Wpisy archiwalne w kategorii

4) powyżej 100 km

Dystans całkowity:3337.32 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:154:11
Średnia prędkość:20.09 km/h
Maksymalna prędkość:67.06 km/h
Suma podjazdów:14060 m
Maks. tętno maksymalne:185 (95 %)
Maks. tętno średnie:124 (63 %)
Suma kalorii:5407 kcal
Liczba aktywności:27
Średnio na aktywność:123.60 km i 6h 10m
Więcej statystyk

Po jurajskich piaskownicach - Podzamcze, Smoleń, Okiennik, Morsko, Bobolice, Mirów

Środa, 15 sierpnia 2012 · Komentarze(5)
Na początku uprzedzam czytelników – ten wpis będzie naprawdę długim wypracowaniem, więc jak ktoś nie lubi czytać niech lepiej obejrzy zdjęcia :D No ale do rzeczy - Już dawno chciałam zwiedzić rowerem te tereny Jury, do których dotychczas nie udało mi się dotrzeć na dwóch kółkach. Uznałam, że wolny od pracy dzień w tygodniu będzie ku temu idealny. Prognozy rozpieszczające nie były, ale w sumie najważniejsze było, żeby nie padało. Robert zamieścił informację o wyjeździe na CFR. Planowaliśmy dojechać pociągiem do Zawiercia, następnie pokręcić po jurze i wrócić z Myszkowa albo pociągiem, albo rowerem w zależności od naszych sił.

Pociąg odjeżdżał o 8:55 z dworca głównego. – do Zawiercia planowo dojeżdżał na 9:39. Wsiedliśmy do pociągu we czwórkę: Gaweł, Robert, Winek i ja. Byłam mile zaskoczona postępem infrastruktury od czasu, kiedy wracałam pociągiem z Krakowa :D Takim pociągiem jak dziś nigdy wcześniej nie jechałam – wagon był przystosowany do przewozu rowerów, ze stojakami na rowery, wyświetlacz informujący o najbliższych przystankach i trasie jazdy, już pomijam „luksusową”, czyściutką jak na warunki pociągowe toaletę – Koleje Śląskie pozytywnie mnie zaskoczyły. Jadąc studiowaliśmy mapę i wybieraliśmy optymalną trasę naszej rowerowej wycieczki – którą w sumie podczas jazdy i tak jeszcze modyfikowaliśmy.

Na dworcu w Zawierciu byliśmy punktualnie, co do minuty. Mieliśmy w zamiarze jechać szlakiem niebieskim pieszym do Ogrodzieńca, jednak nie mogliśmy tego szlaku odnaleźć – oznaczenia były tragiczne. Jechaliśmy kawałek asfaltem zielonym rowerowym, spotykaliśmy w między czasie rodzinkę, która również jechała na rowerach w to samo miejsce co my. Wytłumaczyli nam drogę do celu. Pojechaliśmy dalej zielonym rowerowym terenem najpierw przez ogródki działkowe, a potem przez las, po drodze gubiąc dwukrotnie szlak i ponownie aż dwa razy z rzędu spotykając tę samą rodzinę co wcześniej. Wyjeżdżając już z lasu na asfalt ponownie zastanawialiśmy się gdzie mamy jechać. Wspaniale oznakowane szlaki. Znów zostaliśmy dogonieni przez tę samą rodzinę. Musieli się ładnie z nas w duchu śmiać :D Pojechaliśmy w lewo i dojechaliśmy do głównej drogi w Zawierciu. Asfaltem główną drogą przez Fugasówkę i Ogrodzieniec dotarliśmy do Podzamcza.

Zrobiliśmy sobie chwilę przerwy przy ruinach zamku, zjedliśmy lody i obejrzeliśmy mapę, by ustalić dalszą trasę do następnego zaplanowanego punktu wycieczki. Pojechaliśmy terenem w pobliżu ruin zamku, szlakiem czerwonym rowerowym / niebieskim pieszym, najpierw przez spore piachy, a potem kawałek szutrówką. Wyjechaliśmy na asfalt niedaleko Ryczowa. Dalej trzymaliśmy się czerwonego rowerowego. Zatrzymaliśmy się na moment przy studni, szybkie foto i pojechaliśmy dalej. Za Ryczowem czekało nas spore wzniesienie, ale za to zjazd w dół był fantastyczny. Po zjeździe skręciliśmy w prawo i jechaliśmy dalej asfaltem czerwonym / żółtym rowerowym. Za kolejnym wzniesieniem kawałek przed Złożeńcem spadł mi łańcuch podczas wrzucania na blat i zakleszczył się między zębatką a korbą. Robert musiał użyć sporo sił, by wyciągnąć łańcuch, ale w końcu udało się i mogliśmy jechać dalej.

Musieliśmy dogonić Gawła i Winka, którzy sporo nam odjechali, ale daliśmy radę, gdyż jak zauważyli, że nas nie ma to się wrócili. Od Złożeńca jechaliśmy wciąż asfaltem czerwonym / żółtym rowerowym i niebieskim pieszym. Z oddali było już widać Smoleń. Na sam szczyt do ruin zamku prowadził żółty pieszy. Podjazd był dość stromy, jechaliśmy między drzewami i po korzeniach drzew. Ostatnie kilka metrów zmuszona byłam zejść z roweru i do prowadzić, bo nie dałam już rady jechać. Winek postanowił poczekać na nas za bramą wejściową na zamek, a my z Gawłem i Robertem poszliśmy zwiedzić ruiny. Ja i Robert wdrapaliśmy się jeszcze przy okazji na wieżę, bo Gaweł już odpuścił, gdyż SPD za bardzo mu się ślizgały.

Po zwiedzeniu pozostałości po zamku zjechaliśmy żółtym pieszym z powrotem do asfaltu. Pojechaliśmy przez Smoleń i Zarzecze do Pilicy. Za Pilicą przeżyłam coś jakby „deja vu” – zobaczyłam przed sobą sporą górkę i zieloną tabliczkę z napisem Biskupice – poczułam się jakbym była za Olsztynem, z tym, że to wzniesienie było trochę dłuższe niż to, które znałam. Minęliśmy Biskupice i pojechaliśmy dalej asfaltem przez Giebłów. Koło kościoła zjechaliśmy w lewo na szutrową drogę. Jechaliśmy kawałek pod górkę, a potem szutrówka na zjeździe zamieniła się w kamienistą drogę. Kilka razy zatrzymaliśmy się, by spróbować przydrożnych jabłek. Robert nawet wziął kilka na dalszą drogę. Już na samym końcu zjazdu, około 2 metry przed nami przebiegła sarenka, którą najwyraźniej spłoszyliśmy, bo stała tuż przy drodze. Jeszcze kawałek szutrówką i dojechaliśmy do asfaltu w Kiełkowicach.

Zatrzymaliśmy się przy sklepie, by uzupełnić zapasy wody i ruszyliśmy dalej. Ujechaliśmy zaledwie kawałek i Winek złapał kapcia. Podczas gdy chłopaki kleili dętkę, stwierdziłam, że chyba jednak przydało by się u mnie dopompować kółka. Wtedy okazało się, że znów ociera z tyłu klocek o tarczę. Pewnie dlatego momentami jechało mi się strasznie ciężko. Po szybkiej regulacji ruszyliśmy dalej. Dojechaliśmy asfaltem do Karlina, a następnie wjechaliśmy w teren na piaszczysty czerwony rowerowy, którym dotarliśmy do Żerkowic. Dalej kawałek asfaltem czerwonym rowerowym, aż dotarliśmy na przedmieścia Zawiercia, gdzie mogliśmy zobaczyć pierwszą z kukieł, które ludzie przygotowali specjalnie na dożynki. Zjechaliśmy potem w prawo na czerwony pieszy, i najpierw szutrówką, a potem bardziej terenową ścieżką dojechaliśmy do Okiennika Wielkiego.

Po chwili przy Okiennika zjechaliśmy z powrotem w dół czerwonym pieszym. Następnie pojechaliśmy szlakiem zielonym rowerowym szutrową drogą i wyjechaliśmy na asfalt na przedmieściach Zawiercia, gdzie zrobiliśmy sobie sesję zdjęciową z kukłami, zrobionymi przez mieszkańców na dożynki. Mieliśmy trzymać się dalej zielonego szlaku. Asfaltem zjechaliśmy do Piaseczna, ale okazało się, że szlak zgubiliśmy, więc wróciliśmy się pod górę do Zawiercia. Wjechaliśmy w teren na czerwony pieszy. Dosyć ciężki szlak – sporo piachu, korzeni, wystających gałęzi. Kilka razy dostałam gałęzią w kask. Dalej jechaliśmy szutrową drogą niebieskim pieszym / czerwonym rowerowym do Morska. Posiedzieliśmy chwilę w Morsku i dalej w drogę.

Pojechaliśmy lasem szlakiem czerwonym rowerowym / niebieskim pieszym. Było sporo piachu, a szlaki słabo oznakowane. Wyjechaliśmy potem na asfalt, którym dojechaliśmy do Podlesic. W Podlesiach ponownie wjechaliśmy w teren. Najpierw czerwonym rowerowym / niebieskim pieszym – oczywiście dość mocno piaszczystym, dalej leśnymi drogami czerwonym rowerowym, żółtym pieszym, gdzie było sporo wystających korzeni, a potem samym żółtym pieszym dość kamienistym. Następnie kawałek asfaltem czerwonym, żółtym pieszym i ponownie terenem czerwonym rowerowym / czerwonym, żółtym pieszym. Dotarliśmy do asfaltu kawałek przed Bobolicami. Z Bobolic asfaltem zielonym / czarnym rowerowym dotarliśmy do Mirowa, gdzie zatrzymaliśmy się w knajpie na obiadek.

Z Mirowa mieliśmy już coraz bliżej niż do domów. Pojechaliśmy asfaltem czarnym, zielonym rowerowym, a następnie najpierw szutrówką, potem kamienistą ścieżką czarnym rowerowym / niebieskim pieszym. Dalej kamienisty szlak zamienił się w ścieżkę obrośniętą trawami. Z każdej strony ścieżki rosło pełno wrzosów. Wyjechaliśmy na asfalt w Moczydle. Z Moczydła ponownie terenem kamienistą drogą czarnym rowerowym / czerwonym pieszym dotarliśmy do krzyżówki przed Trzebiniowem. Przejechaliśmy asfaltem przez Trzebiniów i ponownie zboczyliśmy w teren na czerwony pieszy. Na szlaku Winek złapał drugiego w dzisiejszym dniu kapcia. Po szybkiej naprawie ruszyliśmy dalej. Mieliśmy do pokonania terenowe wzniesienie, które od razu przypomniało mi Przeprośną Górkę – jakbym miała „deja vu” – taki sam kamienisty podjazd i zjazd. Po zjeździe jeszcze kawałek po piachu i dotarliśmy do asfaltu w Ostrężniku.

Dalej jechaliśmy dłuższy odcinek asfaltem przez Ostrężnik, Siedlec, Krasawę, Zrębice. Następnie kawałek terenem czerwonym rowerowym do Przymiłowic i ponownie asfaltem koło stadniny, do głównej drogi. Dalej kawałek główną przez Olsztyn, bez postoju. Jeszcze jak byliśmy na głównej Winek złapał trzeciego kapcia. Zboczyliśmy z głównej w prawo, zatrzymaliśmy się i szybkie klejenie dętki. Dalej pojechaliśmy przez osiedle pod Wilczą Górą, Kręciwilk, obok nastawni, koło Guardiana i ścieżką wzdłuż rzeki do skansenu. Przed skansenem Winek odłączył się od nas i szybszym tempem pognał samotnie do domu, a my pojechaliśmy Aleją Pokoju do estakady, gdzie pożegnaliśmy się z Gawłem. Robert odwiózł mnie przez Jagiellońska i osiedle do domu.

Dzisiejsza wycieczka była bardzo interesująca, biorąc pod uwagę fakt, że zwiedziliśmy sporo ciekawych miejsc, ale jednocześnie trochę męcząca, tym bardziej, że od samego rana miałam mniej sił niż zwykle. Było sporo podjazdów, a do tego słynne jurajskie piaski nie należą jak dla mnie do najprzyjemniejszych. Dodatkowo szlaki są bardzo słabo oznakowane, więc bardzo łatwo można było je zgubić. Kilkukrotnie nie wiedzieliśmy, którędy mamy jechać. Pogoda nam dopisała - najcieplej dziś nie było, ale najważniejsze, że obyło się bez deszczu. Dziękuję wszystkim za towarzystwo i wspólny wypad :)

Takim luksusowym pociągiem to jeszcze nie podróżowałam © EdytKa


Ruiny zamku w Podzamczu - pierwszy raz na rowerze © EdytKa


Gdzieś między Ryczowem a Złożeńcem © EdytKa


Wieża na zamku w Smoleniu © EdytKa


Ruiny zamku w Smoleniu © EdytKa


Okiennik Wielki © EdytKa


Z Okiennikiem w tle © EdytKa


Ale ma wielką pałę :D © EdytKa


Chłopaki w swoim żywiole © EdytKa


Ruiny zamku w Morsku - również pierwszy raz na rowerze © EdytKa


Ruiny zamku w Mirowie © EdytKa


Wśród wrzosów - na czarnym rowerowym pomiędzy Mirowem a Moczydłami © EdytKa

Spontaniczne odwiedziny smoka - Kraków 2 raz w roku

Sobota, 9 czerwca 2012 · Komentarze(5)
Planowałam wycieczkę do Krakowa na zeszły weekend, ale nie doszła do skutku. Z kolei w ten mieliśmy jechać na ognisko do Pawełek z Gawłem, MrDry i Przemo2, ale wyjazd został odwołany w piątek popołudniu. Bez zastanowienia podjęłam spontaniczną decyzję, o tym, by wykorzystać sobotni wolny dzień i wybrać się w odwiedziny do smoka. Wieczorem tuż po krótkiej konsultacji z Robertem zaproponowałam wspólny wypad jeszcze kliku osobom. Postanowiliśmy wyjechać trochę wcześniej niż ostatnio, by móc jeszcze cokolwiek zwiedzić, a nie tylko przejechać obok.

W niedzielę wstałam wcześnie rano, ponownie sprawdziłam prognozę pogody dla Zawiercia i Krakowa, aby upewnić się, że nie złapie nas po drodze deszcz. Prognozy były na szczęście optymistyczne - tylko możliwe przelotne opady deszczu, wiatr słaby. Punktualnie o 6 stawiłam się pod Jagiellończykami. Czekali już na mnie Piksel i STi. Nikt więcej się nie stawił, więc ruszyliśmy we troje w drogę pozytywnie nastawieni.

Pojechaliśmy kawałek wzdłuż trasy, przez stare Błeszno, do trasy DK1. Dalej asfaltem przez Wrzosową, Słowik, Korwinów, Zawodzie, Kolonię Borek, Osiny, Poraj, Masłońskie, Żarki Letnisko, Postęp, Myszków. Podjazd pod górkę w Mrzygłodzie poszedł mi dziś wyjątkowo lekko. Dalej przez Zawiercie, Fugasówkę do Ogrodzieńca. Pierwszy postój zrobiliśmy dopiero po 55 km w Ogrodzieńcu przy drewnianych figurach. Średnia prędkość jazdy wyniosła prawie 24km/h.

W Ogrodzieńcu skończyła się łatwiejsza część trasy. Przed Rodakami musieliśmy zmierzyć się z dość długim podjazdem, udało mi się wjechać na 2 przełożeniu z przodu. Zjazd w dół bajeczny. Duża prędkość na zjeździe i przejeżdżająca obok ciężarówka spowodowała, że trochę mną zachwiało. W dalszej części nasza trasa wiodła asfaltem przez Klucze i Bogucice. Następnie zjechaliśmy na pewien odcinek w teren na czerwony szlak rowerowy, którym dojechaliśmy do Rabsztyna.

W Rabsztynie wjechaliśmy terenem pod zamek, ale był jeszcze zamknięty, bo była dopiero 9:40. Postanowiliśmy najpierw udać się do knajpy i po drugiej przerwie ponownie dojechać do zamku, by go zwiedzić. Przy wjeździe pierwszy raz podczas dzisiejszej jazdy zrzuciłam przednią przerzutkę na młynek – na asfalcie podjeżdżałam cały czas na 2 przełożeniu, ale w tym wypadku nie dałabym rady. Piksel nie chciał zobaczyć ruin od wewnątrz i czekał przed bramą wejściową. Po obejrzeniu zamku zjechaliśmy na dół i pojechaliśmy dalej.

Kawałek jechaliśmy terenem czerwonym rowerowym, a następnie asfaltem przez Olkusz. Kilka km bocznymi dzielnicami miasta (Skalskie, Słowiki, Smerfy), dalej przez Sieniczno, Kosmolów, Sułoszową do Pieskowej Skały. Nawet podjazdy w Kosmolowie i Sułoszowej poszły mi dziś bez większego problemu. W Kosmolowie podczas zjazdu przekroczyliśmy dozwoloną prędkość 40m/h – ja miałam na liczniku 52km/h. Średnia prędkość do Pieskowej Skały nieznacznie spadła, ale i tak była wysoka – wynosiła 23,6km/h.

W Pieskowej Skale udaliśmy się najpierw ścieżką do Maczugi Herkulesa, a potem czarnym pieszym po dość śliskim gruncie wprowadziliśmy rowery pod górkę na zamek. Piksel znów nie chciał wchodzić do środka, więc sami z Robertem poszliśmy na dziedziniec. Weszliśmy też na górę na punkt widokowy nad knajpą, aby zobaczyć z lotu ptaka słynne ogrody. Widok niesamowity. Musieliśmy później dotrzeć znów do asfaltu. Czarnym śliskim pieszym Piksel i ja zjechaliśmy na dół, Robert zachowawczo rower sprowadził, bo za bardzo ślizgały mu się opony. Prędkość po przeprawie szlakiem nieco spadła.

Ze Skały pojechaliśmy przez Młynnik do Ojcowa. Po schodach wdrapaliśmy się z rowerami na górę by obejrzeć ruiny. Pierwszy raz byłam Ojcowie, ale myślałam, że jest bardziej wart uwagi. Pozostałości po ruinach nie zrobiły na mnie dużego wrażenia. Bardziej efektownie to wszystko wygląda z dołu. Cóż, byłam, zobaczyłam, oceniłam. Mam już przynajmniej swoją opinię w tym temacie. Zjechaliśmy na dół asfaltem, żeby nie wytrzęsło nas na schodach.

Pojechaliśmy dalej kawałek asfaltem, a potem zboczyliśmy na czarny pieszy. Podjęliśmy próbę dojazdu szlakiem do Groty Łokietka. Pierwsze kilka metrów całkiem nieźle, pod górkę po ubitej kostce nawet nie jechało się źle, jednak z każdym metrem robiło się coraz bardziej stromo i pojawiało się coraz więcej luźnych, mokrych i śliskich kamieni. Postanowiliśmy, że jednak nie ma co się „rwać z motyką na słońce” i zawróciliśmy z powrotem do drogi, po czym ruszyliśmy niebieskim / czerwonym / żółtym pieszym do Bramę Krakowską, gdzie zrobiliśmy sobie kolejny postój.

Zastanawialiśmy się czy podjąć kolejną próbę podjazdu pod Grotę Łokietka, ale tym razem niebieskim pieszym od Bramy Krakowskiej – podjazd podobno miał być łatwiejszy. Nie byliśmy jednak zdecydowani, więc zaproponowałam, że rzucimy monetą – reszka: jedziemy, orzeł: nie jedziemy, wypadła reszka :D dla pewności rzut powtórzyłam – znowu reszka. No to ruszamy. Przejechaliśmy odcinek około 300 metrów i okazało się, że wcale nie jest łatwiej. Postanowiliśmy kolejny raz zawrócić. Już wiem dlaczego pod Grotę nie ma żadnego szlaku rowerowego. Już nawet nie zwracaliśmy uwagi na to, że obniżyła się nam średnia.

Ruszyliśmy dalej czerwonym / niebieskim pieszym przez Dolinę Prądnika. Dojechaliśmy szlakiem do Prądnika Czajkowskiego. Następnie znów asfaltem przez Swawolę, Prądnik Korzkiewski, Hamernię, Januszowice, Podskale, Zielonki, aż dotarliśmy do granicy Krakowa. Tym razem nie przeoczyłam tej cudownej tabliczki „Witamy w Krakowie – Mieście Królów Polski" :) Przy granicy miasta miałam średnią 22,72 km/h, dystans 124,60 km.

Po chwili przerwy przy tablicy udaliśmy się w stronę rynku. Jechaliśmy ulicami miasta przez Krowodrzę i Nowy Kleparz, aż wreszcie dotarliśmy na Stary Rynek :) Najpierw pojechaliśmy pod Kościół Mariacki, potem Sukiennice i pomnik Mickiewicza. Następnie na Wawel, jednak z rowerami nie można było zwiedzać, więc pojechaliśmy odwiedzić smoka, który z zachwytu zionął ogniem jak nas zobaczył :D Przejechaliśmy się kawałek wałem wzdłuż Wisły, po czym udaliśmy się do knajpy na obiadek.

Po obiadku pojechaliśmy kawałek wzdłuż Wisły, dalej przez Kazimierz, Zabłocie na dworzec do Płaszowa. Okazało się, że pomimo tego, iż zdążyliśmy zwiedzić wszystko to, co było w planie, zakupić bilety i zrobić zakupy na drogę mamy jeszcze ponad godzinę czasu wolnego do odjazdu pociągu. Postanowiliśmy pokręcić się w okolicy dworca. Na mapie zauważyliśmy w pobliżu Staw Płaszów i tam chcieliśmy się udać.

Przed dworcem skręciliśmy w lewo, jechaliśmy kawałek wzdłuż torów, ale okazało się, że tędy nie dojedziemy. Okrążyliśmy dworzec od drugiej strony jadąc przejazdem pod torami. Dojechaliśmy do jakiegoś osiedla, musieliśmy zapytać kogoś o drogę do stawu. Akurat w pobliżu szła pewna pani. Wytłumaczyła nam, że musimy pojechać koło bloków, a za blokami ścieżka doprowadzi nas do stawu, Tak zrobiliśmy. Była już 17,40 więc czas było udać się z powrotem na dworzec.

Stanęliśmy na peronie, z którego miał odjechać pociąg. Było coraz bliżej odjazdu a pociągu dalej nie było. Nagle zauważyłam, że pociąg podjechał na zupełnie inny peron, zbytnio mnie to nie zdziwiło. Szybko udaliśmy się schodami pod dworcem na właściwy peron i zajęliśmy miejsca w pociągu. Powrót bardzo mi się dłużył, może dlatego, że tym razem byliśmy we troje w przedziale i oprócz nas było tez sporo innych podróżnych. Około 21 wysiedliśmy z Robertem na dworcu Raków, Piksel pojechał na główny. Z dworca standardowo przez Aleję Pokoju i Jagiellońską do domu.

Bardzo przyjemny wypad, który zapewne będę długo wspominać i z chęcią powtórzę jeszcze nie raz - dość szybkie tempo jazdy, temperatura idealna, spora dawka zwiedzania – czyli to, co EdytKa lubi :D Wycieczka odbyła się bez żadnych nieprzyjemnych zdarzeń. Spontany jednak były, są i będą najlepsze z najlepszych :)

Figura w Ogrodzieńcu © EdytKa


Ekipa w Rabsztynie © EdytKa


na moście przed zamkiem w Rabsztynie © EdytKa


kot jest wszędzie :D © EdytKa


Zwiedzanie ruin w Rabsztynie © EdytKa


Ruiny zamku w Rabsztynie © EdytKa


Rycerz EdytKa © EdytKa


Na wieży w Rabsztynie © EdytKa


Zjazd z pod ruin zamku w Rabsztynie © EdytKa


Z Robertem przed zamkiem w Pieskowej Skale © EdytKa


Z Pikselem przed zamkiem © EdytKa


Na zamku w Pieskowej Skale © EdytKa


Prawie jak wieża :D © EdytKa


Ogrody w Pieskowej Skale © EdytKa


EdytKa i rycerz Pieskowej Skały © EdytKa


Ale dzida :D Maczuga Herkulesa © EdytKa


Pierwszy raz w Ojcowie © EdytKa


Przy Bramie Krakowskiej © EdytKa


Próba dojazdu niebieskim do Groty Łokietka © EdytKa


Barbakan - jesteśmy u celu © EdytKa


Cudowne miasto Królów Polski © EdytKa


Na Krakowskim rynku - Kościół Mariacki © EdytKa


Na Krakowskim rynku © EdytKa


Niestety za bramę na rowerze nie można wejść © EdytKa


W odwiedzinach u smoka © EdytKa


Wawel stoi, Wisła płynie - Kraków bez zmian © EdytKa

Pozwiedzać jaskinie - Rezerwat Szachownica i Rezerwat Węże

Czwartek, 7 czerwca 2012 · Komentarze(0)
Już od dłuższego czasu chciałam wybrać się do Załęczańskiego Parku Krajobrazowego, dokładnie do Rezerwatu Węże i Szachownicy, jednak albo wypadało cos innego, albo nie było tyle czasu i wyjazd był odkładany na kiedy indziej. No ale ileż to kiedy indziej może trwać? Czwartek wolny od pracy stał się doskonałą okazją, do tego, by poznać nieznane dotąd zakątki naszej okolicy. Wycieczkę zaplanowałam na godzinę 11:00
Ani ja, ani Robert nie znaliśmy dobrze trasy, uznaliśmy, że będziemy bazować na mapie.

Pod galerię pojechaliśmy przez Jagiellońską, Bór, ścieżkę wzdłuż rzeki i Kanał Kohna. Na miejscu czekał już Gaweł, a po chwili dojechali jeszcze Piksel i Wini. Wspólnie przez miasto udaliśmy się w stronę hali Polonia, gdzie wyczekał na nas Maciek (CSA). Przez miasto prowadził nas Gaweł. Kawałek Warszawską, za rondem Trzech Krzyży między blokami w pobliżu Worcella do Kiedrzyńskiej, a potem już pod halę. W pełnym składzie ruszyliśmy w drogę.

Okazało się, że Piksel zna trasę do rezerwatu, więc to on został przewodnikiem wycieczki. Pojechaliśmy wzdłuż linii tramwajowej. Następnie za Realem asfaltem przez Kiedrzyn, Białą i Lgotę. W Lgocie zjechaliśmy z drogi w prawo na szutrówkę, która później zamieniła się w polną ścieżkę. Dotarliśmy do Kamyka.. Jechaliśmy potem dłuższy fragment trasy asfaltem przez Kamyk, Kłobuck, Wilkowiecko, Rębielice Królewskie, Danków do Lipia. Dopiero tutaj trasa zrobiła się ciekawsza.

Zjechaliśmy z asfaltu na niebieski pieszy. Początkowo szlak biegł szutrową dróżką, jednak szybko zamienił się w leśną ścieżkę. W pobliżu Częstochowy takich ścieżek nie ma - gęsty, zarośnięty krzakami i trawami las, miejscami słońce nie miało jak przebić się przez gałęzie drzew. Klimat rodem z jakiejś starej baśni. W jednym miejscu musieliśmy przejść z rowerami pod powalonym drzewem, które zagrodziło ścieżkę. Jadąc szlakiem dotarliśmy do jaskini, która była od góry przykryta drewnianymi belkami. Zatrzymaliśmy się na chwilę i ruszyliśmy dalej. Szlak był jeszcze bardziej interesujący. Oprócz zarośli i wielu zakrętów zaczęły się jeszcze pagórki. Trzeba było bardzo uważać. W jednym miejscu uderzyłam kaskiem o dość grubą gałąź drzewa. Wreszcie dotarliśmy do pierwszego zaplanowanego celu – do jaskini Szachownica.

Cudowne miejsce – warto było się tam wybrać. Od razu wbiegłam do jaskini, by ją zwiedzić. Co chwila słyszałam od Roberta i Gawła, żebym uważała na luźne skały, które w każdej chwili mogą obsypać się z sufitu jaskini. Pozostali zostali na zewnątrz. Po powrocie do reszty jeszcze chwila przerwy na jedzenie, pamiątkowe zdjęcie i ruszamy dalej do kolejnego punktu wycieczki - Rezerwatu Węże.

Kawałek tą samą trasą niebieskim pieszym, przez pagórki, krętą ścieżkę między zaroślami. Następnie po trawach przez pola i dalej między krzakami przez górkę do Drabów, gdzie wyjechaliśmy na asfalt. Spostrzegliśmy, że brakowało Roberta. Jak się okazało szukał na górce kolejnej jaskini – tej do której niestety nie ma już wstępu, bo jest zamknięta kratą na kłódkę. Znalazł ją, po czym do nas dojechał. Pojechaliśmy na chwilę do sklepu w Drabach, gdzie spotkaliśmy dość śmiesznego pana, który chciał z nami porozmawiać :D Stwierdził, że mój rower jest różowy, hehe, dowiedziałam się czegoś nowego :D

Następnie jechaliśmy asfaltem przez Młynki, aż dotarliśmy do Wężów. W Wężach najpierw szutrem, potem ścieżką zielonym rowerowym. W dalszej części, już na terenie Rezerwatu Węże zielony szlak biegł przez las, równocześnie z czerwonym / niebieskim pieszym. Na sam szczyt wzniesienia rowery musieliśmy podprowadzić. Nie byliśmy pewni gdzie mamy szukać jaskini „Za kratą”, zapytaliśmy więc jakichś chłopaków, którzy przy ognisku piekli kiełbaski. Okazało się, że jesteśmy prawie przy samej jaskini, tylko kawałek musimy zejść w dół.

Do jaskini weszłam tylko ja i Robert. Reszta chłopaków nie chciała. Mają czego żałować. Wspaniałe miejsce. Jaskinia ma kilka komór, bardzo efektowne nacieki, na sam dół prowadzą trzy drabinki. Robert dotarł na sam dół, ja pokonałam dwie drabinki, gdyż trzecia była mało stabilna i bardzo się trzęsła. W jaskini przywitał nas nietoperz, który dłuższą chwilę latał nam nad głowami. Przy wyjściu z jaskini musiał pomóc mi Gaweł i podać mi rękę, bo nie miałam jak zejść z drabinki i stanąć sama na nogi.

Po zwiedzeniu jaskini zebraliśmy się z powrotem. Zjeżdżając w dół w stronę zielonego szlaku Robert złapał kapcia. Musieliśmy więc zatrzymać się na ścieżce w środku lasu. Przy okazji mogliśmy popatrzeć jak grupka chłopaków zjeżdżała na rowerach zjazdowych. Po załataniu dziury mogliśmy ruszać dalej. Zielonym szlakiem tą samą trasą dotarliśmy znów do Wężów. Dalej jechaliśmy już cały czas asfaltem, gdyż Maćka złapał skurcz i nieco opadł nam z sił.

Pojechaliśmy przez Młynki, Draby, Kiedosy, Grabarze, Parzymiechy, Napoleon. W tejże miejscowości przekroczyliśmy dozwoloną prędkość 30km/h. Ja miałam na liczniku 42km/h, a chłopaki więcej. Maciek jechał za nami swoim tempem. Co jakiś czas zatrzymywaliśmy się i cierpliwie na niego czekaliśmy. Następnie jechaliśmy spory odcinek jak w poprzednią stronę przez Lipie, Danków, Rębielice, Wilkowiecko, aż do Kłobucka. W Kłobucku za przejazdem kolejowym pojechaliśmy kawałek na skróty szutrówką, a potem dalej asfaltem. Musieliśmy przebić się przez procesję – w końcu było Boże Ciało.

Po wyjeździe z Kłobucka jechaliśmy przez Kamyk do Białej. Przed Białą napotkaliśmy rowerzystę jadącego na szosie, który jak na szosowca jechał dość powoli. Robert z Gawłem uznali, że dam radę go dogonić. Potraktowałam to jako żart :D Jednak najpierw Robert, potem Gaweł zaczęli pchać mnie do przodu i moja prędkość rosła. W pewnym momencie już sama jechałam ponad 42km/h. Spojrzenie szosowca gdy znalazłam się tuż obok niego bezcenne :D

W Białej zjechaliśmy z głównej drogi i pojechaliśmy bardzo dziurawą drogą, aż dotarliśmy do Częstochowy. Zjechaliśmy w teren na dość piaszczysty czarny rowerowy szlak, którym przez pola dojechaliśmy do Alei Brzozowej. Tutaj nasze drogi się rozeszły. Piksel i Wini dojechali do końca Brzozowej, a my z Gawłem, Maćkiem i Robertem pojechaliśmy koło szpitala na Parkitce. Następnie pojechaliśmy ścieżką rowerową na Okulickiego, Dekabrystów do Maćka pożyczyć śpiwór na wypad do Pawełek.

Następnie po pożegnaniu z Maćkiem pojechaliśmy wzdłuż linii tramwajowej. Gaweł zjechał w stronę domu w pobliżu Politechniki, my z Robertem pojechaliśmy dalej prosto wzdłuż linii tramwajowej, aż do skrzyżowania z Bór. Potem asfaltem przez Bór, przy Jagiellońskiej przez lasek wzdłuż torów do Jesiennej i prosto do domu.

Bardzo udana wycieczka. Przyjemne tempo, miłe towarzystwo, poznane nowe ścieżki, zwiedzone nieznane okolice, czego chcieć więcej? Pogoda dopisała, sama przyjemność z jazdy :) Oby każdy wypad był taki wspaniały :) Z pewnością wrócę jeszcze do Załęczańskiego Parku Krajobrazowego poszukać pozostałych jaskiń - między innymi jaskini Niespodzianka, bo sama nazwa brzmi zachęcająco.

Podczas jazdy, gdzieś w okolicach Lgoty © EdytKa


Przed wejściem do jaskini Szachownica © EdytKa


Nie wiedziałam, że w jakini też można byc porwanym przez UFO :D © EdytKa


Podpierając sufit w jasniki Sachownica © EdytKa


W zakamarkach jaskini © EdytKa


Cała ekipa przed Szachownicą © EdytKa


Taka gałąź zaatakowaa moje koło podczas jazdy © EdytKa


Zejście w dół w jaskini "Za kratą" © EdytKa


W jaskini "Za kratą" w Rezerwacie Węże © EdytKa


Nacieki na ścianach jaskini © EdytKa


No to jazda - gonimy szosowca :D © EdytKa

Rezerwat na Brzozie i Kochcice

Niedziela, 27 maja 2012 · Komentarze(0)
Już od listopada, kiedy to byłam pierwszy raz w Pawełkach chciałam tam znów pojechać w maju, kiedy kwitną rododendrony. Zaproponowałam na CFR wspólną wycieczkę. Na miejsce spotkania pod galerię pojechałam razem z Robertem – Jesienną do końca, Jagiellońską, Bór, ścieżką wzdłuż rzeki do Krakowskiej i potem Kanałem Kohna. Na miejscu czekał już GAWEŁ
i Kamil (kingspider).

Pojechaliśmy środkiem przez aleje pod Jasną Górę, potem przez park, dalej asfaltem przez Barbary, główną drogą przez Gnaszyn, następnie przez Łojki do zalewów w Blachowni, gdzie dołączył do nas Artur.

W powiększonym składzie ruszyliśmy ścieżką koło zalewów, potem terenowo niebieskim rowerowym i dojechaliśmy do drogi głównej. Kawałek asfaltem i obok kościoła w lewo w teren. Zatrzymaliśmy się przy kapliczce i pojechaliśmy dalej terenem do Cisia. Kawałek asfaltem i następnie szutrówką przez Jezioro. Ponownie chwilę asfaltem i dalej terenem niebieskim rowerowym do Łęgu, gdzie wyjechaliśmy na asfalt. Pojechaliśmy przez Taninę, zatrzymaliśmy się koło rzeki, gdzie Gaweł kilkakrotnie przejechał na drugą stronę rzeki i zamoczył sobie buty.

Po chwili pojechaliśmy dalej ścieżką w stronę drewnianego mostu, by dotrzeć na drugą stronę rzeki. Niezbyt stabilny ten mostek. Trząsł się razem ze mną, gdy po nim przejeżdżałam. Dalej pojechaliśmy niebieskim pieszym, a potem asfaltem przez Taninę i Braszczok. Następnie znów terenem niebieskim rowerowym – ten kto wysypał tam kamienie zrobił to chyba tylko po to by innym utrudnić życie. Niebieskim szlakiem dotarliśmy do Rezerwatu Brzoza, gdzie kwitną rododendrony. Niestety spora część z nich obmarzła przez ostanie dni, ale
i tak są piękne. Wdrapaliśmy się na punkt widokowy, by pooglądać je z góry i pojechaliśmy nad staw, by tam przy ławeczkach wrzucić coś na żołądek.

Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy dalej w drogę. Niebieskim rowerowym, a potem asfaltem przybyliśmy do Kochcic. Przywitaliśmy się z Kochcickim, zrobiliśmy z nim kilka zdjęć, po czym pojechaliśmy zobaczyć pałac Ludwika von Ballestrema i kwitnące w parku przy pałacu rododendrony. Nie wiem jak innym, ale mnie podobały się o wiele bardziej niż te, które widzieliśmy w rezerwacie. Posiedzieliśmy jeszcze chwilę przy fontannie i zebraliśmy się z powrotem.

Do Taniny pojechaliśmy ta samą drogą. Zatrzymaliśmy się przy sklepie w Kochcicach, by kupić kiełbaski i chleb na grilla i coś do picia – gdyż zostaliśmy zaproszeni przez Jurczyka na jego działkę w Taninie. Na niebieskim rowerowym minęliśmy Iwonkę z ekipą. Działka Janka jest położona w zasadzie pomiędzy trzęsącym się drewnianym mostem, a rzeką, w której Gaweł moczył stopy. Gdy dotarliśmy na miejsce odłączył się od nas arusb, gdyż śpieszył się na obiad do teściowej. Byłam tak zakurzona od piachu, że postanowiłam skorzystać z rzeczki i umyć sobie chociażby ręce, twarz i nogi.

Zbyt długi odpoczynek, kiełbaski i grzejące słońce spowodowało w moim wypadku spadek sił i brak motywacji do powrotu. Wizja zobaczenia mini zoo w Węglowicach była chyba jedyną motywacją, by wsiąść na rower i jechać dalej. Do Jeziora dojechaliśmy tą samą drogą, którą jechaliśmy wcześniej. Potem zamiast szutrówką pojechaliśmy prosto asfaltem do Węglowic do zoo. Okazało się jednak, że zostało ono zlikwidowane. Zostało tam w zasadzie tylko jedno zwierzę – lama. Szkoda, że nie zobaczyłam innych zwierząt, ale cóż tak bywa. Zadziwił nas fakt, że w miejscu dawnego zoo znajduje się obecnie punkt przetwórstwa mięsnego…

Z Węglowic pojechaliśmy asfaltem przez Czarną Wieś. Po krótkim postoju przy sklepie muszę przyznać, że to bardzo „rozrywkowa wieś” :D Dziwni ludzie tam mieszkają. Kawałek za sklepem odłączył się od nas Jurczyk – zatrzymał się u znajomych. Parę metrów dalej pożegnaliśmy także Kamila, który pojechał w stronę Kłobucka. W nieco zmniejszonym składzie – ja, Gaweł i Robert pojechaliśmy asfaltem przez Bieżeń. Na końcu wsi wjechaliśmy w teren, którym dojechaliśmy do Cisiów.

Od Cisiów jechaliśmy tak jak w przeciwną stronę. Zrobiliśmy sobie ostatni krótki postój na lody koło zalewów w Blachowni i dalej również pojechaliśmy jak wcześniej. Na głównej drodze, koło stacji Orlen Gaweł pojechał prosto w stronę Jasnej Góry, a ja i Robert w prawo na Zaciszańską. Dalej przez Piastowską, Sabinowską, Jagiellońską, pod mostem na Bór, Grzybowską i do domu.

Muszę szczerze przyznać, że na żywo rododendrony wyglądają dużo ładniej niż na zdjęciach. Naprawdę warto je zobaczyć. Są piękne. Cieszę się, że udało się pojechać do rezerwatu, by móc zobaczyć je właśnie wtedy, gdy najładniej kwitną. Nawet nie wiedziałam, że tak blisko Częstochowy jest tyle cudownych miejsc, których wcześniej nie widziałam.

W bolidzie F1:


Przejazd naładowany strachem:


Na punkcie widokowym:


Rododendrony w rezerwacie Brzoza:


Przyłapana podczas robienia zdjęcia:


Grzybień biały nad stawem w Pawełkach:


Ekipa na molo:


Na szczęście były barierki:


Z Gawłem przy miniaturze kościoła:


Kwiatki posadzone na skrzyżowaniu w Kochcicach:


Gaweł opadł z sił:


Na osobistej audiencji u Kochcickiego:


Rododendrony w parku przy pałacu:




EdytKa z rogami:


Ekipa przy pałacu Ludwika von Ballestrem’a:




Nawet Tymbark do nas przemówił:


Trzeba było cisnąć:


Aj, co to by było, jakby były takie jadalne :D

Tour de piaskownica - czyli nie łatwym terenem do Bobolic

Niedziela, 29 kwietnia 2012 · Komentarze(5)
Na Częstochowskim Forum Rowerowym Przemek zaproponował niedzielną wycieczkę terenem do Bobolic, a w drodze powrotnej ognisko w Przewodziszowicach. Wyjazd dość wcześnie – zbiórka o 8 pod skansenem. Od samego rana było tak gorąco, że zdecydowałam się przetestować mój letni kostium rowerowy, który od razu stał się obiektem komentarzy :D Na miejscu zbiórki zjawili się jeszcze: Daniel (szeju), GAWEŁ, Bartek, Andrzej i Robert.

Ruszyliśmy w stronę huty, ścieżką wzdłuż rzeki, obok tamy i do Słowika. Wjechaliśmy na czarny pieszy i mieliśmy dojechać do pomarańczowego rowerowego. Przemek poprowadził nas jednak jakąś leśną dróżką bez szlaku, gdzie musieliśmy rowery przenieść przez nasyp przy torach kolejowych. Dotarliśmy w ten sposób do niebieskiego rowerowego. No cóż szlak to szlak, kolor mniej ważny. Jadąc niebieskim dotarliśmy do pomarańczowego rowerowego, ale przejechaliśmy nim tylko kawałeczek. Przed przejazdem w Poraju skręciliśmy w lewo w terenową drogę, również nieoznaczoną jako szlak. Dojechaliśmy do asfaltu niedaleko dworca. Przy dworcu kawałek asfaltem i dalej terenem zielonym pieszym / czerwonym rowerowym. Robert złapał kapcia na szlaku, więc mieliśmy przymusową chwilę przerwy.

Nie zajechaliśmy zbyt daleko i była kolejna chwila odpoczynku – rowery wypatrzyły paśnik i dopadły się do niego jak do świeżych bułeczek. Pewnie nie chciały jechać dalej po tych piaskach jakie zafundował Przemo :D Z zielonego pieszego zboczyliśmy na nie oznakowaną dróżkę leśną, gdzie również było sporo piachu. Dojechaliśmy do Masłońskich. Dalej kawałek żółtym rowerowym, potem troszkę nie oznakowaną ścieżką, i czerwonym rowerowym. Potem znów nieznaną ścieżką, i dotarliśmy do Wysokiej Lelowskiej, skąd asfaltem pojechaliśmy na rynek w Żarkach. Przy rynku odłączył się Andrzej, nawet się nie żegnając i ruszył do domu, a my zrobiliśmy sobie chwilę odpoczynku i schłodziliśmy się kosztując na rynku włoskie lody.

Z rynku pojechaliśmy w stronę cmentarza, za którym skręciliśmy w prawo w teren. Przez pewien odcinek o dziwo nie było piachu, ale za to dość długi podjazd po trawie. Jednak nie cieszyliśmy się długo. Trawiasty podjazd po pewnym odcinku zamienił się w kamienisty. Niestety na podjeździe Bartek zerwał łańcuch. Wykorzystałam chwilę przerwy i wdrapałam się na skałki. Na szczęście chłopakom udało się szybko uporać z awarią i pojechaliśmy dalej. Szybki terenowy zjazd, a potem znów nasz ”ukochany” piasek na czarnym pieszym. Z czarnego zboczyliśmy na inną ścieżkę, gdzie nie było tyle piachu i dojechaliśmy do Mirowa.
Najpierw pojechaliśmy na chwilę zielonym / czarnym rowerowym pod zamek w Bobolicach, a potem tą samą drogą zjechaliśmy znów do Mirowa do baru, by odpocząć dłuższą chwilę.

Z Mirowa pojechaliśmy dla odmiany asfaltem przez Kotowice, Jaworznik do Żarek do punktu widokowego, na którym znajduje się stary kościół, a raczej tylko kawałek muru z tabliczką, na której jest napisane, że jest to kościół. Po dość długim asfaltowym podjeździe pod wiatr byłam wykończona - do tego stopnia, że dopadła mnie chwila zwątpienia, położyłam się na trawie przed bramą kościoła i myślałam, że już nie wstanę. Po chwili o dziwo przybyło mi siły. Wypiłam na raz całą zawartość bidonu. Powygłupialiśmy się chwilę i w drogę.

W międzyczasie w Żarkach zajechaliśmy do sklepu, by zaopatrzyć się na ognisko. Z Żarek jeszcze kawałek asfaltem do Leśniowa. Później wjechaliśmy w teren na niebieski pieszy, pokonaliśmy kilka górek, sporo piachu i kamieni, gdy okazało się, że Przemo pomylił drogę, musieliśmy się wrócić, więc znów te same górki tylko w drugą stronę. Jechaliśmy niebieskim / żółtym pieszym, tylko w odwrotnym kierunku niż poprzednio i dotarliśmy wreszcie do Przewodziszowic. Rozpaliliśmy ognisko, upiekliśmy kiełbaski, nabraliśmy sił i trzeba było jechać z powrotem.

Niebieskim pieszym po kolejnych piaskach dojechaliśmy do Ostrężnika. Bartek i Daniel pojechali asfaltem, a ja, Gaweł, Przemek i Robert szlakiem czerwonym pieszym w stronę źródełek. Chłopaki już tam na nas czekali. Schłodziliśmy się i asfaltem pojechaliśmy nad Amerykan chwilkę posiedzieć. Tym razem Robert zamoczył nogi w stawie, ale zrobił to świadomie.

Ze Złotego Potoku Bartek i Daniel pojechali do Olsztyna asfaltem, bo mieli dość terenu. Ja z resztą chłopaków pojechaliśmy terenem aleją klonową i niebieskim rowerowym do Pabianic. Z Pabianic czerwonym / niebieskim pieszym do Zrębic, z krótkim postojem przy studni na szlaku, gdzie Gaweł tak polewał się wodą dla ochłody, że wyglądało to jakby się posikał. W Zrębicach obok kościoła i za molo dalej w teren w Sokole Góry. Czerwonym pieszym, potem na lewo trochę na około Sokolich, do zielonego pieszego, a potem żółtym pieszym do asfaltu niedaleko baru leśnego.

Chłopaki już czekali w barze. Zdążyli jeszcze w między czasie obrócić na rynek do Olsztyna do sklepu zanim my terenem się do nich doturlaliśmy. W leśnym spotkaliśmy jeszcze Gabera i Helenkę z mężem Krzyśkiem i córką Kasią. Posiedzieliśmy chwilę wspólnie. Gaber odjechał pierwszy nawet się nie żegnając. Chwilę później po krótkich pogaduchach odjechała Helenka z rodziną.

Z leśnego ruszyliśmy asfaltem przez Olsztyn, Kusięta – gdzie Robert złapał drugiego kapcia, a mnie odłamał się odblask ze szprychy na przednim kole. Za górką wjechaliśmy w teren na czerwony pieszy, ominęliśmy Zieloną Górę, potem jechaliśmy czerwonym rowerowym. Wyjechaliśmy na asfalt kawałek przed Legionów. Dalej jeszcze kawałek ścieżką rowerową. Przy zjeździe z Legionów w stronę huty Bartek, Daniej i Gaweł pojechali prosto w stronę TRW, a ja Przemek i Robert pojechaliśmy przez cmentarz Żydowski, potem przy torach, kawałek ścieżką wzdłuż rzeki, i potem obok szpitala hutniczego. Następnie w stronę skansenu, aleją Pokoju, Jagiellońską i jak zwykle przez osiedle do domu.

To był najbardziej ciężki dzień z tych najcięższych do tej pory. Większość trasy w terenie, gdzie było pełno piachu – zresztą jak Przemek prowadzi to zawsze zafunduje masę atrakcji, żeby nie było zbyt łatwo. Nie liczyłam nawet ile razy trzeba było zejść z roweru , żeby przeprowadzić go przez piach, bo nie dało się przejechać. Do tego doszło sporo terenowych podjazdów, po piachu i po kamieniach. Pierwszy raz w życiu przejechałam tyle km w terenie. Z kolei na asfalcie gorący, silny wiatr wytrącał z równowagi. Mogliśmy też podczas jazdy skorzystać z darmowego solarium słonecznego – spaliłam się bardzo mocno, mimo użycia kremu z filtrem 50 dla dzieci, pot wylewał mi się z pod kasku. Mój organizm potrzebował ogromnej ilości wody, by wytrzymać ten wysiłek, ale poradziłam sobie, dałam radę – jestem z siebie dumna :)

W pobliżu dworca na Rakowie:


Przerwa na 2 śniadanko:


Wykorzystałam chwilę jak chłopaki naprawiali zerwany łańcuch:


Kawałek przed Mirowem:


No i znów pod górę:


Dotarliśmy do celu:


W Bobolicach:


Zamek w Bobolicach – 3 raz na rowerku:


Ruiny zamku w Mirowie:


Coś taki jakiś malutki ten pałac:


Na kolanach a nie na ziemi – okrzyki chłopaków gdy poległam na placu boju:


Strażnica w Przewodziszowicach:


Zmęczeni, spoceni – nad stawem w Złotym Potoku:

Kraków - pierwszy raz w życiu na dwóch kółkach :)

Niedziela, 1 kwietnia 2012 · Komentarze(12)
Na CFR już jakiś czas temu padła propozycja wspólnej wycieczki do Krakowa. Z racji wyjazdu pożyczyłam sobie nawet lepszy rower, żeby jakoś sobie ułatwić jazdę. Początkowo zapisało się około 30 osób, jednak warunki pogodowe wystraszyły większość osób i w dniu wyjazdu na miejscu zbiórki o 8 pod Jagiellończykami stawiło się 11 osób: Abovo, Bartek034, GAWEŁ, kobe24la, Markon, MrDry, Pietro78, PRZEMO2, STi, Zbyszko61 i ja. Pozytywnie nastawieni, pomimo mżawki i prószącego śniegu wyruszyliśmy w drogę około 8,15 :)

Pojechaliśmy przez stare Błeszno, do trasy DK1 - wjeżdżając na chodnik mało brakło i spotkałabym się z asfaltem, ale udało mi się utrzymać równowagę. Dalej przez Wrzosową, Słowik, Korwinów, Zawodzie, Kolonię Borek, Osiny, Poraj, Masłońskie, Żarki Letnisko, Postęp i dotarliśmy do Myszkowa. Przez większość tej części trasy towarzyszył nam deszcz i śnieg. Przy okazji - zbiegiem okoliczności okazało się dziś, że biały opel, który nas otrąbił, na którego zresztą sama wyzywałam po co trąbi to moja znajoma :D W Myszkowie chwila postoju na stacji benzynowej. Niefortunnie Bartek urwał zacisk od sztycy i mieliśmy niewielkie opóźnienie w czasie. Udało się załatwić pomoc od miejscowych i mogliśmy jechać dalej.

Nawet wyszło słonko, aby się lepiej jechało :) Przez Myszków Mrzygłód - tutaj pierwsza górka - zapowiedź tego, co czekało na nas później... Z Myszkowa do Zawiercia, następnie przez Fugasówkę do Ogrodzieńca. Chwila odpoczynku pod sklepem i jedziemy dalej. W Ogrodzieńcu skończyła się łatwiejsza część trasy. Następnie jechaliśmy przez Rodaki - tutaj kolejna górka, Klucze, Bogucin, kawałek terenem do Rabsztyna - jadąc terenem dostaliśmy w promocji kolejną porcję śniegu :) Dłuższa przerwa w knajpie na jedzenie, kilka fotek pod ruinami zamku i czas jechać.

Z Rabsztyna znów kawałek terenem w stronę Olkusza. Parę km bocznymi dzielnicami miasta (Skalskie, Słowiki, Smerfy). Następnie przez Sieniczno, Kosmołów (gdzie znów dopadła nas spora porcja śniegu) do Sułoszowej - oj, to była najgorsza górka... ale nie dałam się pokonać i udało mi się dotrzeć do Pieskowej Skały. Nie obyło się bez kilku zdjęć pałacu i słynnej "dzidy" - yyy to znaczy Maczugi Herkulesa :D

Ze Skały ruszyliśmy przez Młynnik do Ojcowa - niestety nie zatrzymaliśmy się nawet na minutę na zrobienie pamiątkowego zdjęcia... Szkoda, bo pierwszy raz w życiu byłam w Ojcowie, o ile można to tak nazwać, bo tylko tamtędy przejechaliśmy... Postój był dopiero pod Bramą Krakowską.
Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy czerwonym / niebieskim pieszym przez Dolinę Prądnika. Na szlaku gałąź wkręciła mi się między szprychy a przerzutkę, ale na szczęście obyło się bez uszkodzeń roweru no i mnie. Dojechaliśmy szlakiem do Prądnika Czajkowskiego. Następnie znów szosą przez Swawolę, Prądnik Korzkiewski, Hamernię, Januszowice, Podskale, Zielonki, aż dotarliśmy do celu :)

Tak sypało białym puchem, że jadąc chwilę na kole u Bartka nawet nie zauważyłam tabliczki KRAKÓW. Dopiero gdy zatrzymaliśmy się na przystanku chłopaki uświadomili mi, że dałam radę :) Spojrzałam na licznik - 121 km, średnia 23,2 - nie mogłam uwierzyć :) Prawie całą drogę wiał silny wiatr, ale w tym wypadku był pomocny, bo pchał nas w przód obijając się o plecy.

Po chwili na przystanku ruszyliśmy w stronę rynku. Śnieg zamienił się w deszcz, na drogach Krakowa było bardzo ślisko. Jadąc ulicami Krakowa przez Krowodrzę i Nowy Klepacz trzeba było bardzo uważać, w szczególności na tory idące środkiem drogi - u nas w mieście to rzadkość. Starałam się uważać, koncentrowałam się na tym, by się nie poślizgnąć. W pewnym momencie nadjechał za mną Gaweł, chciał uprzedzić, że jest ślisko. Splot zdarzeń sprawił jednak, że w tym samym momencie przekonałam się na własnej skórze, że tory bywają zdradliwe. Rower obróciło o 180 stopni a ja wylądowałam na ziemi, niewiele przed nadjeżdżającym z naprzeciwka tramwajem... Opatrzność boska sprawiła, że wyszłam z tego cało :)

Jeszcze kilka miastowych km i dotarliśmy do rynku - oj jaka byłam szczęśliwa :) Zbyszek miał rację, że jak się dojedzie, to nie można wyjść z podziwu. Nawet słońce wyszło, by rynek wyglądał piękniej :) Na rynku dosłownie chwilka na kilka zdjęć i czas było jechać w stronę dworca, bo było już po 17tej. Przez Stare Miasto, Kazimierz, Zabłocie dotarliśmy na Płaszów. Po drodze Zbyszek również przekonał się o tym, jak niebezpieczne są śliskie tory tramwajowe. Zakupiliśmy bilety na pociąg, izotoniki, by było co pic, zjedliśmy przed dworcem coś ciepłego z budki, w której pani baaaaaaardzo powolnie pracowała, ale na pociąg zdążyliśmy.

Wpakowaliśmy roweru do ostatniego wagonu, do przedziału, na którym pisało "służbowy". My zajęliśmy następny przedział - cały nasz :D Teraz już wiem, dlaczego powroty pociągiem są najlepszą częścią wycieczki do Krakowa :D Atmosfera w pociągu nie do opisania - kupa śmiechu, dobrej zabawy, oj dawno tak nie poszalałam :D Mina osób z innych przedziałów widząc rozbawioną bandę rowerzystów - bezcenna :D Z niecierpliwością czekam na kolejny taki wyjazd :)

Żal było wysiadać z pociągu :D Marcin i Markon wysiedli na Rakowie. Reszta ekipy na głównym. Pożegnaliśmy się, podziękowaliśmy za wspólne towarzystwo i rozjechaliśmy się. Razem z Przemkiem, Robertem i Zbyszkiem pojechaliśmy przez Krakowską, ścieżką wzdłuż rzeki do Niepodległości. Na chwilę jeszcze we czwórkę do Andrzeja i potem do domu.

O jejku, ale się rozpisałam :D może ktoś doczyta do końca - teraz już z górki :)

Podsumowując - do tej pory nie mogę uwierzyć, że dałam radę dojechać - ja w to nie wierzyłam, ale wierzyli we mnie inni i to bardzo dużo dla mnie znaczy :) Niezmiernie miło było mi usłyszeć od uczestników wycieczki, że są ze mnie dumni :) Pomimo nie najlepszej pogody (typowej kwietniowej przeplatanki deszczu, śniegu, słońca, temperatury w granicach 3-5 stopni) udało się zrealizować jeden z celów stawianych sobie na ten rok - Kraków i do tego dobić drugą już setkę w ciągu dnia, w dodatku w tak krótkim odstępie czasu, gdyż jeżdżę aktywnie pół roku. Teraz czas realizować dalsze plany :)

Pod sklepem w Ogrodzieńcu - jedno z niewielu zdjęć całej ekipy:


W drodze do Rabsztyna:


Rabsztyn:


Cały Bartek - musiał przyprawić nam rogi :D


Za Olkuszem - kolejny śnieg:


Aż mi się zrobił biały daszek:


Trzymamy równowagę :D


Przeglądaliśmy się :D


Pieskowa skała:


Prawie cała ekipa:


Złapałam dzidę :D


Brama Krakowska:


Szczęśliwi - tylko Markon gdzieś uciekł:


Kościół Mariacki:


Sukiennice:


Na koniec jeszcze kilka podziękowań:
- dla Piksela, który niestety z nami nie pojechał - za pożyczenie opon na wyjazd,
- dla Przemka - za załatwienie roweru od kolegi dla mnie,
- dla Roberta - za pomoc w przygotowaniu sprzętu do jazdy i trenowanie mnie przed wyjazdem,
- dla Zbyszka - bo to on namówił mnie na wyjazd, i za każdym razem jak się widzieliśmy mówił, że dojadę, bo ja sama nie wierzyłam,
- dla Agnieszki - że również pojechała, i nie byłam jedyną kobietą podczas wycieczki,
- dla Bartka - za to, że tuż przed Krakowem wziął mnie na koło, gdy śnieg sypał tak mocno, że nie widziałam gdzie jadę,
- dla Gawła - że ostrzegł mnie, bym uważała na śliskich torach - intencje były dobre, jednak i tak obróciło mnie i się przewróciłam,
- dla MrDry - za to, że gdy upadłam niewiele przez jadącym tramwajem razem z Robertem zainteresowali się czy nic mi się nie stało,
- dla Markona - za przyśpiewki podczas jazdy i udostępnienie śladu trasy, na podstawie którego powstał mój opis,
- dla Pietro78 i kobe24la - za propozycję wycieczki, akurat w terminie, który mi odpowiadał.

Słowa tego utworu chodzące mi po głowie dodawały mi sił:

Bobolice i Mirów - pierwsza setka na dzień i pierwszy tysiąc w roku :)

Niedziela, 25 marca 2012 · Komentarze(8)
W ramach treningu przed Krakowem pomyślałam, że można by było wykorzystać niedzielę i pojechać gdzieś dalej, aby sprawdzić swoje siły i możliwości. Myślałam parę dni nad trasą i wymyśliłam cel - Bobolice - nigdy wcześniej nie byłam tam na dwóch kółkach. O godzinie 9:00 pod skansenem zjawili się poza mną: GAWEŁ, Piksel, STi i szeju (Daniel). Był też PRZEMO2, który kręcił już od 6:30 - nie wiem, jak mu się chciało wstawać :D Postanowił dotrzymać nam przez kawałek towarzystwa. Trasę modyfikowaliśmy wspólnie na bieżąco, aby każdy był zadowolony. W efekcie wyszło pomieszanie asfaltu i terenu :)

Spod skansenu ruszyliśmy w stronę Olsztyna. Do huty, ścieżką wzdłuż rzeki, obok Guardiana, kawałek terenu do rowrostrady, przez Skrajnicę - (gdzie Przemo się odłączył i pojechał w stronę domu) - do Olsztyna. Następnie przez to, co kiedyś nazywano rynkiem, mijamy zamek i kierujemy się do czerwonego pieszego. Krótki postój, aby uwiecznić mój pierwszy tysiąc i dalej przez Sokole Góry czarnym rowerowym do Zrębic. Od Zrębic przez Krasawę (częściowo terenem, częściowo asfaltem) czerwonym rowerowym, kawałek niebieskim rowerowym i znów powrót na czerwony rowerowy. Następnie zielonym rowerowym, którym dojechaliśmy do drogi głównej kawałek za Ostrężnikiem.

Za Złotym Potokiem asfaltem przez Zawadę, Czatachową, Żarki, następnie zielonym rowerowym do Łutowca, gdzie zrobiliśmy pierwszy postój dłuższy niż kilka minut. Z Łutowca czarnym / zielonym rowerowym mijając Mirów do Bobolic. Cel osiągnięty :) Chwila przerwy pod zamkiem, kilka zdjęć i powrót do Mirowa tym samym szlakiem. W Mirowie ponownie chwila przerwy i ruszamy dalej - oczywiście w ostatniej chwili doszło do mnie, że się zatrzymujemy, a z górki jakoś przyjemnie się zjeżdżało, przez co pozostawiłam na asfalcie ślad po mojej obecności :D

Zielonym rowerowym przez Niegową. Mieliśmy pojechać przez największą górkę w Gorzkowie, ale pojechaliśmy nie tak jak trzeba było. W efekcie, jadąc asfaltem zielonym rowerowym przez Moczydła, następnie przez Trzebiniów i Ludwinów dotarliśmy do Gorzkowa Nowego, ale już za ta słynną górką. No cóż, trudno, może jeszcze będzie okazja zaliczyć tę górkę. Z Gorzkowa dalej asfaltem do Złotego Potoku. Chwila odpoczynku nad Amerykanem na uzupełnienie płynów, przy okazji troszkę się pobujaliśmy na molo :)

Ze Złotego Potoku postanowiliśmy wracać terenem. Przez aleję klonową, dalej niebieskim rowerowym do Pabianic. Kontynuując jazdę terenową kawałek czarnym rowerowym, następnie niebieskim / czerwonym pieszym dojechaliśmy do Zrębic. Dalej przez Sokole Góry czarnym rowerowym, potem zielonym / czarnym pieszym do żółtego pieszego. Wyjechaliśmy na asfalt kawałek przed dawnym barem u kota. Byliśmy głodni, więc zatrzymaliśmy się pod zamkiem w Olsztynie w nowej rowerowej knajpie, by coś zjeść.

Z Olsztyna terenowy podjazd pod Skrajnicę, koło kapliczki dalej terenem, obok ambony i wyjechaliśmy na asfalt kawałek przed rowerostradą. Na końcu rowerostrady przed torami rozdzieliliśmy się. Gaweł, Piksel i szeju pojechali w stronę Guardiana. Ja i Robert przeszliśmy na drugą stronę torów i przez lasek dojechaliśmy do Bugaja. Następnie już asfaltem przez Błeszno do domów.

To była kolejna udana wycieczka. Doborowe towarzystwo, jak zawsze masa śmiechu :) ruiny zamków jurajskich, czyli to co EdytKa bardzo lubi (co by nie napisać, że najbardziej) :D W dodatku wycieczka "statystyczna" - moje pierwsze sto km na dzień i pierwszy tysiąc km w tym roku. Tempo wycieczki również niczego sobie :) Myślę, że do Krakowa dam radę zajechać...

Trzeba było uwiecznić - w okolicach Olsztyna:


Gdzieś na szlaku w okolicach Krasawy:


W Łutowcu - pierwszy dłuższy postój:


Do celu coraz bliżej:


Dojechaliśmy :)


Pierwszy raz na rowerze w Bobolicach:


Zahaczyliśmy również o Mirów:


W Mirowie również mój rowerowy debiut:


Ślad na asfalcie po moim hamowaniu - opona cała :D


Cudowne rozmnożenie:


ekipa na molo nad Amerykanem:


Ach te fotki z zaskoczenia - podobno najlepsze:


Ostatni kawałek terenem - na Skrajnicy: