Wpisy archiwalne w kategorii

Z fotkami lub filmem

Dystans całkowity:18292.65 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:842:29
Średnia prędkość:18.94 km/h
Maksymalna prędkość:75.40 km/h
Suma podjazdów:103724 m
Maks. tętno maksymalne:192 (98 %)
Maks. tętno średnie:179 (92 %)
Suma kalorii:16975 kcal
Liczba aktywności:399
Średnio na aktywność:45.85 km i 2h 36m
Więcej statystyk

Droga do i z pracy, a potem kilka km po mieście

Poniedziałek, 3 września 2012 · Komentarze(0)
Po weekendzie spędzonym w Toruniu na zlocie motoryzacyjnym, podczas którego miałam okazję spróbować jazdy małym rowerkiem w alkogoglach, nadszedł czas, by wsiąść na normalny rower. Z samego rana pojechałam do pracy. Trasa jak zawsze. Cieżko było mi się dziś rozkręcić. Po pracy przyjechał do mnie pod biuro Robert i razem zrobiliśmy małą objazdówkę po kilku sklepach w mieście.

Najpierw pojechaliśmy do Lidla koło ronda Mickiewicza, gdzie była dziś promocja ubrań do trekingu. Niestety po południu nie było z czego wybierać. Potem do Gawła na serwis na pogaduchy i pooglądać rowery na sklepie. Następnie udalismy się przez Wolności i II Aleję do Dobrych Sklepów Rowerowych odebrać zamówioną sztycę. Stamtąd pojechaliśmy Jana Pawła i potem wzdłuż linii tramwajowej do Rafała na Worcella, a na koniec jeszcze do Martes Sport, po buty, których już niestety nie było. Na dziale z rowerami spotkaliśmy się z blabla.

Byłam już bardzo głodna po całym dniu, więc po miastowej objazdówce skierowaliśmy się już w stronę mojego domu. Pojechaliśmy wzdłuż linii tramwajowej, Bór i Jagiellońską, po drodze wstępując jeszcze do Makro. Tam również nie udało się nic kupić. Zmęczona miejską jazdą i co chwila ocierającym klockiem o obręcz w tylnym hamulcu, byłam zadowolona, gdy wreszcie dowlekłam się do domu.

Trzeci upadek - wrażenia z jazdy w alkogoglach bezcenne © EdytKa

Olsztyn, Poraj - 5 tyś na żółtym pomykaczu i ekspresowy kapeć

Wtorek, 28 sierpnia 2012 · Komentarze(4)
Byłam umówiona na popołudniowy spokojny wypad z Kasią. Ustaliłyśmy jednak wspólnie, że napiszę o wypadzie na CFR, bo może ktoś chciałby jechać z nami i mógłby na wszelki wypadek był ktoś, kto mógłby pomóc w razie ewentualnej awarii sprzętowej, no bo co my dwie baby wtedy byśmy same zrobiły. Pod skansen na godz. 18,45 dotarł jeszcze Tomek i Łuki z Narty-Rowery, który usłyszał o wycieczce jak byłam u Gawła. Planowaliśmy zrobić rundkę po Sokolich.

Pojechaliśmy asfaltem w stronę huty, na rondzie skręciliśmy w lewo i potem przez Cmentarz Żydowski do Legionów. Z Legionów zjechaliśmy w teren na czerwony rowerowy, którym dotarliśmy do Kusiąt. W Kusiętach chwila przerwy przy sklepie, bo zapomniałam zabrać ze sobą bidonu. Pojechaliśmy dalej asfaltem do Olsztyna. Nawet na rynku położyli już asfalt. Z Olsztyna dalej w stronę Biskupic, gdzie czekał nas ten wspaniały podjazd. Do samych Biskupic jechałam cały czas z Łukim na przodzie, a za nami Kasia z Tomkiem. Na podjeździe Łukasz zostawił nas wszystkich w tyle i czekał na nas na szczycie. Jak zwykle musiałam zredukować przełożenie na młynek.

Wjechaliśmy na szczyt. Było już ciemno, nie każdy miał dobre oświetlenie, więc postanowiliśmy odpuścić Sokole i ciągnąć dalej asfaltem. I znów ja z Łukaszem byliśmy na czele grupy. Pojechaliśmy przez Choroń do Poraja, w Poraju w prawo i kawałek wzdłuż torów, by ominąć zamknięty przejazd kolejowy i dojechać do głównej drogi. Dalej główną drogą przez Poraj, Osiny i Kolonię Borek. Było już ciemno, ruch był duży, więc pomyślałam, że lepiej będzie już jechać gęsiego. Od tej pory cały czas ja prowadziłam ekipę nadając tempo.

Zjechaliśmy z głównej drogi w prawo i jechaliśmy dalej asfaltem przez Zawodzie, Poczesną, Nową Wieś (po wspaniałej kostce brukowej), potem przez Korwinów, Słowik i Wrzosową, aż dojechaliśmy do Gierkówki. Następnie chodnikiem wzdłuż trasy, aż do estakady. Mieliśmy naprawdę ładne tempo jazdy, pogoda dopisała, ale najwidoczniej było zbyt idealnie, skoro nic nam się po drodze nie przytrafiło. No i stało się - przy Lidlu podjeżdżałam pod dość duży krawężnik i nie zdążyłam podnieść do góry koła, nadziałam się na krawężnik i usłyszałam tylko syczenie. Po około 3 metrach nie miałam już kompletnie powietrza w przednim kole.

No cóż, nie było sensu kleić dętki (tym bardziej, że po oględzinach w domu okazało się, że rozcięło mi dętkę na długości około pół centymetra). Wyjęłam z plecaka Roberta magiczny klucz 15 (tym razem pancerny, anty-złamaniowy), dętkę i łyżki. Na szczęście dzięki pracy grupowej szybko się z tym uporaliśmy. Kasia zwijała starą dętkę, a my we troje zajęliśmy się zmianą dętki - Łuki odkręcił koło i zdjął oponę, wspólnie z Tomkiem założyliśmy dętkę i oponę można było już z powrotem montować koło. Jeszcze tylko pompowanie i można było ruszać. Kasia kilka metrów dalej zjechała w stronę Rakowa, a ja pożegnałam się z chłopakami przy estakadzie i pojechałam przez Jagiellońską i osiedle do domu.

Podczas dzisiejszego wypadu stuknęło mi 5 tyś przejechanych kilometrów w tym roku na moim zasłużonym żółtym rowerze. Rower pomału zaczyna dogorywać, ciągle psuję się coś nowego, no ale ma do tego prawo. Dzisiejsza wycieczka była bardzo fajna, super towarzystwo i naprawdę dobre tempo, tym bardziej, że większość drogi dyktowane przeze mnie i Łukasza. Takim oto sposobem plany spokojnej wycieczki szybko odeszły w niepamięć :D Dziękuję za towarzystwo i pomoc w ekspresowej zmianie dętki. Do następnego :)

Prawie jak tatuaż :D © EdytKa

Wieczorem po mieście

Niedziela, 26 sierpnia 2012 · Komentarze(2)
Przez cały weekend nie udało mi się wyjechać na rower. W sobotę plany rowerowe zostały przebite przez IX rundę MPPZ, która w tym roku obyła się w Częstochowie. W niedzielę byłam umówiona przed obiadem na jazdę z Mr. Dry, ale akurat jak na złość padał deszcz, więc zrezygnowaliśmy z wyjazdu. Po obiedzie z kolei byłam w Dąbrowie Zielonej na spotkaniu CRK. Po powrocie do domu pomyślałam, że skoro wieczór jest dość ciepły można chociaż zrobić jakieś kółeczko po mieście, tym bardziej, że żużel, na którym był Robert akurat się skończył. Umówiliśmy się po godzinie 20 na małą przejażdzkę.

Robert przyjechał do mnie po dom. Pojechaliśmy przez osiedle do Jagiellońskiej i dalej przez Aleję Pokoju na Dąbie. Następnie duktem wzdłuż rzeki do DK1. Kawałek wzdłuż trasy do Jana Pawła, i potem Kierzyńską do Promenady. Na końcu Promenady zrobiliśmy małą rundkę przez lasek Aniołowski. Jadąc nocą przez mało znany mi lasek z oświetleniem Sigmy, zastanawiałam się jak ja mogłam kiedyś jeździć w terenie po nocy z jakąś zwykłą lampką przednią "no name" - teraz bym się chyba na to nie odważyła.

Wyjechaliśmy z lasku na Kukuczki. Trasa dalej przebiegała przez Wyzwolenia, Westerplatte, Szajnowicza-Iwanowa do Popiełuszki. Przy trójkącie na ścieżce pieszo-rowerowej niewiele mi brakło, by wjechać centralnie wprost w wózek prowadzony przez jakieoś nierozważnego faceta. Facet szedł cały czas prosto środkiem, a jak go mijałam nagle odbił wózkiem w prawo, by skręcić na przystanek autobusowy. Nawet się nie rozejrzał dookoła. Pojechaliśmy dalej przez III Aleję, Nowowiejskiego i Sobieskiego. Następnie wzdłuż linii tramwajowej, Bór i przez Jagiellońską.

Wieczorna wycieczka dobrze na mnie podziałała. Wieczór był naprawdę ciepły, bez wiatru, więc jechało się bardzo przyjemnie. Takim sposobem z krótkiego kółeczka po mieście zrobiło się w zasadzie aż 26 km. Bardzo fajne zakończenie weekendu, tym bardziej, że już myślałam, że nie uda się wyjść na rower.

Podczas wieczornego wypadu © EdytKa

Droga do i z pracy, a potem Blachownia

Środa, 22 sierpnia 2012 · Komentarze(2)
Na dobry początek dnia i przebudzenie się do rowerem pracy. Rano jeszcze nie było zbyt gorąco, więc jechało się bardzo przyjemnie. Po pracy droga prosto do domu. Jechało się już trochę ciężej, bo było trochę duszno. W obie strony trasa taka jak zwykle.

Po pracy umówiłam się z Darią na wypad do Blachowni, by tym razem to ona mogła poprowadzić swoimi ścieżkami. Celem wycieczki była Blachownia. Dołączył dziś do nas jeszcze Robert, który przyjechał do mnie pod dom. Wspólnie udaliśmy się przez Jagiellońską i Sabinowską koło szkoły straży pożarnej na miejsce zbiórki, gdzie czekała już na nas Daria.

Pojechaliśmy kawałek chodnikiem Sabinowską, potem asfaltem przez Chopina i Piastowską. Dalej kawałek szutrówką wzdłuż torów do przejazdu kolejowego w Gnaszynie. Za przejazdem krótki odcinek szutrówką koło Domexu. Następnie asfaltem przez Lisiniec - Dobrzańską, Lwowską, Tatrzańską do Wielkoborskiej. Po opuszczeniu Częstochowy cały czas asfaltem przez Starą Gorzelnię, Łojki, Konradów do Blachowni. Dotarliśmy w pobliże zalewu i skręciliśmy w prawo. Nie zatrzymując się, jechaliśmy dalej kierując się już z powrotem.

Pojechaliśmy terenową drogą szlakiem niebieskim pieszym / zielonym rowerowym. Na rozwidleniu dróg niebieski szlak prowadził dalej prosto, my skręciliśmy w prawo trzymając się zielonego rowerowego. Dosyć kamienistym szlakiem dojechaliśmy do Wydry i dalej pojechaliśmy asfaltem przez Kalej, Lgotę i Białą do Częstochowy. Pojechaliśmy ulicą Ikara przez Grabówkę w stronę Lisińca. Skręciliśmy z Ikara w prawo i dotarliśmy do bunkra w pobliżu cmentarza komunalnego. Przy bunkrze zatrzymaliśmy się na chwilkę na krótki odpoczynek.

Słońce już zaszło, więc ruszyliśmy dalej z powrotem. Pojechaliśmy asfaltem przez Białostocką i Dobrzańską. Następnie kawałek szutrówką koło Domexu do głównej drogi. Tutaj pożegnaliśmy się ze Skowronkiem i dalej jechaliśmy z Robertem we dwójkę. Przejechaliśmy przez przejazd kolejowy i pojechaliśmy szutrówką wzdłuż torów. Dojechaliśmy do asfaltu przy przejeździe kolejowym na Zaciszańskiej. Dalej już asfaltem do domu przez Chopina, Sabinowską i Jagiellońską.

Udany wypad w dobrym tempie i świetnym towarzystwie. Skowronek poprowadził nas ścieżkami, których dotąd z Robertem nie znaliśmy. Z początku jechało mi się dość ciężko, ale z upływem kolejnych minut, gdy robiło się coraz chłodniej stopniowo przybywało mi energii. Jedynym minusem było to, że drugi dzień jazdy na wąskim jak dla mnie siodełku Accenta, sprawił, że na każdej nawet najmniejszej nierówności odczuwałam dość duży dyskomfort... Mam nadzieję, że jutro dam jakoś radę usiąść na siodełku.

Na bunkrze koło cmentarza komunalnego © EdytKa

Nad Zakrzew do Kłobucka

Niedziela, 19 sierpnia 2012 · Komentarze(0)
Prognozy na niedzielę były optymistyczne, miało być ciepło i bez deszczu. Od samego rana mocno grzało słońce. Niedzielne przedpołudnie było doskonałą okazją, by połączyć jazdę na rowerze z wylegiwaniem się nad wodą. Na moczenie w wodzie nie nastawiałam się, bo ostatnie dni nie były zbyt ciepłe, więc woda nie zdążyła się nagrzać. Miałam chęć popływać znów rowerkiem lub kajakiem. Pomyślałam, że można by było wybrać się do Kłobucka nad Zakrzew. Moją propozycję bez dłuższego namysłu poparł Robert. Umówiliśmy się u mnie pod domem.

Pojechaliśmy przez Jagiellońską, Sabinowską, dalej Chopina, Matejki, Zaciszańską, Kingi, Jadwigi i Okulickiego do Alei Brzozowej. Aleją Brzozową do samego końca i dalej kawałek dość mocno zapiaszczonym terenem czarnym rowerowym do Białej. Nie wiem skąd się tyle piachu bierze, za każdym razem jak jadę jakąś znana trasą mam wrażenie, że jest jeszcze bardziej zapiaszczona. W Białej wyjechaliśmy na asfalt. Na szczęście nie jest już tak dziurawy jak ostatnimi czasy. Od Białej jechaliśmy cały czas asfaltem bocznymi drogami przez Kamyk, aż do Kłobucka.

W Kamyku zauważyliśmy dorodną jabłonkę, która rosła tuż przy samej drodze. Nie mogliśmy się oprzeć i wypróbowaliśmy jej owoce. Były przepyszne. Robert zabrał kilka sztuk na dalszą drogę. Już w Kłobucku, przejeżdżając przez dzielnicę Smugi dostrzegliśmy przy drodze dostojną gruszę, z której również postanowiliśmy zerwać kilka owoców. Darmowa wyżerka, w dodatku bardzo smaczna :)

Dotarliśmy do głównego ronda w Kłobucku, mijając po prawej kościół. Pojechaliśmy prosto tak jak się jedzie na Blachownię. Za rondem mieliśmy skręcić w pierwszą ulicę w prawo przed Biedronką, ale pojechaliśmy jeszcze kawałek prosto i zatrzymaliśmy się na chwilę, by kupić coś do picia. Następnie wróciliśmy się i skręciliśmy w lewo. Kawałek prosto i za przejazdem kolejowym w prawo nad zalew.

Najpierw poleżeliśmy chwilę na plaży. Robert trochę popływał. Ja zamoczyłam tylko nogi, bo woda była jak dla mnie lodowata. Leżenie na słońcu znudziło nam się, więc przejechaliśmy na drugą stronę zalewu popływać rowerkiem wodnym i kajakiem. Rowerek w porównaniu do tego, którym pływaliśmy w Siamoszycach był o niebo lepszy. Pedałowało się leciutko, bez żadnego wysiłku.

Zbliżała się pora obiadowa, więc trzeba było już wracać do domów. Było coraz bardziej gorąco. Pojechaliśmy taką samą trasą - asfaltem przez przejazd kolejowy, dalej do ronda, na rondzie prosto i bocznymi drogami przez Kłobuck-Smugi, Kamyk do Białej. W Białej wjechaliśmy w teren na piaszczysty czarny rowerowy, którym dojechaliśmy do Alei Brzozowej. Aleją Brzozową do Okulickiego, dalej Jadwigi, Kingi, Zaciszańską, Piastowską, Sabinowską do Jagiellońskiej. Robert odwiózł mnie pod dom i potem pojechał do siebie.

Idealne połączenie aktywnego wypoczynku na rowerze z wypoczynkiem nad wodą. Całkiem mile spędzone niedzielne przedpołudnie. Mogło by jedynie nie być tak gorąco, bo dziesięć razy szybciej się męczę jeżdżąc w takim skwarze. Mam nadzieję, że do następnego razu woda choć trochę się nagrzeje i będzie można popływać dla ochłody.

Na Alei Brzozowej © EdytKa


Kamyk - nawet natura rozkłada ręce na przywitanie :D © EdytKa


Zagadka - jabłko czy gruszka? © EdytKa


Zdobyczne pożywienie © EdytKa


Trzeba potrenować przed olimpiadą :D © EdytKa


Lilia wodna © EdytKa


No to czas na koń :D © EdytKa

Na grzyby i do Złotego Potoku - 5000 tyś w sezonie

Sobota, 18 sierpnia 2012 · Komentarze(5)
Sobotni poranek był bardzo ładny. Zapowiadał się naprawdę upalny dzień. Pomyślałam, że można by wykorzystać wolne popołudnie i wybrać się gdzieś na przejażdżkę rowerem, a przy okazji sprawdzić, czy po ostatnich opadach deszczu są w lesie grzyby. Robert zaproponował wypad do Złotego Potoku, więc od razu się zgodziłam. Umówiliśmy się na godzinę 13tą pod skansenem.

Pojechaliśmy w stronę huty, ścieżką wzdłuż rzeki, a potem asfaltem koło Guardiana. Kawałek od Guardiana spotkaliśmy najpierw mojego znajomego z osiedla, który szedł do pracy, a po chwili Bartka z rodziną, którzy wracali z wycieczki rowerowej. Po krótkich pogaduchach ze znajomym pojechaliśmy dalej asfaltem koło nastawni i w stronę Kusiąt. W pewnej chwili przy przydrożnym rowie zauważyłam dorodną kanię. Nie mogłam jej tak tam pozostawić, więc moja reakcja była natychmiastowa - zahamowałam dość ostro i udałam się by ją zerwać. Kawałek dalej zauważyłam drugą kanię. Spakowałam obie do plecaka i pojechaliśmy dalej.

Na skrzyżowaniu z drogą na Kusięta skręciliśmy w prawo w stronę osiedla pod Wilczą górą. Przy pierwszych zabudowaniach zjechaliśmy w lewo w teren i jechaliśmy dość zapiaszczonymi leśnymi ścieżkami. W kilku miejscach zatrzymaliśmy się w celu poszukiwania grzybów. Znaleźliśmy tylko kilka malutkich maślaczków i Robert znalazł jeszcze dwie duże kanie. Wyjechaliśmy na asfalt nieopodal miejsca straceń. Pojechaliśmy asfaltem w stronę rynku w Olsztynie, jednak przy cmentarzu skróciliśmy sobie trasę do głównej drogi już za rynkiem i znaleźliśmy się tuż koło ronda z drugiej strony zamku. Tempo jazdy mieliśmy dość słabe, zaledwie 18 km/h, w dodatku straciliśmy sporo czasu na poszukiwaniach grzybów.

Postanowiliśmy dojechać od Olsztyna do Złotego Potoku główną drogą, by trochę zyskać na czasie. Jechaliśmy przez Przymiłowice, Zrębice, Piasek i Janów. Trasę liczącą 10 km od ronda w Olsztynie do rynku w Janowie pokonaliśmy ekspresowo – zajęło nam to 20 minut, co oznaczało, że przejechaliśmy w upale 10 km ze średnią 30km/h. Zrobiliśmy krótki postój przy sklepie, by kupić coś do picia i udaliśmy się asfaltem, by posiedzieć trochę w Potoku na molo nad Amerykanem. Schłodziliśmy stopy w wodzie, zjedliśmy jeszcze lody i zebraliśmy się z powrotem.

Pojechaliśmy kawałek asfaltem w stronę Janowa, potem przez Aleję Klonową i następnie terenem niebieskim rowerowym / czerwonym pieszym do asfaltu w Pabianicach. Kawałek asfaltem, następnie najpierw szutrówką, a potem terenem żółtym / czarnym rowerowym / czerwonym / niebieskim pieszym do Zrębic. W Zrębicach asfaltem koło kościoła i w lewo koło stawu w stronę Sokolich. Przez Sokole Góry terenem najpierw szlakiem czerwonym pieszym, potem czarnym rowerowym / zielonym / żółtym pieszym. Następnie zjechaliśmy na nowo oznakowany szlak żółty rowerowy / czarny / niebieski pieszy. Dalej już tylko nowym żółtym rowerowym w pobliżu Biakła. Wyjechaliśmy na asfalt niedaleko leśnego, w którym siedział Bartek.

Nie zatrzymywaliśmy się już, tylko pojechaliśmy dalej asfaltem w stronę Skrajnicy, gdzie czekał nas ostatni terenowy podjazd (również niedawno oznakowanym jako szlak zielony rowerowy). Dalej przez Skrajnicę asfaltem do rowerostrady. Na końcu rowerostrady kawałek terenem do torów, potem na drugą stronę i przez lasek do Bugaja. Na Bugaju asfaltem do przejazdu kolejowego i potem przez Michalinę do DK1. Pojechaliśmy dołem pod trasą do Jesiennej.

Bardzo przyjemny spontaniczny wypad do Złotego Potoku. Dawno nie jechałam ani Alejką Klonową, ani przez Sokole Góry. Nawet nie wiedziałam, że od tamtego czasu oznakowane zostały nowe szlaki. Tempo całkiem dobre, pogoda dopisała, obyło się bez żadnych kapci, więc czego chcieć więcej. No może mogło by jedynie tak mocno nie grzać słońce, ale nie można mieć wszystkiego.

Wśród róż - gdzieś po drodze na Towarne © EdytKa


Róża choć dzika, to pachniała bardzo ładnie © EdytKa


Od tej strony zamek zawsze najbardziej mi się podobał © EdytKa


Na molo nad Amerykanem © EdytKa


Zapatrzyłam się na kaczuszki :D © EdytKa


Kaczuszka pływająca po stawie © EdytKa


Góra Biakło - tzw. Mały Giewont © EdytKa

Po jurajskich piaskownicach - Podzamcze, Smoleń, Okiennik, Morsko, Bobolice, Mirów

Środa, 15 sierpnia 2012 · Komentarze(5)
Na początku uprzedzam czytelników – ten wpis będzie naprawdę długim wypracowaniem, więc jak ktoś nie lubi czytać niech lepiej obejrzy zdjęcia :D No ale do rzeczy - Już dawno chciałam zwiedzić rowerem te tereny Jury, do których dotychczas nie udało mi się dotrzeć na dwóch kółkach. Uznałam, że wolny od pracy dzień w tygodniu będzie ku temu idealny. Prognozy rozpieszczające nie były, ale w sumie najważniejsze było, żeby nie padało. Robert zamieścił informację o wyjeździe na CFR. Planowaliśmy dojechać pociągiem do Zawiercia, następnie pokręcić po jurze i wrócić z Myszkowa albo pociągiem, albo rowerem w zależności od naszych sił.

Pociąg odjeżdżał o 8:55 z dworca głównego. – do Zawiercia planowo dojeżdżał na 9:39. Wsiedliśmy do pociągu we czwórkę: Gaweł, Robert, Winek i ja. Byłam mile zaskoczona postępem infrastruktury od czasu, kiedy wracałam pociągiem z Krakowa :D Takim pociągiem jak dziś nigdy wcześniej nie jechałam – wagon był przystosowany do przewozu rowerów, ze stojakami na rowery, wyświetlacz informujący o najbliższych przystankach i trasie jazdy, już pomijam „luksusową”, czyściutką jak na warunki pociągowe toaletę – Koleje Śląskie pozytywnie mnie zaskoczyły. Jadąc studiowaliśmy mapę i wybieraliśmy optymalną trasę naszej rowerowej wycieczki – którą w sumie podczas jazdy i tak jeszcze modyfikowaliśmy.

Na dworcu w Zawierciu byliśmy punktualnie, co do minuty. Mieliśmy w zamiarze jechać szlakiem niebieskim pieszym do Ogrodzieńca, jednak nie mogliśmy tego szlaku odnaleźć – oznaczenia były tragiczne. Jechaliśmy kawałek asfaltem zielonym rowerowym, spotykaliśmy w między czasie rodzinkę, która również jechała na rowerach w to samo miejsce co my. Wytłumaczyli nam drogę do celu. Pojechaliśmy dalej zielonym rowerowym terenem najpierw przez ogródki działkowe, a potem przez las, po drodze gubiąc dwukrotnie szlak i ponownie aż dwa razy z rzędu spotykając tę samą rodzinę co wcześniej. Wyjeżdżając już z lasu na asfalt ponownie zastanawialiśmy się gdzie mamy jechać. Wspaniale oznakowane szlaki. Znów zostaliśmy dogonieni przez tę samą rodzinę. Musieli się ładnie z nas w duchu śmiać :D Pojechaliśmy w lewo i dojechaliśmy do głównej drogi w Zawierciu. Asfaltem główną drogą przez Fugasówkę i Ogrodzieniec dotarliśmy do Podzamcza.

Zrobiliśmy sobie chwilę przerwy przy ruinach zamku, zjedliśmy lody i obejrzeliśmy mapę, by ustalić dalszą trasę do następnego zaplanowanego punktu wycieczki. Pojechaliśmy terenem w pobliżu ruin zamku, szlakiem czerwonym rowerowym / niebieskim pieszym, najpierw przez spore piachy, a potem kawałek szutrówką. Wyjechaliśmy na asfalt niedaleko Ryczowa. Dalej trzymaliśmy się czerwonego rowerowego. Zatrzymaliśmy się na moment przy studni, szybkie foto i pojechaliśmy dalej. Za Ryczowem czekało nas spore wzniesienie, ale za to zjazd w dół był fantastyczny. Po zjeździe skręciliśmy w prawo i jechaliśmy dalej asfaltem czerwonym / żółtym rowerowym. Za kolejnym wzniesieniem kawałek przed Złożeńcem spadł mi łańcuch podczas wrzucania na blat i zakleszczył się między zębatką a korbą. Robert musiał użyć sporo sił, by wyciągnąć łańcuch, ale w końcu udało się i mogliśmy jechać dalej.

Musieliśmy dogonić Gawła i Winka, którzy sporo nam odjechali, ale daliśmy radę, gdyż jak zauważyli, że nas nie ma to się wrócili. Od Złożeńca jechaliśmy wciąż asfaltem czerwonym / żółtym rowerowym i niebieskim pieszym. Z oddali było już widać Smoleń. Na sam szczyt do ruin zamku prowadził żółty pieszy. Podjazd był dość stromy, jechaliśmy między drzewami i po korzeniach drzew. Ostatnie kilka metrów zmuszona byłam zejść z roweru i do prowadzić, bo nie dałam już rady jechać. Winek postanowił poczekać na nas za bramą wejściową na zamek, a my z Gawłem i Robertem poszliśmy zwiedzić ruiny. Ja i Robert wdrapaliśmy się jeszcze przy okazji na wieżę, bo Gaweł już odpuścił, gdyż SPD za bardzo mu się ślizgały.

Po zwiedzeniu pozostałości po zamku zjechaliśmy żółtym pieszym z powrotem do asfaltu. Pojechaliśmy przez Smoleń i Zarzecze do Pilicy. Za Pilicą przeżyłam coś jakby „deja vu” – zobaczyłam przed sobą sporą górkę i zieloną tabliczkę z napisem Biskupice – poczułam się jakbym była za Olsztynem, z tym, że to wzniesienie było trochę dłuższe niż to, które znałam. Minęliśmy Biskupice i pojechaliśmy dalej asfaltem przez Giebłów. Koło kościoła zjechaliśmy w lewo na szutrową drogę. Jechaliśmy kawałek pod górkę, a potem szutrówka na zjeździe zamieniła się w kamienistą drogę. Kilka razy zatrzymaliśmy się, by spróbować przydrożnych jabłek. Robert nawet wziął kilka na dalszą drogę. Już na samym końcu zjazdu, około 2 metry przed nami przebiegła sarenka, którą najwyraźniej spłoszyliśmy, bo stała tuż przy drodze. Jeszcze kawałek szutrówką i dojechaliśmy do asfaltu w Kiełkowicach.

Zatrzymaliśmy się przy sklepie, by uzupełnić zapasy wody i ruszyliśmy dalej. Ujechaliśmy zaledwie kawałek i Winek złapał kapcia. Podczas gdy chłopaki kleili dętkę, stwierdziłam, że chyba jednak przydało by się u mnie dopompować kółka. Wtedy okazało się, że znów ociera z tyłu klocek o tarczę. Pewnie dlatego momentami jechało mi się strasznie ciężko. Po szybkiej regulacji ruszyliśmy dalej. Dojechaliśmy asfaltem do Karlina, a następnie wjechaliśmy w teren na piaszczysty czerwony rowerowy, którym dotarliśmy do Żerkowic. Dalej kawałek asfaltem czerwonym rowerowym, aż dotarliśmy na przedmieścia Zawiercia, gdzie mogliśmy zobaczyć pierwszą z kukieł, które ludzie przygotowali specjalnie na dożynki. Zjechaliśmy potem w prawo na czerwony pieszy, i najpierw szutrówką, a potem bardziej terenową ścieżką dojechaliśmy do Okiennika Wielkiego.

Po chwili przy Okiennika zjechaliśmy z powrotem w dół czerwonym pieszym. Następnie pojechaliśmy szlakiem zielonym rowerowym szutrową drogą i wyjechaliśmy na asfalt na przedmieściach Zawiercia, gdzie zrobiliśmy sobie sesję zdjęciową z kukłami, zrobionymi przez mieszkańców na dożynki. Mieliśmy trzymać się dalej zielonego szlaku. Asfaltem zjechaliśmy do Piaseczna, ale okazało się, że szlak zgubiliśmy, więc wróciliśmy się pod górę do Zawiercia. Wjechaliśmy w teren na czerwony pieszy. Dosyć ciężki szlak – sporo piachu, korzeni, wystających gałęzi. Kilka razy dostałam gałęzią w kask. Dalej jechaliśmy szutrową drogą niebieskim pieszym / czerwonym rowerowym do Morska. Posiedzieliśmy chwilę w Morsku i dalej w drogę.

Pojechaliśmy lasem szlakiem czerwonym rowerowym / niebieskim pieszym. Było sporo piachu, a szlaki słabo oznakowane. Wyjechaliśmy potem na asfalt, którym dojechaliśmy do Podlesic. W Podlesiach ponownie wjechaliśmy w teren. Najpierw czerwonym rowerowym / niebieskim pieszym – oczywiście dość mocno piaszczystym, dalej leśnymi drogami czerwonym rowerowym, żółtym pieszym, gdzie było sporo wystających korzeni, a potem samym żółtym pieszym dość kamienistym. Następnie kawałek asfaltem czerwonym, żółtym pieszym i ponownie terenem czerwonym rowerowym / czerwonym, żółtym pieszym. Dotarliśmy do asfaltu kawałek przed Bobolicami. Z Bobolic asfaltem zielonym / czarnym rowerowym dotarliśmy do Mirowa, gdzie zatrzymaliśmy się w knajpie na obiadek.

Z Mirowa mieliśmy już coraz bliżej niż do domów. Pojechaliśmy asfaltem czarnym, zielonym rowerowym, a następnie najpierw szutrówką, potem kamienistą ścieżką czarnym rowerowym / niebieskim pieszym. Dalej kamienisty szlak zamienił się w ścieżkę obrośniętą trawami. Z każdej strony ścieżki rosło pełno wrzosów. Wyjechaliśmy na asfalt w Moczydle. Z Moczydła ponownie terenem kamienistą drogą czarnym rowerowym / czerwonym pieszym dotarliśmy do krzyżówki przed Trzebiniowem. Przejechaliśmy asfaltem przez Trzebiniów i ponownie zboczyliśmy w teren na czerwony pieszy. Na szlaku Winek złapał drugiego w dzisiejszym dniu kapcia. Po szybkiej naprawie ruszyliśmy dalej. Mieliśmy do pokonania terenowe wzniesienie, które od razu przypomniało mi Przeprośną Górkę – jakbym miała „deja vu” – taki sam kamienisty podjazd i zjazd. Po zjeździe jeszcze kawałek po piachu i dotarliśmy do asfaltu w Ostrężniku.

Dalej jechaliśmy dłuższy odcinek asfaltem przez Ostrężnik, Siedlec, Krasawę, Zrębice. Następnie kawałek terenem czerwonym rowerowym do Przymiłowic i ponownie asfaltem koło stadniny, do głównej drogi. Dalej kawałek główną przez Olsztyn, bez postoju. Jeszcze jak byliśmy na głównej Winek złapał trzeciego kapcia. Zboczyliśmy z głównej w prawo, zatrzymaliśmy się i szybkie klejenie dętki. Dalej pojechaliśmy przez osiedle pod Wilczą Górą, Kręciwilk, obok nastawni, koło Guardiana i ścieżką wzdłuż rzeki do skansenu. Przed skansenem Winek odłączył się od nas i szybszym tempem pognał samotnie do domu, a my pojechaliśmy Aleją Pokoju do estakady, gdzie pożegnaliśmy się z Gawłem. Robert odwiózł mnie przez Jagiellońska i osiedle do domu.

Dzisiejsza wycieczka była bardzo interesująca, biorąc pod uwagę fakt, że zwiedziliśmy sporo ciekawych miejsc, ale jednocześnie trochę męcząca, tym bardziej, że od samego rana miałam mniej sił niż zwykle. Było sporo podjazdów, a do tego słynne jurajskie piaski nie należą jak dla mnie do najprzyjemniejszych. Dodatkowo szlaki są bardzo słabo oznakowane, więc bardzo łatwo można było je zgubić. Kilkukrotnie nie wiedzieliśmy, którędy mamy jechać. Pogoda nam dopisała - najcieplej dziś nie było, ale najważniejsze, że obyło się bez deszczu. Dziękuję wszystkim za towarzystwo i wspólny wypad :)

Takim luksusowym pociągiem to jeszcze nie podróżowałam © EdytKa


Ruiny zamku w Podzamczu - pierwszy raz na rowerze © EdytKa


Gdzieś między Ryczowem a Złożeńcem © EdytKa


Wieża na zamku w Smoleniu © EdytKa


Ruiny zamku w Smoleniu © EdytKa


Okiennik Wielki © EdytKa


Z Okiennikiem w tle © EdytKa


Ale ma wielką pałę :D © EdytKa


Chłopaki w swoim żywiole © EdytKa


Ruiny zamku w Morsku - również pierwszy raz na rowerze © EdytKa


Ruiny zamku w Mirowie © EdytKa


Wśród wrzosów - na czarnym rowerowym pomiędzy Mirowem a Moczydłami © EdytKa

Droga do i z pracy, a potem... kilka morderczych km

Poniedziałek, 6 sierpnia 2012 · Komentarze(2)
Rano jak co dzień dojazd do pracy. Już przed godziną 8 było strasznie gorąco i duszno. Po pracy prosto do domu. Tuż przed końcem dniówki bałam się, że wrócę cała przemoczona, bo chwilę przed 16 dość mocno popadało, jednak na szczęście rozpogodziło się i znów zrobiło się strasznie gorąco. Nawet woda w kałużach była cieplutka :D Prawie żadnej nie ominęłam - nie mogłam się powstrzymać - świetny sposób na schłodzenie się :D

Po południu korzystając z wolnego czasu i słonecznej pogody chciałam się gdzieś przejechać. Przyjechał do mnie Robert, przy okazji zmienił dętkę, bym mogła oddać Kasi, te którą mi ostatnio pożyczyła i założył jedną z moich. I tak od słowa do słowa padła propozycja wypadu do Blachowni nad zalew i na lody.

Pojechaliśmy asfaltem przez Wypalanki, Sabinowską, potem przez Chopina, Matejki i Zaciszańską. Przed przejazdem kolejowym skręciliśmy w lewo i jechaliśmy cały czas wzdłuż torów w stronę Blachowni. Droga którą jechaliśmy była bardzo zróżnicowana - od szutru, przez dziurawy asfalt, kostkę brukową czy w ogóle terenowe wyboje. Od samego początku jechało mi się jakoś bardzo ciężko, ale uznałam, że to dlatego, że było gorąco, poza tym ogólnie miałam słabszy dzień jeżeli chodzi o siły i energię do jazdy. Powoli doturlaliśmy się do Gnaszyna, przejechaliśmy przez przejazd kolejowy i wyjechaliśmy na główną drogę z zamiarem dotarcia na tor we Wyrazowie.

Przejechaliśmy zaledwie kawałek i po chwili zadzwonił telefon - moje dzisiejsze zbawienie - świeżo upieczeni małżonkowie, u których w sobotę byliśmy na weselu zaprosili na piwo lub colę. Jeżeli o mnie chodziło, nie trzeba było dzisiaj się długo zastanawiać - to był znak, by wracać do domu. Robert też uznał, że nie ma sensu jechać dalej - z nieba spadło kilka niewinnych kropelek, a poza tym, chyba już się odzwyczaił od "powolnej" jazdy w tempie poniżej 20 km/h. Zapomniał chyba, jak kiedyś jeździłam o wiele wolniej. No cóż - do dobrego człowiek się szybko przyzwyczaja.

Wracaliśmy tą samą drogą - kawałek asfaltem do przejazdu kolejowego w Gnaszynie, który oczywiście jak na złość był zamknięty, a dalej cały czas wzdłuż torów. Przed nami po zaledwie kilku kroplach deszczu pojawiła się na niebie piękna tęcza. Dojechaliśmy znów do Zaciszańskiej. Następnie pojechaliśmy Piastowską, Sabinowską i Jagiellońską, przez którą Robert jechał asfaltem a ja ścieżką pieszo-rowerową. Za makro skręciliśmy w prawo i już prosto do domu. Tuż po tym jak dotarliśmy do mnie do domu okazało się, że moja dzisiejsza "powolna" jazda drażniąca Roberta nie była wywołana wyłącznie tym, że było okropnie gorąco i tym, że miałam dziś mniej energii. Dodatkową przyczyną, która w pewnym sensie nieco podniosła mnie na duchu, było to, że okazało się, iż po zmianie dętki i ponownym założeniu koła klocki hamulcowe dość znacznie ocierały o obręcz.

Mam nadzieję, że następne dni będą lepsze. W dzisiejszym dniu pomimo szczerych chęci jazda była dla mnie prawdziwą męczarnią. Przejechaliśmy zaledwie 20 kilka km, a ja byłam o wiele bardziej wycieńczona niż na przykład po przejechaniu 100 km podczas wycieczki do Bobolic, gdzie sporą część trasy jechaliśmy po piachu w podobnych warunkach pogodowych. Pocieszam się tym, że każdy ma prawo mieć gorszy dzień.

Wypatrzony przy torach - nie mogłam pojechać dalej i sie przy nim nie zatrzymać :) © EdytKa

Troszkę inne kręcenie, czyli rowerem po wodzie :D

Niedziela, 5 sierpnia 2012 · Komentarze(2)
Po wczorajszym weselu nie było dziś sił i energii by wsiąść na normalny rower. Pojechaliśmy autem razem z Robertem nad zalew do Siamoszyc odwiedzić Gawła, który przebywa tam na urlopie wspólnie z żoną i synkiem. Na kąpiel było już za późno, zresztą nie zabraliśmy kostiumów, więc jak już byliśmy nad zalewem to korzystając z okazji postanowiliśmy pokręcić trochę na nieco innym rowerze niż zwykle - na rowerku wodnym.

Gdyby ktoś poprosił mnie o porównie kręcenia na rowerku wodnym (tego starego typu, bo na takim pływaliśmy) do jazdy na normalnym rowerze to śmiało powiedziałabym, że to prawie jak jazda cały czas pod bardzo ostrą i dłuuugą górę - prawie jak podjazd na Gubałówkę :D Sama nie dałabym chyba rady popływać na tym rowerku. Dobrze, że Robert kręcił za dwoje, na tyle, że moje nogi same poruszały się w takt jego pedałowania. Biedak był aż tak mokry, że pot lał się z niego strumieniami, a płynęliśmy tak wolno, że chyba pieszo było by szybciej iść - tylko po wodzie się nie da :D Patrząc na to z innej strony - taka powolna "jazda" ma też swoje plusy - jak się zasuwa po 20 km/h nie da rady popatrzeć na pływające w zalewie rybki :D Idealny trening przed wypadem w góry, chyba sobie wykopię jakiś dół, zaleje wodą i kupie rowerek wodny :D

Niestety dystans wycieczki pod tytułem "rowerem po wodzie" nie został zarejestrowany - chyba nikt nie opatentował jeszcze montażu licznika w rowerku wodnym :D Trzeba by o tym pomyśleć :D Mógłby być niezły patent dla przyszłych pokoleń.

Łabędzie pływające po zalewie w Siamoszycach © EdytKa


Na rowerku wodnym © EdytKa

Droga do i z pracy, potem Olsztyn i Poraj, a po drodze kapeć i złamany klucz

Czwartek, 2 sierpnia 2012 · Komentarze(0)
Rano dojazd do pracy. Trasa standardowa. W drodze nic ciekawego się nie wydarzyło. Po pracy do domu. Na wiadukcie na Niepodległości niewiele brakło do tego, bym zderzyła się z jakimś innym rowerzystą, który cały czas jechał po lewej, ja po prawej i nagle tuż przede mną zapatrzył się gdzieś i zjechał mi wprost pod koła. Powiedział tylko „przepraszam” i oboje pojechaliśmy w swoją stronę.

Po południu miałyśmy wybrać się na babski wypad razem z Kasik. Planowałyśmy wyjechać około godziny 18, żeby nie było już tak gorąco. Plany jednak uległy modyfikacji i zdecydowałyśmy się jechać trochę wcześniej, by móc wcześniej wrócić. Umówiłyśmy się pod skansenem, a następnie pojechałyśmy koło dawnego sądu, gdzie na przystanku autobusowym miałyśmy dołączyć do mario66 i jego kolegi - również Mariusza (wystartowali spod galerii) i wspólnie wybrać się nad zalew w Poraju.

W pełnym składzie pojechaliśmy asfaltem w stronę huty, potem ścieżką wzdłuż rzeki i dalej znów asfaltem koło Guardiana i do nastawni. Następnie kawałek terenem – żółtym pieszym do rowerostrady. Rowerostradą do końca. Dalej najpierw asfaltem, a potem terenowo przez górkę na Skrajnicy do Olsztyna. Następnie asfaltem w stronę Biskupic. Kawałek za barem leśnym, w pobliżu wjazdu w Sokole Góry, na podjeździe pod górkę, gdzie trzymałam się tuż za mario66, nagle zaczęło mi się coraz ciężej wjeżdżać i mario zaczął mi szybko odjeżdżać. Dopiero po chwili zauważyłam, że nie mam w ogóle powietrza w tylnym kole.

Zatrzymaliśmy się na poboczu, wyciągnęłam zestaw naprawczy - łatki, łyżki do opon i klucz, aby odkręcić tę archaiczną śrubę 15tkę. Kasia zaproponowała, że pożyczy mi dętkę, żeby nie trzeba było kleić i żeby wymiana poszła szybciej. Chłopaki zabrali się za odkręcenie koła, bo ja bym nie dała sobie z tym rady. Robert zbyt mocno dokręcił ostatnio śrubę. Niestety jak mario próbował ją odkręcić to złamał się klucz… Co za pech... To była jedyna 15tka jaka mieliśmy przy sobie. Kombinowaliśmy co by tu zrobić. Mario pojechał zobaczyć czy w leśnym nikt nie będzie miał takiego klucza. Ale jak na złość nie było tam żadnego rowerzysty.

Wpadł mi nagle pewien pomysł do głowy. Zadzwoniłam do brata, żeby skontaktował się ze znajomym, który mieszka w Biskupicach. Za moment otrzymałam tel zwrotny, żeby podać dokładną lokalizację to przywiezie klucz. To było nasze wybawienie. Kolega brata przywiózł nam klucz i poczekał z nami, aż uda się odkręcić koło. Chłopaki odkręcili śrubę i zabrali się do wymiany dętki. Już po wymianie, podczas pompowania okazało się, że dętka jest mocno sklejona, bo nie było w niej ani grama talku. Do tego jeszcze miała krótki wentyl i ciężko było odpowiednio zamocować pompkę. Wreszcie udało się rozprawić z tym wszystkim i mogliśmy jechać dalej.

Było już stosunkowo późno. Mariusza znajomy dostał telefon i postanowił wracać samotnie do domu. My również skróciliśmy nieco trasę. Mieliśmy jechać asfaltem przez Choroń do Poraja, a w efekcie pojechaliśmy terenem pomarańczowym rowerowym do Dębowca, dalej jeszcze kawałek terenem pomarańczowym / niebieskim rowerowym do asfaltu. Dojechaliśmy asfaltem to torów kolejowych, przed torami skręciliśmy w lewo i kawałek terenem, kawałek asfaltem dojechaliśmy wzdłuż torów do przejazdu kolejowego w Poraju. Za przejazdem na moment zatrzymaliśmy się w sklepie, po czym asfaltem dotarliśmy nad zalew.

Posiedzieliśmy chwilę na plaży nad zalewem, popatrzeliśmy na gościa pływającego na nartach wodnych i trzeba było się zbierać z powrotem. Zadecydowaliśmy wspólnie, że wracamy asfaltem najszybszą drogą. Nawigatorem była Kasia, gdyż ona najbardziej znała drogę. Dojechaliśmy do głównej drogi, dalej główną przez Poraj, Osiny, Kolonię Borek. Następnie zjechaliśmy z głównej w prawo i jechaliśmy przez Zawodzie, Poczesną (po kostce brukowej), Nową Wieś, Korwinów, Słowik i Wrzosową, aż dojechaliśmy do Gierkówki.

Dalej pojechaliśmy chodnikiem wzdłuż trasy. Przy stacji paliw Orlen niewiele mi zabrakło do zderzenia z jakąś kobitą, która stała na chodniku po prawej stronie, a jak chciałam ją minąć od lewej to nagle ruszyła nie rozglądając się w ogóle dookoła i skręcając kierownicą na lewo. Jeszcze coś tam pod nosem mruczała. Dojechaliśmy do estakady. Kasia i Mario odbili w prawo w stronę Rakowa, ja pojechałam przez Jagiellońską i osiedle do domu.

Pomimo niezaplanowanego kapcia i kłopotów z tym związanych była to całkiem przyjemna wycieczka w dobrym tempie. W sumie dobrze, że nie pojechałyśmy z Kasią same we dwie, bo nie wiem czy dałybyśmy sobie radę z tym kołem. Dziękuję Wam za cierpliwość i pomoc przy wymianie dętki. Całość przyjemnego wieczoru przypieczętował piękny zachód słońca nad Słowikiem.

Pompowanie koła po wymianie dętki © EdytKa


Rower odpoczywający na plaży w Poraju © EdytKa


Tak wyglądał klucz po złamaniu © EdytKa