Wpisy archiwalne w kategorii

5) Głównie asfalt

Dystans całkowity:7856.26 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:346:55
Średnia prędkość:21.33 km/h
Maksymalna prędkość:67.06 km/h
Suma podjazdów:30925 m
Maks. tętno maksymalne:182 (93 %)
Maks. tętno średnie:174 (89 %)
Suma kalorii:7774 kcal
Liczba aktywności:178
Średnio na aktywność:44.14 km i 2h 13m
Więcej statystyk

Bieszczady vol.2 - jezioro Myczkowskie

Wtorek, 25 września 2012 · Komentarze(3)
Po wczorajszym powrocie na kwaterę cały czas pod wiatr wstałam dziś ze strasznym bólem głowy i zatok. Najwyraźniej musiało mnie zawiać. Od samego rana padał deszcz. Z jednej strony cieszyłam się, bo i tak nie miałam zbyt wiele sił na rower, z drugiej strony deszcz pokrzyżował nam plany. Postanowiliśmy część zaplanowanej trasy pokonać dziś autem. Pojechaliśmy do Ustrzyk Dolnych, po drodze zwiedzając m.in: pałac w Olszanicy, drewniany kościół w Stefkowej, cerkiew w Ustianowej Górnej, rynek w Ustrzykach, a na nim pomnik ku czci poległych żołnierzy pomordowanych przez Hitlera, oraz cerkiew Leszczowate.

Po południu trochę się rozpogodziło. Jednak było już zbyt późno na dłuższą wycieczkę. Postanowiliśmy spakować rowery do auta i pojechać do Soliny w pobliże zapory i stamtąd wystartować rowerem dookoła jeziora Myczkowskiego. Planowaliśmy najpierw dojechać asfaltem na zaporę nad jeziorem, a następnie wrócić do Soliny terenem czerwonym szlakiem rowerowym. Niestety, jak się później okazało nie udało nam się okrążyć jeziora dookoła, ale o tym za chwilę.

Ze Soliny pojechaliśmy asfaltem szlakiem zielonym / czarnym rowerowym przez Bóbrkę na zaporę w Myczkowcach. Po drodze w Bóbrce zjechaliśmy na moment w teren i pojechaliśmy przez Zagrodę "Felkową" nad jezioro. Widoczność ograniczała nam lekka mgła, ale i tak widoki były wspaniałe. Wróciliśmy na asfalt i jechaliśmy dalej, zatrzymując się jeszcze na chwilę przy kapliczce z 1848 r, przy której znajdowało się kilka figur wyrzeźbionych z drewna. Dalej już cały czas asfaltem nad zaporę w Myczkowcach. Na zaporze sesja zdjęciowa i przez zaporę na drugą stronę jeziora.

Mieliśmy wracać do Soliny terenem czerwonym rowerowym przy brzegu jeziora. Jak się później okazało szlak ten istniał tylko na naszej mapie - w rzeczywistości go w ogóle nie było. Postanowiliśmy spróbować przejechać wokół jeziora szlakiem pieszym, jednak i te szlaki oznaczone były w masakryczny sposób (szlaki wokół jeziora oznakowane były jakimiś kolorowymi kółeczkami, serduszkami, czy trójkącikami - w życiu czegoś takiego nie widziałam). Bardzo ciężko było zorientować się, czy szlak zielony pieszy, którym zdecydowaliśmy się jechać oznakowany jest serduszkiem, czy może trójkącikiem. Wróciliśmy przez zaporę do asfaltu, gdzie znajdowała się mapa najbliższej okolicy. Po oględzinach mapy wybraliśmy szlak oznaczony zielonym trójkącikiem. Ponownie pojechaliśmy przez zaporę na drugą stronę, by tam wjechać w teren na zielony szlak.

Już na samym początku pieszego szlaku zaczęły się schody, i to nie w przenośni a w dosłownym tego słowa znaczeniu. Musieliśmy wejść z rowerami pod stromą górkę po schodach. Dalej był kawałek po płaskiej leśnej dróżce, po czym znów schody, z tym, że tym razem w dół. Dalej znów kawałek po płaskim ścieżką w lesie. Gdy dojechaliśmy do źródełek, zorientowaliśmy się, że jedziemy nie w tę stronę, w którą powinniśmy. Musieliśmy wrócić się ścieżką ponownie do schodów. Przed schodami postanowiliśmy pojechać w przeciwnym kierunku niż poprzednio. W efekcie dotarliśmy do nastawni przy elektrowni na jeziorze. Zapytaliśmy o drogę stróża pilnującego elektrowni. Okazało się, że tuż przy końcu zapory źle skręciliśmy i zamiast jechać w prawo na schody na zielony szlak trójkącikowy powinniśmy pojechać w lewo od razu w las przy brzegu jeziora. Cóż, musieliśmy wrócić się ponownie po schodach w górę i w dół do zapory.

Po trzecim z rzędu pokonaniu schodów trafiliśmy ponownie do zapory i tym razem wjechaliśmy od razu w teren na szlak wskazany nam przez stróża - niebieski pieszy, oznaczony paskiem. Pomyśleliśmy, że teraz już bez problemu objedziemy jezioro dookoła. jednak wcale tak łatwo nie było. Robiło się już ciemno, mgła z każdą minutą robiła się gęstsza. Pokonaliśmy zaledwie kilka metrów po pieszym szlaku, na którym było bardzo niebezpiecznie nawet dla pieszych. Wąziutka ścieżka, między drzewami, po śliskiej glinie tuż nad skarpą przy brzegu jeziora. Jeden zły krok i można było spaść w dół. Nie chcieliśmy ryzykować, dlatego podjęliśmy decyzję, że wracamy na asfalt i jedziemy do Soliny tą samą trasą, którą dojechaliśmy do zapory, czyli asfaltem zielonym / czarnym rowerowym.

Minęliśmy parking, na którym zaparkowana była Felka i pojechaliśmy dalej asfaltem nad zaporę na jeziorze Solińskim. Oświetlona zapora po zmroku wyglądała o wiele ładniej niż w dzień, choć wiało tak samo mocno. Po przejechaniu przez zaporę wróciliśmy asfaltem do auta, mijając się po drodze z tymi samymi rowerzystami, których wczoraj pytaliśmy o ciekawe ścieżki w okolicy.

Już myślałam, że dzisiejszego dnia w ogóle nie uda nam się wsiąść na rower. Rano ledwie wstałam z łóżka, później zaczął padać deszcz. Na szczęście późnym wieczorem udało się pokonać chociaż parę kilometrów i zrealizować niewielką część zaplanowanej na dziś trasy rowerowej. Dziś jechałam już na swoim siodełku i chyba pomału zaczynam się do niego przyzwyczajać.

Ślad trasy z GPS:


Kilka fotek:
Widok na jezioro Myczkowskie z Bóbrki © EdytKa


Łabędzie nad jeziorem © EdytKa


Punkt widokowy nad jeziorem © EdytKa


Zapora nad jeziorem Myczkowskim © EdytKa


Chwila dla fotoreporterów na zaporze © EdytKa


Chyba jeszcze zbyt mało bieszczadzkiego błotka się przykleiło :D © EdytKa


Widok na jezioro z zapory © EdytKa


Schody na zielonym szlaku pieszym © EdytKa


Kawałek zjazdu bez schodów © EdytKa


Mgła nad polami w pobliżu jeziora © EdytKa


Tak jakoś mi się skojarzyło z tą wycieczką:
&feature=player_embedded

Bieszczady vol.1 - jezioro Solińskie

Poniedziałek, 24 września 2012 · Komentarze(5)
Dzisiaj pierwszy dzień w Bieszczadach i pierwsza wycieczka po górach na nowym rowerze. W dodatku dziś pierwszy test bezprzewodowego licznika z Lidla. Na pierwszy ogień krótka wycieczka na rozgrzewkę, gdyż na miejsce dojechaliśmy nieco później niż planowaliśmy, a jeszcze trzeba było się zaaklimatyzować na kwaterze. Spojrzeliśmy na mapę i postanowiliśmy wybrać się dziś nad jezioro Solińskie.

Wyruszyliśmy z Wołkowyi asfaltem niebieskim / zielonym rowerowym i od razu na starcie 9% podjazd o długości co najmniej 2,5 km. To się właśnie nazywa prawdziwa rozgrzewka :D Po podjeździe oczywiście wspaniały zjazd do Polańczyka. Jechałam dość ostrożnie, gdyż nie byłam jeszcze odpowiednio zaprzyjaźniona z nowym rowerem i bałam się, że na którymś ostrym zakręcie po prostu spotkam się z asfaltem. W Polańczyku pojechaliśmy kawałek terenem pod górkę na punkt widokowy nad jeziorem Solińskim - punkt, z którego obserwowaliśmy jezioro nazywany jest dużą wyspą energetyk. Widoki cudowne. Cisza, spokój, nie to co w Tatrach.

Po krótkiej przerwie i kilku fotkach zjechaliśmy w dół po płytach betonowych do asfaltu w Polańczyku. Następnie asfaltem niebieskim / zielonym rowerowym dotarliśmy do Myczkowa. Dalej cały czas asfaltem zielonym rowerowym udaliśmy się do Soliny na zaporę nad jeziorem. Znowu musieliśmy pokonać dość długi pojazd, po którym oczywiście był bajeczny zjazd. Przed wjazdem na zaporę, uznałam, że najwyższy czas na demontaż nowego licznika - nie wiem czy wszystkie bezprzewodowe tak mają, czy tylko ten z Lidla, ale licznik działa jak mu się podoba - raz liczy km, raz nie. Na zaporze spotkaliśmy troje rowerzystów, którzy sprawili wrażenie znających okolicę. Postanowiliśmy podpytać ich o jakieś ciekawe ścieżki w okolicy i miejsca warte zwiedzenia na rowerze. Pokazali nam na mapie kilka tras i pojechali w swoją stronę, a my w swoją.

Ze Soliny wróciliśmy do Polańczyka tą samą trasą - asfaltem przez Myczków. Następnie skręcamy w Polańczyku na głównym skrzyżowaniu w lewo i jedziemy asfaltem do parku zdrojowego. Cały park niezbyt szczególny - kilka asfaltowych ścieżek pomiędzy drzewami. Postanawiamy zjechać dość stromym terenowym zjazdem na przystań Jawor, skąd można zobaczyć Fiord Nelsona nad Soliną. W przystani cisza i spokój - wypożyczalnia rowerków i kajaków była już zamknięta, a było raptem kilka minut po godzinie 17. Poza nami nikogo tam nie było. Po zrobieniu kilku zdjęć pojechaliśmy dalej.

Najpierw terenowy, dość stromy podjazd - i tu wyszedł brak przyzwyczajenia do nowego sprzętu i brak odpowiedniej techniki - w pewnym momencie momentalnie podniosło mi do góry przednie koło i na tym mój podjazd się skończył. Nie byłam już w stanie ruszyć, więc musiałam rower podprowadzić do płaskiego asfaltu w parku. Przez park dotarliśmy do asfaltu w Polańczyku i postanowiliśmy pojechać na drugą stronę wyspy, by zobaczyć jezioro od drugiej strony. Oczywiście terenem musieliśmy zjechać w dół, a tuż przed samą plażą mieliśmy do pokonania jeszcze kilka schodów. Widoki przy brzegu jeziora wspaniałe - plaża, przybrzeżna skarpa - raj dla oczu. Po kolejnej sesji zdjęciowej nad brzegiem Soliny powrót na kwaterę.

Na początek kilka schodów i potem terenem pod górę do asfaltu w Polańczyku. Następnie do głównej drogi i cały czas asfaltem na kwaterę w Wołkowyi. Po drodze znów ten sam co wcześniej dość długi i wyczerpujący 9% podjazd w górę, a potem zjazd. Do tego powrót cały czas pod wiatr, który dodatkowo utrudniał jazdę. Na sam koniec pod samą kwaterą krótki, ale bardzo stromy podjazd po betonowych płytach. Ustawiłam sobie złe przełożenie i w efekcie pierwszego dnia nie udało mi się pokonać tego podjazdu. Na szczęście mam jeszcze kilka dni :D

Po pierwszej górskiej wycieczce na Rockim nasunęło mi się kilka spostrzeżeń co do nowego sprzętu - na asfalcie, szczególnie podczas podjazdów świetnie sprawdza się blokada amortyzatora, jednak terenowe opony na asfalcie nie radzą sobie najlepiej, są dość miękkie i strasznie hałasują. W dodatku jechałam dziś na siodełku pożyczonym od Gawła, nieco szerszym niż to, które było w Rockim na standardzie i po pierwszej jeździe na innym siodle, stwierdzam, że jednak muszę się jakoś przyzwyczaić do węższego siodełka, gdyż to od Gawła wcale nie jest takie komfortowe jak mogłoby się wydawać, tym bardziej, że na stromych zjazdach nie ma jak odchylić się do tyłu.

Trasa dzisiejszego dnia była w większości asfaltowa - nie wliczając dojazdu do punktu widokowego i kilku odcinków nad jeziorem Solińskim. Jednak pomimo tego kilkukilometrowe strome asfaltowe podjazdy dają ostro w kość. W końcu to góry i nikt nie mówił, że będzie łatwo :)

Ślad trasy z GPS:


Kilka fotek:
Po drodze z Wołkowyi do Polańczyka © EdytKa


Na zaporze nad jeziorem Solińskim © EdytKa


Przystajń Jawor nad Soliną © EdytKa


Piachu nie było, ale nad brzegiem dało się pojeździć © EdytKa


Nad jeziorem Solińskim © EdytKa


Roki nad jeziorem © EdytKa


Z Robertem nad jeziorem © EdytKa


Prawie jak nad morzem :D © EdytKa


Przy skarpie nad jeziorem © EdytKa


Skąd on się tam wziął? © EdytKa


Dobrze, że się ziemia nie obsypała © EdytKa


I na koniec utwór przewodni wycieczki, który skojarzył mi się z jeziorem Solińskim:

Do Towarnych na ognisko

Sobota, 22 września 2012 · Komentarze(0)
W piątkowy wieczór wypad na ognisko w Górach Towarnych, aby wspólnie z ekipą z Częstochowskiego Forum Rowerowego pożegnać dobiegające już końca lato. Korzystając z okazji postanowiłam odbyć pierwszą jazdę na nowym rowerze. Umówiliśmy się pod skansenem razem z Gawłem, Mr.Dry, Pikslem, Przemo2 i STi, by razem dojechać na miejsce ogniska.

Pojechaliśmy wszyscy asfaltem w stronę huty, na chwilę się rozdzieliliśmy, gdyż Gaweł, Piksel, Przemek i Robert pojechali ścieżką wzdłuż rzeki, a ja z Bartkiem asfaltem. Spotkaliśmy się ponownie koło Guardiana i pojechaliśmy dalej razem asfaltem aż do Kusiąt. W Kusiętach, za górką koło szkoły skręciliśmy w prawo w teren i zielonym pieszym dotarliśmy pod jaskinię, gdzie ognisko już się paliło.

Łącznie przed jaskinią utworzyła się dość duża rowerowa ekipa - w sumie było nas aż 25 osób. Przy ognisku jak zawsze było wesoło. Tym razem nie było ani gitary, ani śpiewów, ale pomimo tego nie nudziliśmy się, bo wrażeń nie zabrakło. Do samego końca ogniskowej imprezy zostało nas tylko kilka osób. Nikt tej nocy nie nocował w jaskini, ani w namiocie, więc po zagaszeniu ogniska udaliśmy się w drogę powrotną razem z Kasią, Helenką, Krzyśkiem, magnum, Prophet, Sti, Outsider i Zbyszko61.

Było ciemno, więc dla bezpieczeństwa postanowiliśmy z pod jaskini sprowadzić rowery na dół i dopiero na równym gruncie zacząć jechać. Będąc już na dole ścieżką przy gospodarstwach dojechaliśmy do asfaltu w Kusiętach. Prophet skręcił w prawo w stronę Olsztyna, a my w lewo. Pojechaliśmy przez Kusięta cały czas asfaltem, taką samą trasą jak wcześniej. Podczas powrotu do domu również nie zabrakło wrażeń, niestety tych nieoczekiwanych. Na Alei Pokoju każdy rozjechał się w swoją stronę.

Pierwsza jazda nowym sprzętem już za mną. Jedzie się lekko, przyjemnie, o niebo lepiej niż na ciężkim zółtym rowerku. Różnica jest nieporównywalna. W drodze na Towarne drażnił mnie jedynie hałasujący prawie non stop tylny hamulec, który co chwila wpadał w rezonans nawet na najmniejszej nierówności (przekonałam się pierwszy raz o urokach tarczówek). Na szczęście przy ognisku Arek z Robertem coś tam podziałali i w drodze powrotnej uciążliwy hałas zniknął. W najbliższym czasie muszę jeszcze pomyśleć o zmianie siodełka, bo na tym wąskim i twardym kamieniu długo nie wytrzymam.

Olsztyn, Poraj - 5 tyś na żółtym pomykaczu i ekspresowy kapeć

Wtorek, 28 sierpnia 2012 · Komentarze(4)
Byłam umówiona na popołudniowy spokojny wypad z Kasią. Ustaliłyśmy jednak wspólnie, że napiszę o wypadzie na CFR, bo może ktoś chciałby jechać z nami i mógłby na wszelki wypadek był ktoś, kto mógłby pomóc w razie ewentualnej awarii sprzętowej, no bo co my dwie baby wtedy byśmy same zrobiły. Pod skansen na godz. 18,45 dotarł jeszcze Tomek i Łuki z Narty-Rowery, który usłyszał o wycieczce jak byłam u Gawła. Planowaliśmy zrobić rundkę po Sokolich.

Pojechaliśmy asfaltem w stronę huty, na rondzie skręciliśmy w lewo i potem przez Cmentarz Żydowski do Legionów. Z Legionów zjechaliśmy w teren na czerwony rowerowy, którym dotarliśmy do Kusiąt. W Kusiętach chwila przerwy przy sklepie, bo zapomniałam zabrać ze sobą bidonu. Pojechaliśmy dalej asfaltem do Olsztyna. Nawet na rynku położyli już asfalt. Z Olsztyna dalej w stronę Biskupic, gdzie czekał nas ten wspaniały podjazd. Do samych Biskupic jechałam cały czas z Łukim na przodzie, a za nami Kasia z Tomkiem. Na podjeździe Łukasz zostawił nas wszystkich w tyle i czekał na nas na szczycie. Jak zwykle musiałam zredukować przełożenie na młynek.

Wjechaliśmy na szczyt. Było już ciemno, nie każdy miał dobre oświetlenie, więc postanowiliśmy odpuścić Sokole i ciągnąć dalej asfaltem. I znów ja z Łukaszem byliśmy na czele grupy. Pojechaliśmy przez Choroń do Poraja, w Poraju w prawo i kawałek wzdłuż torów, by ominąć zamknięty przejazd kolejowy i dojechać do głównej drogi. Dalej główną drogą przez Poraj, Osiny i Kolonię Borek. Było już ciemno, ruch był duży, więc pomyślałam, że lepiej będzie już jechać gęsiego. Od tej pory cały czas ja prowadziłam ekipę nadając tempo.

Zjechaliśmy z głównej drogi w prawo i jechaliśmy dalej asfaltem przez Zawodzie, Poczesną, Nową Wieś (po wspaniałej kostce brukowej), potem przez Korwinów, Słowik i Wrzosową, aż dojechaliśmy do Gierkówki. Następnie chodnikiem wzdłuż trasy, aż do estakady. Mieliśmy naprawdę ładne tempo jazdy, pogoda dopisała, ale najwidoczniej było zbyt idealnie, skoro nic nam się po drodze nie przytrafiło. No i stało się - przy Lidlu podjeżdżałam pod dość duży krawężnik i nie zdążyłam podnieść do góry koła, nadziałam się na krawężnik i usłyszałam tylko syczenie. Po około 3 metrach nie miałam już kompletnie powietrza w przednim kole.

No cóż, nie było sensu kleić dętki (tym bardziej, że po oględzinach w domu okazało się, że rozcięło mi dętkę na długości około pół centymetra). Wyjęłam z plecaka Roberta magiczny klucz 15 (tym razem pancerny, anty-złamaniowy), dętkę i łyżki. Na szczęście dzięki pracy grupowej szybko się z tym uporaliśmy. Kasia zwijała starą dętkę, a my we troje zajęliśmy się zmianą dętki - Łuki odkręcił koło i zdjął oponę, wspólnie z Tomkiem założyliśmy dętkę i oponę można było już z powrotem montować koło. Jeszcze tylko pompowanie i można było ruszać. Kasia kilka metrów dalej zjechała w stronę Rakowa, a ja pożegnałam się z chłopakami przy estakadzie i pojechałam przez Jagiellońską i osiedle do domu.

Podczas dzisiejszego wypadu stuknęło mi 5 tyś przejechanych kilometrów w tym roku na moim zasłużonym żółtym rowerze. Rower pomału zaczyna dogorywać, ciągle psuję się coś nowego, no ale ma do tego prawo. Dzisiejsza wycieczka była bardzo fajna, super towarzystwo i naprawdę dobre tempo, tym bardziej, że większość drogi dyktowane przeze mnie i Łukasza. Takim oto sposobem plany spokojnej wycieczki szybko odeszły w niepamięć :D Dziękuję za towarzystwo i pomoc w ekspresowej zmianie dętki. Do następnego :)

Prawie jak tatuaż :D © EdytKa

Nad Zakrzew do Kłobucka

Niedziela, 19 sierpnia 2012 · Komentarze(0)
Prognozy na niedzielę były optymistyczne, miało być ciepło i bez deszczu. Od samego rana mocno grzało słońce. Niedzielne przedpołudnie było doskonałą okazją, by połączyć jazdę na rowerze z wylegiwaniem się nad wodą. Na moczenie w wodzie nie nastawiałam się, bo ostatnie dni nie były zbyt ciepłe, więc woda nie zdążyła się nagrzać. Miałam chęć popływać znów rowerkiem lub kajakiem. Pomyślałam, że można by było wybrać się do Kłobucka nad Zakrzew. Moją propozycję bez dłuższego namysłu poparł Robert. Umówiliśmy się u mnie pod domem.

Pojechaliśmy przez Jagiellońską, Sabinowską, dalej Chopina, Matejki, Zaciszańską, Kingi, Jadwigi i Okulickiego do Alei Brzozowej. Aleją Brzozową do samego końca i dalej kawałek dość mocno zapiaszczonym terenem czarnym rowerowym do Białej. Nie wiem skąd się tyle piachu bierze, za każdym razem jak jadę jakąś znana trasą mam wrażenie, że jest jeszcze bardziej zapiaszczona. W Białej wyjechaliśmy na asfalt. Na szczęście nie jest już tak dziurawy jak ostatnimi czasy. Od Białej jechaliśmy cały czas asfaltem bocznymi drogami przez Kamyk, aż do Kłobucka.

W Kamyku zauważyliśmy dorodną jabłonkę, która rosła tuż przy samej drodze. Nie mogliśmy się oprzeć i wypróbowaliśmy jej owoce. Były przepyszne. Robert zabrał kilka sztuk na dalszą drogę. Już w Kłobucku, przejeżdżając przez dzielnicę Smugi dostrzegliśmy przy drodze dostojną gruszę, z której również postanowiliśmy zerwać kilka owoców. Darmowa wyżerka, w dodatku bardzo smaczna :)

Dotarliśmy do głównego ronda w Kłobucku, mijając po prawej kościół. Pojechaliśmy prosto tak jak się jedzie na Blachownię. Za rondem mieliśmy skręcić w pierwszą ulicę w prawo przed Biedronką, ale pojechaliśmy jeszcze kawałek prosto i zatrzymaliśmy się na chwilę, by kupić coś do picia. Następnie wróciliśmy się i skręciliśmy w lewo. Kawałek prosto i za przejazdem kolejowym w prawo nad zalew.

Najpierw poleżeliśmy chwilę na plaży. Robert trochę popływał. Ja zamoczyłam tylko nogi, bo woda była jak dla mnie lodowata. Leżenie na słońcu znudziło nam się, więc przejechaliśmy na drugą stronę zalewu popływać rowerkiem wodnym i kajakiem. Rowerek w porównaniu do tego, którym pływaliśmy w Siamoszycach był o niebo lepszy. Pedałowało się leciutko, bez żadnego wysiłku.

Zbliżała się pora obiadowa, więc trzeba było już wracać do domów. Było coraz bardziej gorąco. Pojechaliśmy taką samą trasą - asfaltem przez przejazd kolejowy, dalej do ronda, na rondzie prosto i bocznymi drogami przez Kłobuck-Smugi, Kamyk do Białej. W Białej wjechaliśmy w teren na piaszczysty czarny rowerowy, którym dojechaliśmy do Alei Brzozowej. Aleją Brzozową do Okulickiego, dalej Jadwigi, Kingi, Zaciszańską, Piastowską, Sabinowską do Jagiellońskiej. Robert odwiózł mnie pod dom i potem pojechał do siebie.

Idealne połączenie aktywnego wypoczynku na rowerze z wypoczynkiem nad wodą. Całkiem mile spędzone niedzielne przedpołudnie. Mogło by jedynie nie być tak gorąco, bo dziesięć razy szybciej się męczę jeżdżąc w takim skwarze. Mam nadzieję, że do następnego razu woda choć trochę się nagrzeje i będzie można popływać dla ochłody.

Na Alei Brzozowej © EdytKa


Kamyk - nawet natura rozkłada ręce na przywitanie :D © EdytKa


Zagadka - jabłko czy gruszka? © EdytKa


Zdobyczne pożywienie © EdytKa


Trzeba potrenować przed olimpiadą :D © EdytKa


Lilia wodna © EdytKa


No to czas na koń :D © EdytKa

Spontan na Kijas i powrót prawie po omacku

Piątek, 17 sierpnia 2012 · Komentarze(0)
Dziś popołudniowy szybki spontan do przyjaciół na pogaduchy. Dawniej wystarczył jeden telefon - "za 5 min pod komisem" i już mogliśmy iść na spacer lub piwo. Teraz po ich przeprowadzce już tak nie ma. Chciałam dziś połączyć przyjemne z pożytecznym, więc postanowiłam pojechać do nich na Kijas na rowerze.

Trasa całkowicie asfaltowa. Przez Wypalanki, Poselską, Żyzną i potem główną drogą przez Dźbów do Wygody. Niestety w połowie drogi skapnęłam się, że zabrałam ze sobą pompkę, zapasową dętkę, ale zapomniałam klucza i lampki przedniej... Skleroza nie boli... Nie było już sensu się wracać, więc jechałam, mając nadzieję, że nie złapię żadnego kapcia po drodze. W Wygodzie skręciłam w lewo i po kilku metrach byłam już na Kijasie. Jechało mi się dziś bardzo fajnie, noga dobrze podawała, wiec i tempo było zadowalające.

Mieliśmy generalnie spędzić ten wieczór w kameralnym gronie - ja, Magda i Olek. Nawet opcja noclegu była by możliwa. Jak dojechałam okazało się jednak, że świeżo upieczone małżeństwo odwiedziła również rodzinka pana młodego - rodzice i babcia. N sumie nie było tak nudno. Nieokiełznany jeszcze szczeniak młodych skutecznie rozbawiał towarzystwo gryząc wszystko co i kogo tylko się dało. Po kolacji po krótkim namyśle postanowiłam się zebrać do domu. Nie był to najlepszy pomysł, ale tę trasę znam na tyle dobrze, że mimo wszystko zdecydowałam się jechać. Założyłam dla lepszej widoczności opaskę odblaskową, włączyłam tylne światło i w drogę.

Trasa identyczna jak w poprzednim kierunku - główną drogą przez Wygodę, Dźbów, Żyzną, Poselską i Wypalanki. Nie było nawet tak źle jak myślałam. Droga była w sumie na tyle oświetlona, że dało się spokojnie jechać, a tam gdzie nie było lamp wystarczyły światła jadących samochodów. Wieczór cieplutki. Chciałam jak najszybciej dotrzeć do domu, więc cisnęłam ile tylko miałam sił w nogach. Najgorszym odcinkiem było kilka metrów na ulicy Poselskiej w pobliżu giełdy samochodowej i przejazdu kolejowego - pomiędzy Żyzną a Wypalankami. Nie było tam ani jednej lampy przy drodze i nie jechało akurat żadne auto. Totalna ciemnica - prawie jak w jaskini. Zwolniłam do żółwiego tempa i jakoś dałam radę.

Chyba jeszcze nigdy tak szybko sama nie jechałam. W drodze powrotnej udało mi się jeszcze poprawić średnią o prawie 0,75 km/h. Najważniejsze w tym wszystkim jest to, że nic mi się po drodze złego nie przydarzyło i dotarłam do domu cała i zdrowa. Najadłam się tylko odrobinę strachu. Podczas następnego jakiegokolwiek wypadu z dziesięć razy sprawdzę, czy zabrałam ze sobą wszystko co powinnam.

Olsztyn i Poraj - uciec przed deszczem

Niedziela, 12 sierpnia 2012 · Komentarze(2)
W sobotę niestety nie udało mi się znaleść czasu, by pojeździć na rowerze. Postanowiłam w niedzielę przed obiadem wyskoczyć chociaż na kilka godzinek. Napisałam propozycję wypadu na CFR. Zgłosiły się trzy chętne osoby. Punktualnie o godzinie 11 zjawiłam się w niedzielę pod skansenem, gdzie czekali już na mnie Kamil, Rafał i rogerka, który wybrał się pierwszy raz w tym sezonie na rower (nie przedstawił się niestety z imienia). W takim składzie ruszyliśmy w drogę, mając nadzieję, że deszcz nas tego dnia ominie.

Pojechaliśmy asfaltem w stronę huty, na rondzie skręciliśmy w prawo i potem koło Ocynkowni, obok Guardiana, koło nastawni i następnie przez Kusięta. Podjazd pod górkę na Kusiętach poszedł mi dziś dość sprawnie. Już przy pierwszej górce rogerka zaczął dość mocno słabnąć. Pod następną podjechał już sporo wolniej. Zaproponowaliśmy, że zwolnimy tempo, ale gdy dojechaliśmy do Olsztyna postanowił, że wróci samotnie swoim tempem do domu, a my będziemy mogli jechać dalej. Zaczęło lekko kropić, więc zdecydowaliśmy, że zatrzymamy się na chwilę w leśnym i poczekamy na dalszy rozwój sytuacji.

Posiedzieliśmy chwilkę i przestało kropić, więc ruszyliśmy w drogę. Pojechaliśmy asfaltem w stronę Biskupic. Pod słynną górkę w Biskupicach zwaną "osz ku... mać" jak zwykle podjechałam dużo wolniej niż chłopaki. Znowu zaczęło padać, więc zatrzymaliśmy się za górką przy sklepie, by przeczekać chwilę. Jednocześnie padało i świeciło słońce. Po kilku minutach już nie padało, więc pojechaliśmy dalej asfaltem przez Choroń do Poraja. W Poraju przez przejazd kolejowy i potem asfaltem nad zalew.

Podczas gdy w Poraju świeciło słońce i było cieplutko, Rafał otrzymał informację, że w Częstochowie leje deszcz. Postanowiliśmy, że wykorzystamy dobrą pogodę objedziemy zalew dookoła. Pojechaliśmy najpierw kawałek szutrówką, potem przenieśliśmy rowery przez kładkę nad strumykiem i jechaliśmy dalej kawałek po szutrze. W Masłońskich chcąc ominąć piach na plaży pojechaliśmy kawałek przez las. Po wyjechaniu z lasu znów po szutrze, przez most nad zalewem i dalej terenem w pobliżu zalewu. Wyjechaliśmy na asfalt w Kuźnicy Starej. Widać było, że nad Częstochową zebrały się ciemne chmury.

Po objechaniu zalewu pojechaliśmy asfaltem przez Jastrząb zznówdo Poraja, skąd mieliśmy już kierować się w stronę domów. Zerwał się mocniejszy wiatr, więc uznaliśmy, że część trasy pokonamy terenem. Pojechaliśmy główną drogą przez Osiny. W Osinach za kościołem skręciliśmy w prawo i kawałek jechaliśmy szutrówką. Następnie po błocie koło odlewni żelaza i potem przez las na Samule. Minęliśmy zalew i pojechaliśmy terenem pomarańczowym rowerowym do Zawodzia. Kawałek asfaltem pomarańczowym szlakiem, znów trochę terenem i potem przez nowy most w Korwinowie, gdzie wyjechaliśmy znów na asfalt.

Chyba było świeżo po deszczu, bo drogi były mokre. Mieliśmy nadzieję, że już nas nie zmoczy. Pojechaliśmy asfaltem do Słowika. Z każdym metrem było coraz więcej kałuż. Niestety zaczęło również padać i to dość solidnie. Nie mieliśmy już gdzie się zatrzymać, więc jechaliśmy dalej w deszczu. Najgorszy był szutrowy odcinek - nie dość, że zmoczył nas deszcz, to jeszcze schlapaliśmy się cali w błocie. Na płytach betonowych było już nieco lepiej. Jeszcze tylko jeden kawałek po błocie i wyjechaliśmy na asfalt na Bugaju. Za przejazdem kolejowym pojechaliśmy przez Michalinę do DK1. Na rozjeździe pod trasą Rafał pojechał prosto w stronę Rakowa, a ja i Kamil przez Błeszno w stronę makro. Wytłumaczyłam Kamilowi dalszą drogę do centrum i odbiłam na Jesiennej do domu.

Pomimo tego, że pod koniec wycieczki zostaliśmy cali przemoczeni, był to bardzo przyjemny wypad, w miłym towarzystwie i dobrym tempie. Sama jestem zaskoczona tempem jazdy, tym bardziej, że prawie cały czas dość mocno wiało nam prosto w twarze. Nie jechało się łatwo. Do tego całą trasę uciekaliśmy przed deszczowymi chmurami. Całe szczęście obyło się dziś bez żadnych kapci, tym bardziej, że ostatnio często mnie prześladują. Większość trasy była asfaltowa, jednak nie zabrakło też dzisiejszego dnia szutru, piachu i błota. Dziękuję chłopaki za towarzystwo i do następnego :)

Droga do i z pracy, potem Olsztyn i Poraj, a po drodze kapeć i złamany klucz

Czwartek, 2 sierpnia 2012 · Komentarze(0)
Rano dojazd do pracy. Trasa standardowa. W drodze nic ciekawego się nie wydarzyło. Po pracy do domu. Na wiadukcie na Niepodległości niewiele brakło do tego, bym zderzyła się z jakimś innym rowerzystą, który cały czas jechał po lewej, ja po prawej i nagle tuż przede mną zapatrzył się gdzieś i zjechał mi wprost pod koła. Powiedział tylko „przepraszam” i oboje pojechaliśmy w swoją stronę.

Po południu miałyśmy wybrać się na babski wypad razem z Kasik. Planowałyśmy wyjechać około godziny 18, żeby nie było już tak gorąco. Plany jednak uległy modyfikacji i zdecydowałyśmy się jechać trochę wcześniej, by móc wcześniej wrócić. Umówiłyśmy się pod skansenem, a następnie pojechałyśmy koło dawnego sądu, gdzie na przystanku autobusowym miałyśmy dołączyć do mario66 i jego kolegi - również Mariusza (wystartowali spod galerii) i wspólnie wybrać się nad zalew w Poraju.

W pełnym składzie pojechaliśmy asfaltem w stronę huty, potem ścieżką wzdłuż rzeki i dalej znów asfaltem koło Guardiana i do nastawni. Następnie kawałek terenem – żółtym pieszym do rowerostrady. Rowerostradą do końca. Dalej najpierw asfaltem, a potem terenowo przez górkę na Skrajnicy do Olsztyna. Następnie asfaltem w stronę Biskupic. Kawałek za barem leśnym, w pobliżu wjazdu w Sokole Góry, na podjeździe pod górkę, gdzie trzymałam się tuż za mario66, nagle zaczęło mi się coraz ciężej wjeżdżać i mario zaczął mi szybko odjeżdżać. Dopiero po chwili zauważyłam, że nie mam w ogóle powietrza w tylnym kole.

Zatrzymaliśmy się na poboczu, wyciągnęłam zestaw naprawczy - łatki, łyżki do opon i klucz, aby odkręcić tę archaiczną śrubę 15tkę. Kasia zaproponowała, że pożyczy mi dętkę, żeby nie trzeba było kleić i żeby wymiana poszła szybciej. Chłopaki zabrali się za odkręcenie koła, bo ja bym nie dała sobie z tym rady. Robert zbyt mocno dokręcił ostatnio śrubę. Niestety jak mario próbował ją odkręcić to złamał się klucz… Co za pech... To była jedyna 15tka jaka mieliśmy przy sobie. Kombinowaliśmy co by tu zrobić. Mario pojechał zobaczyć czy w leśnym nikt nie będzie miał takiego klucza. Ale jak na złość nie było tam żadnego rowerzysty.

Wpadł mi nagle pewien pomysł do głowy. Zadzwoniłam do brata, żeby skontaktował się ze znajomym, który mieszka w Biskupicach. Za moment otrzymałam tel zwrotny, żeby podać dokładną lokalizację to przywiezie klucz. To było nasze wybawienie. Kolega brata przywiózł nam klucz i poczekał z nami, aż uda się odkręcić koło. Chłopaki odkręcili śrubę i zabrali się do wymiany dętki. Już po wymianie, podczas pompowania okazało się, że dętka jest mocno sklejona, bo nie było w niej ani grama talku. Do tego jeszcze miała krótki wentyl i ciężko było odpowiednio zamocować pompkę. Wreszcie udało się rozprawić z tym wszystkim i mogliśmy jechać dalej.

Było już stosunkowo późno. Mariusza znajomy dostał telefon i postanowił wracać samotnie do domu. My również skróciliśmy nieco trasę. Mieliśmy jechać asfaltem przez Choroń do Poraja, a w efekcie pojechaliśmy terenem pomarańczowym rowerowym do Dębowca, dalej jeszcze kawałek terenem pomarańczowym / niebieskim rowerowym do asfaltu. Dojechaliśmy asfaltem to torów kolejowych, przed torami skręciliśmy w lewo i kawałek terenem, kawałek asfaltem dojechaliśmy wzdłuż torów do przejazdu kolejowego w Poraju. Za przejazdem na moment zatrzymaliśmy się w sklepie, po czym asfaltem dotarliśmy nad zalew.

Posiedzieliśmy chwilę na plaży nad zalewem, popatrzeliśmy na gościa pływającego na nartach wodnych i trzeba było się zbierać z powrotem. Zadecydowaliśmy wspólnie, że wracamy asfaltem najszybszą drogą. Nawigatorem była Kasia, gdyż ona najbardziej znała drogę. Dojechaliśmy do głównej drogi, dalej główną przez Poraj, Osiny, Kolonię Borek. Następnie zjechaliśmy z głównej w prawo i jechaliśmy przez Zawodzie, Poczesną (po kostce brukowej), Nową Wieś, Korwinów, Słowik i Wrzosową, aż dojechaliśmy do Gierkówki.

Dalej pojechaliśmy chodnikiem wzdłuż trasy. Przy stacji paliw Orlen niewiele mi zabrakło do zderzenia z jakąś kobitą, która stała na chodniku po prawej stronie, a jak chciałam ją minąć od lewej to nagle ruszyła nie rozglądając się w ogóle dookoła i skręcając kierownicą na lewo. Jeszcze coś tam pod nosem mruczała. Dojechaliśmy do estakady. Kasia i Mario odbili w prawo w stronę Rakowa, ja pojechałam przez Jagiellońską i osiedle do domu.

Pomimo niezaplanowanego kapcia i kłopotów z tym związanych była to całkiem przyjemna wycieczka w dobrym tempie. W sumie dobrze, że nie pojechałyśmy z Kasią same we dwie, bo nie wiem czy dałybyśmy sobie radę z tym kołem. Dziękuję Wam za cierpliwość i pomoc przy wymianie dętki. Całość przyjemnego wieczoru przypieczętował piękny zachód słońca nad Słowikiem.

Pompowanie koła po wymianie dętki © EdytKa


Rower odpoczywający na plaży w Poraju © EdytKa


Tak wyglądał klucz po złamaniu © EdytKa

77 Częstochowska Masa Krytyczna i test sprzętu

Piątek, 27 lipca 2012 · Komentarze(0)
Dziś dojazd przez Jagiellońską, Bór, Niepodległości, Sobieskiego i Śląską na Plac Biegańskiego, skąd startuje jak co miesiąc Częstochowska Masa Krytyczna. W drodze towarzyszył mi Robert. Przejazd 77 Masy odbył się ulicami Nowowiejskiego, Sobieskiego, Pułaskiego, Wolności, Waszyngtona, Śląską, Kilińskiego, Jasnogórską i Dąbrowskiego, po czym ponownie wróciliśmy na Plac Biegańskiego. W lipcowej Masie uczestniczyło łącznie 178 rowerzystów i rowerzystek.

Po masie dojazd do kawiarni Słodko Gorzki na soczek. Następnie powrót razem z Robertem i Przemo. Przemek jak zawsze poprowadził nas swoimi ścieżkami. Najpierw kawałek pod prąd na Kilińskiego, potem kawałek po wykopkach na chodniku na Śląskiej, dalej Waszyngtona , wzdłuż linii tramwajowej (gdzie przy PKS był krótki postój na frytki) aż do Jagiellońskiej.

Zrobiliśmy jeszcze z Robertem kilka km, aby przetestować rower po ostatniej reanimacji. Dzięki uprzejmości GAWłA, który dostarczył części i Roberta, który zajął się wymianą w rowerze został zmieniony suport, korba, wolnobieg i łańcuch. Pojechaliśmy przez Alejkę Pokoju, koło skansenu, asfaltem w stronę huty, obok Ocynkowni, koło Guardiana do nastawni. Dalej kawałek terenem wzdłuż torów, na drugą stronę i przez lasek do Bugaja. Asfaltem do przejazdu kolejowego i dalej przez Michalinę do DK1. Następnie dołem pod trasą do Jesiennej i do domu.

Teraz już nic nie strzela, nie trzeszczy, łańcuch nie przeskakuje. Rower jeszcze trochę pojeździ do czasu kiedy kupię nowy sprzęt. Ogromnie dziękuje chłopaki za pomoc, bez Was pewnie nie miałabym teraz na czym jeździć, albo męczyłabym się tak jak przez ostatnie dni.

Na Placu Biegańskiego tuż przez przejazdem Masy © EdytKa


Szprychówka 77 Masy Krytycznej:

Żwawym tempem do Złotego Potoku - średnia 20 km/h od początku roku

Sobota, 21 lipca 2012 · Komentarze(2)
Nie pamiętam kiedy ostatnio miałam czas wybrać się na jakąś wycieczkę dłuższą niż 60 km. Pomyślałam, że sobota wolna od innych zajęć będzie doskonałą okazją ku temu, by wyrwać się gdzieś kawałek dalej. Robert musiał iść na rano do pracy, więc umówiłam się na godzinę 11 z arturm i mario66 na wypad do Złotego Potoku, a Robert miał do nas dojechać gdzieś po drodze.

Ruszyliśmy spod skansenu i pojechaliśmy asfaltem w stronę huty, potem ścieżką wzdłuż rzeki i asfaltem w stronę Guardiana. Po drodze krótki postój, bo było mi dość chłodno i chciałam się przebrać. Następnie obok nastawni, kawałek terenem do rowerostrady i rowerostradą do końca. Dalej najpierw asfaltem, potem terenem przez Skrajnicę do Olsztyna. W Olsztynie w prawo na rondzie i dalej główną drogą na Złoty Potok. W Przymiłowicach skręciliśmy w prawo w stronę Kielnik. Dalej jechaliśmy przez Przymiłowice asfaltem, ale boczną drogą koło stadniny, aż dojechaliśmy do czerwonego rowerowego. Po wjechaniu w teren znów postój, bo rozpogodziło się i było nam już gorąco, więc trzeba było znów się przebrać.

Terenem czerwonym szlakiem dojechaliśmy do Zrębic. Dalej asfaltem przez Zrębice, koło kościoła, potem przez Krasawę i Siedlec. W Siedlcu kawałek bocznymi drogami asfaltem niebieskim rowerowym, bo na głównej drodze kładli nowy asfalt. Po powrocie na główną już prosto do Złotego Potoku. W Potoku szlakiem „ku źródłom” zielonym rowerowym / żółtym pieszym, gdzie po drodze minęliśmy się z endecja_czwa. Przy stawie zatrzymaliśmy się na chwilę na szybkie foto łabędzi. Dalej koło szlakiem koło amfiteatru, aż dotarliśmy na błonia. Przejechaliśmy przez błonia i zatrzymaliśmy się na chwilę odpoczynku nad Amerykanem.

Po przerwie pojechaliśmy na drugą stronę stawu. Dalej czerwonym szlakiem pieszym między drzewami i pomiędzy rozstawionymi z powodu trwającego lata filmowego namiotami. Po drodze musieliśmy jeszcze zmieścić się na wąskim szlaku razem z autami dojeżdżającymi do namiotów. Wszędzie się tymi autami wpakują, brak słów. Dalej już cały czas asfaltem przez Potok, Ostrężnik, Suliszowice, gdzie nawet podjazd pod górkę nie był aż taki straszny jak myślałam. Cały czas asfaltem niebieskim / żółtym rowerowym przez Zaborze, gdzie dojechał do nas Robert. Dalej już we czwórkę asfaltem przez Biskupice Nowe i Biskupice do baru leśnego. W Biskupicach na zjeździe rozpędziłam się do 63,5 km/h.

W leśnym chwila przerwy na pogaduchy i powrót do domów. Pojechaliśmy z baru asfaltem do rynku w Olszynie, a następnie przez Kusięta, obok nastawni, koło Guardiana, ścieżką wzdłuż rzeki i w stronę skansenu. Dalej Aleją Pokoju, gdzie odłączył się mario66. Dalej Jagiellońską, gdzie przy skrzyżowaniu z Niepodległości pożegnaliśmy się z arturm. Robert odwiózł mnie pod Dom i potem wrócił do siebie.

Super wycieczka w doborowym towarzystwie i w dobrym tempie. Dystans także dłuższy niż ostatnimi czasy. Tego mi było trzeba. Nawet wąsie oponki nie sprawiały mi problemów w terenie. Oby było więcej takich wypadów jak dziś :) Tak przy okazji, kiedyś myślałam, że to niemożliwe, a jednak udało mi się dobić do średniej 20 km/h od początku mojego bytu bikestats. Teraz trzeba dążyć do dalszych postępów.

Widok na zamek ze Skrajanicy © EdytKa


Łabędzie w Złotym Potoku © EdytKa


Z łabądkami © EdytKa


Rowerek, który spotkaliśmy na szlaku - właściciel nawet proponował nam przejażdżkę © EdytKa