potem samotnie ruszył w drogę.
Pojechaliśmy więc w duecie. Kawałek główną drogą na Olsztyn, następnie przez lasek i dojechaliśmy do torów. Przedostaliśmy się z rowerami na drugą stronę i kawałkiem terenu dotarliśmy do rowerostrady. Dojechaliśmy rowerostradą do końca, po czym przecięliśmy główną drogę i pojechaliśmy asfaltem przez osiedle "pod wilczą górą". Następnie znów kawałek główną i byliśmy u celu. Nie dotarliśmy do samego centrum, tylko bez postoju udaliśmy się od razu z powrotem. Pojechaliśmy asfaltem do Kusiąt. W Kusiętach postanowiliśmy zboczyć w teren na czerwony rowerowy. Zaczynało lekko padać, ale jechaliśmy dalej. Czerwonym rowerowym dotarliśmy do asfaltu i skręciliśmy w lewo w stronę Legionów. Coraz mocniej padało, ale widać już było na niebie przejaśnienia. Pojechaliśmy ścieżką na Legionów, potem po mokrej i śliskiej kostce brukowej w stronę huty (muszę przyznać, że wytrząsnęło mnie dziś niesamowicie na tych oponkach). Następnie obok skansenu, gdzie już przestało kropić, potem Alejką Pokoju, Jagiellońską i Orkana do domu. Artur odwiózł mnie pod dom i pojechał do siebie.
Jestem zadowolona z dzisiejszego testu. Podczas tak krótkiej wycieczki miałam okazję przetestować jak mój rower zachowa się na wąskich oponkach zarówno na piachu, na szutrze, suchym i mokrym asfalcie, podczas skrętów, a nawet na kamieniach. Najgorzej było na piasku, gdzie strasznie się kółka kopały i wybojach, gdzie dość mocno było czuć każdy kamień. Ale w sumie trasa Orbity biegnie asfaltem, a na takiej nawierzchni jechało mi się bardzo przyjemnie. Ostateczna decyzja podjęta - jadę na PO swoim rowerem.
Ostatnimi czasy coraz mniej jeżdżę, a kondycja niestety słabnie. Do pracy również dziś nie pojechałam rowerem. W dodatku te przeokropne upały lub burze zniechęcają do jazdy. Wykorzystując wolny czwartkowy wieczór postanowiłam wybrać się gdzieś na wycieczkę. Umówiłam się na 19 pod skansenem z Darkiem. Nikt więcej nie przybył więc pojechaliśmy we dwoje. Postanowiliśmy wybrać się do Olsztyna i wracać przez Dębowiec i Poraj.
Ruszyliśmy w stronę huty. Na rondzie skręciliśmy w lewo i kawałek dalej w prawo w stronę cmentarza Żydowskiego. Przejechaliśmy przez cmentarz i dalej pojechaliśmy do Legionów. Następnie ścieżką na Legionów dotarliśmy do czerwonego rowerowego. Czerwonym rowerowym terenem dojechaliśmy do Kusiąt. Dalej asfaltem przez Kusięta do Olsztyna. Przy rynku zatrzymaliśmy się by wstąpić do sklepu, po czym udaliśmy się na Lipówki. Na kawałku drogi, gdzie nie ma jeszcze asfaltu i są kamienie minął nas terenowy samochód jadący z dość dużą prędkością. Nie dość, że masakrycznie zakurzył, to jeszcze dostałam w policzek kamieniem... Cóż pełno jest takich jeleni jak ten.
Tuż przed podjazdem na szczyt dzwoni mi telefon. Odbieram i słyszę: „Aza zniknęła, nie ma jej…” Ale, jak to, niemożliwe… „Możliwe nigdzie jej nie ma”. Od razu najgorsze myśli. Jak udało się jej wyjść poza plac?? A jeśli coś się jej stanie, a co jak jej już więcej nie zobaczę? Przecież wychodząc z domu jeszcze ją głaskałam :( Może i nie wyglądałam na smutną, ale w duszy czułam się strasznie. Mój kochany piesek zniknął. Bardzo mozolnie prowadząc rower wtoczyłam się na szczyt… Tam chwila odpoczynku, od razu informacja do wszystkich znajomych z osiedla, że zginał mi pies i jeśli go zobaczą, żeby dali znak. W zaistniałej sytuacji postanowiliśmy wracać jak najszybciej przez Skrajnię, bym jeszcze mogła za dnia pojeździć po osiedlu. Darek mówił, że na pewno się znajdzie, ale ja miałam w głowie najczarniejsze myśli.
Minęło może parę minut, telefon od przyszłego męża mojej kumpeli – „czy Twój pies ma czarna pręgę na ogonie?” Kurcze, nie wiem, na pewno ma czarny pyszczek. W słuchawce słyszę wołanie „Azaaa…” i szczekanie. „To chyba ona - odnalazła się.” Wspaniały happy end. Najlepsze co mogłam w tym dniu usłyszeć. Od razu telefon do brata, żeby poszedł odebrać pieska. Pomimo tego, zdecydowaliśmy wracać najkrótszą drogą, bym jak najszybciej mogła zobaczyć Azę i zabrać znajomych na piwo w podziękowaniu za uratowanie mojego pieska.
Na początek terenowy zjazd z Lipówek. Udało się bezpiecznie dotrzeć na dół. Darek zszedł ze szczytu prowadząc rower. Następnie asfaltem w stronę leśnego. Potem jeszcze terenowy podjazd przed Skrajnicą. Przez Skrajnię asfaltem, po czym rowerostradą do samego końca. Przeprowadziliśmy rowery przez tory i pojechaliśmy przez lasek do Bugaja. Dalej asfaltem do przejazdu kolejowego, a za przejazdem przez Michalinę. Kawałek chodnikiem przy DK1, potem Jesienną do domu, gdzie czekała już na mnie Aza i moi znajomi. Darek pojechał dalej do swojego domu.
Wycieczka pełna emocji. Na szczęście wszystko dobrze się skończyło. Wieczorem już troszkę chłodniej, ale powietrze dalej suche i ciepłe. Całą drogę powrotną zastanawiałam się czy aby na pewno Aza nie chciała wyjść na rower razem ze mną, nigdy wcześniej nie zdarzyło się jej uciekać. Po całym zdarzeniu była chyba najbardziej wystraszona ze wszystkich.
Nie jeździłam na rowerze w zasadzie od niedzieli (pomijając jakieś około 4km przejechane we wtorek do sklepu). Cały roboczy tydzień z powodu przeziębienia dojeżdżałam do pracy samochodem. Postanowiłam skorzystać z czwartkowego popołudnia i wybrać się na przejażdżkę, bo już nie mogłam wytrzymać bez roweru. Razem ze mną pojechali Robert i Zbyszek.
Do skansenu dojechałam razem z Robertem i tam spotkaliśmy się ze Zbyszkiem. We trójkę ruszyliśmy w stronę huty. Na rondzie skręciliśmy w lewo i po kilku metrach skręciliśmy w prawo w stronę cmentarza żydowskiego. Przejechaliśmy przez cmentarz i dalej pojechaliśmy kawałek ścieżką na Legionów. Zjechaliśmy w teren i pojechaliśmy przez Ossona do czerwonego rowerowego. Czerwonym do Kusiąt, potem kawałek asfaltem. Za strażą skręciliśmy w prawo i jechaliśmy terenem w pobliżu Towarnych. Następnie asfaltem udaliśmy się do baru leśnego na izotonik.
W leśnym dziś bardzo mało rowerzystów, poza nami było tylko troje. Po chwili dojechał czwarty, ale tamci odjechali i dosiadł się do nas - o ile dobrze pamiętam to Jacek. Chwilę pogadaliśmy, ale trzeba było zbierać się z powrotem do domów.
Pojechaliśmy najpierw asfaltem w stronę Biskupic, a potem skręciliśmy w teren na pomarańczowy rowerowy. W Dębowcu pomarańczowy szlak złączył się z niebieskim. Przy krzyżówce z asfaltówką, gdzie niebieski szlak odbija w prawo, pojechaliśmy prosto terenem pomarańczowym. Przed zalewem musieliśmy przenieść rowery przez tory. Pojechaliśmy dalej pomarańczowym po piachu obok zalewów, potem kawałek ścieżką w lesie, asfaltem przez Zawodzie, kawałek terenem obok nowo budowanego mostu i dojechaliśmy do asfaltu w Korwinowie. Asfaltem dojechaliśmy do Słowika, gdzie zboczyliśmy z pomarańczowego szlaku. Pojechaliśmy przez Wrzosową obok stacji transformatorowej, potem koło kamienic i dalej chodnikiem wzdłuż DK1. Przy zjeździe na raków Zbyszek pojechał prosto a my z Robertem w lewo pod trasą do Jesiennej.
Bardzo miłe popołudnie. Tego było mi trzeba. Już mnie nosiło bez roweru. Mimo, że byłam trochę osłabiona to chyba dobrze ta wycieczka na mnie wpłynęła. Tylko teraz ciągle zadaję sobie pytanie - Czy to jeszcze pasja, czy już uzależnienie od dwóch kółek?
Po ostatnich upałach i weekendowym imprezowaniu uznaliśmy z Robertem, że w niedzielę pojedziemy sobie spokojnie gdzieś nad wodę by się ochłodzić i odpocząć. Chcieliśmy jednak udać się w jakieś spokojniejsze miejsce, gdzie nie będzie roiło się od stada ludzi. Wybór padł więc na zalew w Zawodziu. Pojechaliśmy objazdem, żeby wyszło troszkę więcej km niż nad sam zalew.
Pojechaliśmy Jagiellońską do Alejki Pokoju, obok skansenu, potem asfaltem w stronę huty, ścieżką wzdłuż rzeki i znów asfaltem koło Guardiana w stronę Kusiąt. Na skrzyżowaniu skręciliśmy w prawo i pojechaliśmy w stronę osiedla znanego jako osiedle „pod wilczą górą”. Przy osiedlu skręciliśmy w lewo w stronę zabudowań i kawałek jechaliśmy drogą z płytek chodnikowych. Po krótkim odcinku odbiliśmy w prawo w teren. Jechaliśmy dłuższy kawałek przez las, aż wyjechaliśmy na asfalt w pobliżu Gór Towarnych. Strasznie sucho. Miejscami prawie jak w piaskownicy. Asfaltem udaliśmy się najpierw do Olsztyna na lody, a potem do baru leśnego chwilę odpocząć. Dziś w barze sami szosowcy. Była ich masa. Posiedzieliśmy chwilę i ruszyliśmy dalej.
Pojechaliśmy kawałek asfaltem w stronę Biskupic, a potem skręciliśmy w prawo w teren na pomarańczowy rowerowy. W Dębowcu za leśniczówką pomarańczowy szlak biegł razem z niebieskim. Przy krzyżówce z asfaltową drogą, którą najczęściej jeździmy do Poraja niebieski szlak odbił w prawo, my pojechaliśmy dalej prosto pomarańczowym, aż dotarliśmy nad zalew w Zawodziu. Dziś nawet w miejscach gdzie z reguły stoją kałuże było strasznie sucho. Nie wiem tylko dlaczego, przed samym zalewem jadąc szlakiem trzeba przenosić rowery przez tory kolejowe, bo nie ma niestety żadnego przejazdu.
Nad zalewem ludzi niewiele, może dlatego, że i zalew niewielki. Woda straszliwie zimna, trzęsłam się jak galareta. Dwa razy weszliśmy troszkę popływać, a więcej czasu spędziliśmy wylegując się na kocu. Słońce zbyt łaskawe nie było, często chowało się pod chmurami. Mimo wszystko chwila relaksu była potrzebna. Było jeszcze wcześnie więc zdecydowaliśmy się wrócić do domu również niewielkim objazdem.
Okrążyliśmy zalew dookoła ścieżką przez las, potem terenem jechaliśmy obok starej odlewni. Dojechaliśmy do głównej drogi w Osinach. Główną drogą dojechaliśmy nad zalew w Poraju. Otrąbił nas przy okazji jeden niecierpliwy kierowca, bo jechaliśmy blisko siebie, a następnie wyprzedził nas. Dobrze, że zwolniliśmy, bo przyhamował prosto przed nami. Nie wiem skąd się biorą tacy ludzie ;/ Robert koło zalewu dogonił delikwenta i odbył krótką rozmowę. Ludzi plaga, jakby coś za darmo rozdawali. Samochodów jeszcze więcej.
Dalej pojechaliśmy wałem przy zalewie w stronę ośrodka w Jastrzębiu. Następnie jechaliśmy już cały czas asfaltem przez Jastrząb, Kamienicę Polską, Wanaty, Kolonię Poczesna na drugą stronę DK1. Dalej przez Bargły, Michałów, Nieradę, Mazury (tym razem dobrze skręciliśmy), Młynek, Sobuczynę, Brzeziny Nowe, Brzeziny Kolonia do Częstochowy. W Częstochowie przez Żyzną, Poselską, Wypalanki do domu. Na ulicy Żyznej niedaleko tartaku spotkaliśmy dwójkę ludzi prowadzących rowery, jeden z nich miał kapcia. Robek zaproponował pomoc, ale odmówili. Może wolą iść niż jechać.
Podsumowując – całkiem ciekawa wycieczka. Wylegiwanie się na kocu połączone z chwilką pływania (oczywiście tym razem wcześniej zaplanowanego) i jazdą rowerkiem. Przyjemne z pożytecznym. Tylko sama nie wiem co w tym wypadku było bardziej przyjemne, a co można uznać za bardziej pożyteczne :D
Pojechaliśmy z Robertem na weekend w Tatry. Cały tydzień lało, myśleliśmy, że pogoda nam nie dopisze. Jednak okazało się, że w weekend był prawdziwy piekarnik, dosłownie patelnia. Gorąco i duszno. W sobotę pieszo wdrapaliśmy się na Giewont i Sarnią Skałkę, zahaczając po drodze o wodospad Siklawica. Wzięliśmy za mało wody, bo planowaliśmy krótszą wycieczkę. Dość mocno się niestety odwodniliśmy zanim dotarliśmy do jakiegoś źródełka. Już na wieczór byłam bardzo zmęczona. W niedzielę planowaliśmy wypad na rowerach. Ledwie wstałam z łóżka, ból mięśni był nie do opisania. No ale skoro zabraliśmy ze sobą rowery to przecież się nie poddamy.
Po śniadaniu spakowaliśmy się i ruszyliśmy w drogę. Najpierw zjazd z Dzianisza do Witowa. Dalej asfaltem przez Witów, aż do skrętu do Doliny Chochołowskiej. Początek doliny dość płaski, asfaltowy. Dopiero po kilku km pojawił się szuter i robiło się lekko pod górkę. Szuter się skończył i się zaczęło. Podjazd pod górkę po wielkich kamolach. Poszło nawet nie najgorzej, tylko w jednym miejscu podbiło mi do góry przednie kółko i musiałam zejść z roweru by ponownie ruszyć. Pokonaliśmy kamienie, po czym znów było w miarę płasko po szutrze. Dojechaliśmy do schroniska, gdzie zielony pieszy się skończył po drodze mijając kaplicę Jana Chrzciciela, w której często bywał Jan Paweł II.
Pod schroniskiem zerknęliśmy jeszcze na mapę i ruszyliśmy z powrotem tą samą trasą. Na zjeździe po tych olbrzymich kamolach okropnie mnie wytrzęsło, ale zjechałam bez żadnych upadków. Jadąc słyszałam komentarze jakiegoś chłopaka „dajesz, dajesz!” Cóż za motywacja :D Droga z powrotem była dużo szybsza. Dojechaliśmy znów do początku doliny. Pomimo coraz większej patelni oraz stopniowo rosnącego zmęczenia chcieliśmy wybrać się jeszcze na Gubałówkę.
Pojechaliśmy kawałek ternem zielonym pieszym – Drogą pod Reglami. Trasa wcale nie była łatwa mimo idącego tam szlaku rowerowego. Po drodze musieliśmy pokonać m.in. mostek nad strumykiem, kilka kamienistych podjazdów oraz sporą dawkę błota. Szlak po kilku kilometrach zbliżył się do asfaltu, więc zdecydowaliśmy się dalej jechać szosą. Przy Dolinie Kościeliskiej skręciliśmy w lewo na czarny szlak rowerowy. Jechaliśmy dalej asfaltem przez Kościelisko i Rysulówkę. Na jednym ze skrzyżowań nie byliśmy pewni jak mamy dalej się kierować. Zapytałam pewnego kierowcę, który akurat przejeżdżał obok. Dziwnie na nas spojrzał jak powiedziałam, że chcemy dojechać ulicą Salamandra do Gubałówki. Wtedy jeszcze nie wiedziałam co nas czeka…
Zmęczenie było coraz większe. Gdy dotarliśmy do ulicy Salamandra zobaczyliśmy bardzo „pozytywnie” nakręcający znak drogowy informujący nas o wzniesieniu na odcinku 1,6km. Dobrze, że nie było podanego oznaczenia procentowego. Tak czy tak, to było chyba moje najdłuższe półtora kilometra w życiu. Podjazd mnie przerósł. Sama nie wiem, czy to wynikało z ogólnego przemęczenia, czy zależne było od mojego roweru. Kilka razy musiałam nawet prowadzić rower, bo kręciłam resztkami sił prawie w miejscu. Zresztą nawet prowadzić go było ciężko. Jeden z przechodniów skomentował całą sytuacje słowami „Pani nie oszukuje, pani wsiada i jedzie…” ale nawet nie miałam sił nic mu odpowiedzieć. Chciałam już być na Gubałówce. Na szczęście było jeszcze tylko kilka metrów pod górkę. Z pomocą Roberta, który kawałek mnie podepchnął udało się pokonać podjazd. Potem już tylko został skręt w prawo i dojazd po płaskim na punkt widokowy.
Na Gubałówce jak na targowisku. Stragan przy straganie, a ludzie łażą dosłownie jak po jakimś polu. Na nic i na nikogo nie zwracają uwagi. Patrzeli na nas jak na przybyszów z obcej planety. Po krótkiej sesji zdjęciowej poszliśmy coś zjeść, po czym trzeba było wracać. Nie było już sił jechać dalej.
Pojechaliśmy z powrotem tą samą trasą. Zjazd ulicą Salamandry był niesamowity. Bez żadnego pedałowania osiągnęłam prędkość 58km/h. Ciekawa jestem co musiał myśleć kierowca, który jechał za mną autem i nie miał nawet jak mnie wyprzedzić podczas zjazdu slalomem. W Kościelisku skręciliśmy w prawo i pojechaliśmy główną drogą do Witowa. W Witowie skręciliśmy w prawo na Dzianisz. Jeszcze tylko jedna krótka górka i byliśmy na miejscu.
Udało się – pierwszy raz w życiu byłam rowerem w górach, w dodatku w moich ukochanych Tatrach :) Nie było łatwo. Momentami było bardzo ciężko. Jednak dla tak niesamowitych, przepięknych widoków warto było się pomęczyć i wydusić z siebie ostatnie pokłady energii. Z pewnością wrócę jeszcze nie raz rowerem w Tatry. W końcu są jeszcze dwie doliny, po których można poruszać się rowerem i wiele innych miejsc, które warto odwiedzić.
Po niedzielnym odpoczynku czas było wybrać się dziś popołudniu na rower. Umówiliśmy się pod skansenem na wspólny popołudniowy wypad z Robertem i Zbyszkiem. Do skansenu pojechałam razem z Robertem.
W drodze u na skrzyżowaniu Lipowej i Gajowej otrąbił nas jakiś bordowy lanos. Już miałam krzyczeć co za baran na nas trąbi, ale okazało się, że to Tomek, czyli _omar_ z CFR. Zatrzymaliśmy się na chwilkę na pogaduchy. Gdy dotarliśmy pod skansen czekali na nas Arek i Zbyszek. Już chciałam odjeżdżać, ale po chwili dojechał jeszcze Marcin. W pięcioosobowym składzie ruszyliśmy w drogę.
Pojechaliśmy asfaltem koło huty, na rondzie w lewo i kawałek po kostce brukowej w stronę Legionów, dalej ścieżką rowerową na Legionów, potem przez Srocko, Brzyszów i Kusięta do Olsztyna. Tempo jazdy od samego początku dość szybkie. W Olsztynie na chwilę do sklepu i terenem na Lipówki. Na sam szczy rower kawałek trzeba było podprowadzić. Posiedzieliśmy chwilkę, uzupełniliśmy płyny i zebraliśmy się z powrotem.
Najpierw szybki zjazd terenem z Lipówek, dalej ścieżką do baru leśnego, gdzie dziś były pustki. Następnie kawałek asfaltem w stronę Skrajnicy. Przez Skrajnicę przejazd terenem. Dalej asfaltem do rowerostrady, gdzie minęliśmy się z Mariuszem. Rowerostradą do końca, kawałek terenem do nastawni i asfaltem koło Guardiana. Następnie ścieżką wzdłuż rzeki, koło skansenu, Aleją Pokoju, Jagiellońską i przez osiedle do domu.
Przyjemny, szybciutki popołudniowy wypad - razem z odpoczynkiem na Lipówkach zajął nieco dłużej niż 2 godzinki. Przed wyjazdem się tego nie spodziewałam :) Kolejny raz pobiłam swój rekord prędkości z całości wypadu.
Na rowerze jeżdżę odkąd tylko pamiętam - nauczył mnie tata, gdy nie miałam jeszcze skończonych 3 lat. Najbardziej lubię zwiedzać, w szczególności zamki :)
Technika nie jest moją najlepszą stroną, ale jeżdżę, bo lubię i sprawia mi to przyjemność :) Jazda rowerem jest dla mnie jak narkotyk - silnie uzależnia, a jej brak powoduje dolegliwości abstynencyjne :D
Od 2013 zawodniczka klubu BIKEHEAD MTB TEAM.
Powerade MTB Maraton 2013 - klasyfikacja generalna: miejsce 8 w K2 Mega.
Bike Maraton 2014 - klasyfikacja generalna: miejsce 4 w K2 Mega
PS: Nie obchodzi mnie co o mnie myślicie, czy mnie lubicie czy nienawidzicie, czy jestem zbyt naiwna, czy może dziecinna, ale prawda jest inna - jestem taka jaka według siebie być powinnam.
Oświadczam, że wszelkie obraźliwe, niecenzuralne, wulgarne i bezsensowne komentarze umieszczane na innych portalach, podpisane moim nickiem, albo pisane w taki sposób, by mogły być kojarzone z moją osobą nie są mojego autorstwa. Jest to próba podszywania się pode mnie. Przyjdzie taki czas, że sprawiedliwości stanie się za dość i winny poniesie odpowiednią karę.