Wpisy archiwalne w kategorii

7) Trasa mieszana

Dystans całkowity:9825.07 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:441:49
Średnia prędkość:19.57 km/h
Maksymalna prędkość:75.40 km/h
Suma podjazdów:24484 m
Maks. tętno maksymalne:183 (94 %)
Maks. tętno średnie:131 (67 %)
Suma kalorii:3731 kcal
Liczba aktywności:223
Średnio na aktywność:44.06 km i 2h 19m
Więcej statystyk

Samotnych kilka km po zmroku

Piątek, 14 września 2012 · Komentarze(1)
Ostatnim razem na popołudniowej przejażdżce byłam w poniedziałek. Przez następne trzy dni za każdym razem coś innego krzyżowało moje plany - we wtorek wizyta brata, środa - zdychałam całe popołudnie w łóżku, a w czwartek deszcz. Dziś zbyt wiele czasu też nie miałam, ale udało mi się wyrwać chociaż na niecałą godzinkę.

Wyszłam z domu parę minut po 19. Powoli zachodziło już słońce. Przed wyjazdem musiałam jeszcze dopompować kółko z tyłu, bo zauważyłam, że było mało powietrza. Mając nadzieję, że nie jest to jakiś poważniejszy kapeć i że w razie czego wystarczy co jakiś czas dopompować kółko ruszyłam w drogę.

Pojechałam przez osiedle, potem Jagiellońską, Aleją Pokoju, koło skansenu, asfaltem w stronę huty, ścieżką wzdłuż rzeki, ponownie asfaltem koło Guardiana, aż do nastawni. Następnie kawałek prosto terenem wzdłuż torów i potem w lewo w stronę rowerostrady. Przed rowerostradą skręciłam w lewo, przecięłam główną drogę i z zamiarem powrotu terenową dróżką dojechałam do asfaltu niedaleko nastawni. Dalej jechałam już taką samą trasą jak wcześniej, czyli koło Guardiana, wzdłuż rzeki, koło skansenu, Aleją Pokoju, Jagiellońską i przez osiedle do domu.

Na terenowych ścieżkach po wczorajszym deszczu pełno błota. Musiałam uprawiać slalom między kałużami, bo nie chciałam dziś się pochlapać. Pomimo tego, iż założyłam dziś cieplejsze długie spodnie i dwie koszulki - jedną z krótkim i drugą z długim rękawem, to trochę zmarzłam. Brakowało mi przede wszystkim rękawiczek z całymi palcami i opaski na uszy. Nie sądziłam, że wieczór będzie tak chłodny. Niestety czuć już jesienny chłód w powietrzu. Pod samym domem zauważyłam, że znów powietrza w kole jest mało. Trzeba będzie się w wolnej chwili temu bliżej przyjrzeć i znaleźć przyczynę.

Popołudnie z przygodami, czyli trening na Ossona, Przeprośna i szybki powrót

Poniedziałek, 10 września 2012 · Komentarze(0)
Umówiłam się na popołudniowy szybki wypad z Kasik. Spotkałyśmy się pod skansenem z zamiarem wypadu do Olsztyna, ale że tamten kierunek już nam się nieco zaczął nudzić, postanowiłyśmy potrenować podjazdy pod Ossona i przy okazji obejrzeć zmagania z Ossona w wykonaniu Bartka, Adama i Gawła, który dzisiejszego dnia testował Speca 29".

Z pod skansenu ruszyłyśmy we dwie. Pojechałyśmy asfaltem w stronę huty, potem przez cmentarz żydowski i asfaltem przez Legionów. Następnie terenem do Ossona, gdzie wykorzystałyśmy czas, zanim dotarli do nas chłopaki i mierzyłyśmy się z podjazdem na sam szczyt. Podjechać się nie udało, Kasia próbowała trzykrotnie, a ja w sumie czterokrotnie. Najlepiej wyszedł mi trzeci podjazd - dojechałam mniej więcej do 3/4 wzniesienia. Przy czwartym niestety zaliczyłam upadek, obijając sobie kostkę i krzywiąc wózek tylnej przerzutki (o czym dowiedziałam się dopiero przymierzając się do kolejnego, piątego podjazdu, z którego w efekcie zrezygnowałam, gdyż na największej zębatce z tyłu przerzutka ocierała o szprychy).

Czekałyśmy dość długo zanim dotrą chłopaki. We troje kilkukrotnie podjeżdżali na szczyt, zamieniając się co chwila rowerami. Najlepiej poszło Pikselowi. O Gawła próbach miałam nie pisać (takie dostałam odgórne przykazanie :D) więc tego nie zrobię. Kto by i widział ten jest wtajemniczony w sprawę :) Po wszystkich próbach pokonania Osoona Gaweł podjął się reanimacji mojej przerzutki i kolejny raz uratował mi rower :) Jeszcze chwile pogadaliśmy, po czym Gaweł z Pikselem wrócili z Ossona do domów, a my w trójkę z Kasią i Bartkiem postanowiliśmy zaliczyć jeszcze Przeprośną.

Przez Ossona pojechałyśmy z Kasią bokiem, gdzyż stwierdziłyśmy, że nie było sensu kolejny raz mierzyć się z kamienistym podjazdem na samą górę, natomiast Bartek przebił się przez sam szczyt i spotkaliśmy się ponownie już za szczytem. Następnie zjechaliśmy w dół i najpierw terenem, potem kawałek asfaltem czerwonym szlakiem rowerowym pojechaliśmy w stronę Sprośnej Górki, pod którą również podjeżdżaliśmy terenem. Udało się podjechać bez problemu, choć myślałam, że będzie dziś gorzej. Na szczycie krótki odpoczynek. Robiło się coraz później, czas nas gonił, więc razem zdecydowaliśmy, ze z Przeprośnej Górki wracamy do domów.

Na terenowym zjeździe Kasia zgubiła licznik. Bartek odjechał szybciej kawałek do przodu i tam na nas czekał. Zatrzymałyśmy się, ja pilnowałam rowerów, a Kasia poszła pieszo na poszukiwania zguby. Niestety nie udało się znaleźć. Przy okazji dostałam delikatny opr od sprzedawcy z Dobrych Sklepów Rowerowych, który akurat zjeżdżał z Ossona i liczył na szybki zjazd, a musiał wyhamować przed Kasi rowerem, który pozostawiła na drodze. Nie przyszło mi do głowy, że akurat ktoś poza nami mógłby tam w tym czasie jechać, bo bardziej martwiłam się, czy Kasia zabrała ze sobą lampkę idąc sama na górę.

Mieliśmy wracać wzdłuż rzeki do Tesco, ale z uwagi na to, że chcieliśmy dotrzeć jak najszybciej, uznaliśmy, że pojedziemy asfaltem przez Mirowską. Oj jak ja lubię tamtą drogę - górka, dołek, górka dołek i tak cały czas :D Wszystkie asfaltowe podjazdy poszły dziś bardzo sprawnie. Najgorsze były tylko te kocie łby, na których jak zwykle zjechały mi nogi z pedałów. Już przy szpitalu na Zawodziu rozdzieliliśmy się i Bartek pojechał w swoją stronę, a my pojechałyśmy z Kasią duktem wzdłuż rzeki za elektrownią i obok Galerii, chcąc dojechać do Krakowskiej.

Przy Galerii pojechałyśmy początkowo nie z tej strony rzeki, z której powinnyśmy i dojechałyśmy do końca ścieżki do jakiegoś zagrodzonego placu tuż przy rzece. Wróciłyśmy te parę metrów do właściwego duktu. Dotarłyśmy do Kanału Kohna do ścieżki rowerowej, którą dojechałyśmy do Krakowskiej, a potem zjechałyśmy znów na ścieżkę wzdłuż rzeki, aby dotrzeć do Bór. Przy Bór Kasia pojechała przez Niepodległości do domu, a ja tak jak wracam z pracy przez Bór i Jagiellońską do domu.

Mimo niewielkiej ilości km, które udało nam się pokonać dzisiejszego dnia i kilku nieprzewidzianych przygód wypad można zaliczyć do udanych. Pogoda dopisała, towarzystwo przyjemne, więc to najważniejsze. Straty techniczne w tym momencie są mniej ważne. Dziękuję za wypad i do następnego :)

Ruiny zamku dawnego Księstwa Siewierskiego

Niedziela, 9 września 2012 · Komentarze(5)
Bardzo dawno nie byłam na dłuższej weekendowej wycieczce rowerowej. Tym razem postanowiłam wybrać się do Siewierza. Co prawa byłam tam już dwukrotnie, ale obydwa razy samochodem. Dla odmiany postanowiłam zdobyć ruiny zamku dawnego Księstwa Siewierskiego rowerem. Napisałam propozycję wypadu na CFR. Na wspólny wypad zgłosili się również Gaweł, Robert (który nie do końca miał ochotę, ale jednak się zdecydował) i Jacek (który dołączył do nas w okolicy Dębowca). Miejscem startu był klasycznie skansen, pod którym na niedzielny wypad umówieni byli również Damian i Rafał. Planowali wypad gdzieś dalej, w granicach 150 km, inną trasą, jednak pod skansenem podjęli słuszną decyzję, że na część trasy dołączają do nas i przynajmniej do Siewierza będą jechać z nami.

Pojechaliśmy najpierw asfaltem w stronę huty, a potem ścieżką wzdłuż rzeki aż do Bugaja. Następnie kawałek asfaltem, a potem terenem niebieskim szlakiem rowerowym, który przez pewien odcinek biegł połączony z pomarańczowym rowerowym i zielonym pieszym. Niedaleko torów kolejowych na rozwidleniu niebieskiego i zielonego szlaku złapałam kapcia. Udało się Robertowi szybko z tym uporać, więc ruszyliśmy dalej niebieskim rowerowym, aby Jacek nie musiał na nas zbyt długo czekać. Terenem dojechaliśmy do dziurawego asfaltu na Dębowcu, gdzie koło Monaru spotkaliśmy Jacka. Dalszą część trasy to on był naszym przewodnikiem.

Dojechaliśmy asfaltem do torów kolejowych. Przed torami skręciliśmy w lewo w teren. Jadąc lasem, po drodze minęliśmy leśniczówkę w Dębowcu i stadninę koni i wyjechaliśmy na asfalt. Następnie asfaltem żółtym szlakiem rowerowym dotarliśmy do przejazdu kolejowego w Poraju. Za przejazdem pojechaliśmy prosto dalej asfaltem, czerwonym rowerowym / zielonym / czarnym pieszym, mijając po drodze dworzec PKP w Poraju. Asfalt się później skończył i zamienił w szutrówkę. Jechaliśmy cały czas prosto szutrówką przez las. Po pewnym odcinku szuter zmienił się w leśną dróżkę. Minęliśmy staw w Ostrowach i wyjechaliśmy znów na szutrówkę. Kawałek szutrem i potem asfaltem żółtym rowerowym przez Ostrowy. Przed torami kolejowymi skręciliśmy w lewo w teren, którym dojechaliśmy do Żarek. Przez pewien odcinek widać było na drzewach jakieś stare, niezbyt widoczne oznaczenie zielonego rowerowego. W Żarkach dojechaliśmy po betonowych płytach do centrum i zatrzymaliśmy się przy sklepie.

Do samych Żarek mieliśmy praktycznie cały czas płasko. Dopiero w dalszej części trasy zaczęły się pojawiać wzniesienia. Z Żarek pojechaliśmy kawałek terenem czarnym rowerowym / żółtym pieszym. Następnie mieliśmy dłuższy odcinek asfaltem, najpierw czarnym rowerowym przez Nadwarcie, potem żółtym rowerowym przez Lgotę i dalej przez Glinianą Górę i Pustkowie Lgockie. Po drodze mieliśmy kilka trudnych asfaltowych podjazdów. Przez Pustkowie kawałek szutrówką i potem ponownie asfaltem przez Osiek, Koclin i Pińczyce. W Pińczycach za cmentarzem skręciliśmy w lewo na szutrówkę. Dojechaliśmy do asfaltu w Dziewkach. Przez Dziewki dotarliśmy do Siewierza. W Siewierzu w pobliżu centrum niewiele brakło, a wjechałabym pod koła jakiegoś auta, zastanawiając się, gdzie mam skręcić - dobrze, że kierowca był wyrozumiały i zwolnił przed skrzyżowaniem wyraźnie widząc, że nie do końca wiemy co chcemy zrobić i gdzie jechać. W Siewierzu w drodze na zamek przejeżdżaliśmy obok stadionu Orlika. Przed zamkiem zrobiliśmy sobie dłuższą przerwę i udaliśmy się zwiedzić ruiny zamku od wewnątrz. Tylko Jacek pozostał na ławce pilnując rowerów, gdyż nie miał ochoty oglądać ruin od środka.

Pospacerowaliśmy trochę po ruinach, zwiedziliśmy wystawę i wdrapaliśmy się na wieżę. Na samym końcu gdy już wychodziliśmy na zewnątrz mogliśmy posłuchać co nieco o historii tego zamku od pana siedzącego przy bramie, który o dziwo nie pobierał żadnych opłat za zwiedzanie. Owy sympatyczny i gadatliwy Pan zrobił nam również pamiątkowe zdjęcie z armatą i mostem zwodzonym prowadzącym na zamek (most ten, to jeden z dwóch czynnych mostów zwodzonych w Polsce - drugi taki czynny most znajduje się na zamku w Malborku). Wróciliśmy do Jacka, czekającego na nas na ławce, napełniliśmy żołądki pokarmem i płynami, zrobiliśmy jeszcze pamiątkową fotkę całej ekipy i ruszyliśmy na siewierski rynek. Na rynku również zrobiliśmy chwilę przerwy, cyknęliśmy kilka zdjęć przy fontannie i zadecydowaliśmy o dalszej części drogi. Pożegnaliśmy się Jackiem i Damianem, którzy ruszyli dalej na Pilicę, a my z Gawłem, Robertem i Rafałem postanowiliśmy wracać już z powrotem.

Na początek pojechaliśmy asfaltem tak jak wcześniej, w stronę Dziewek. Następnie dalej asfaltem czarnym rowerowym przez Nową Wioskę. Po drodze zatrzymaliśmy się przy kamieniołomie, należącym do zakładu górniczego Podleśna. Dalej szutrówką pod górkę. Dojechaliśmy do asfaltu w Pińczycach obok cmentarza. Od Pińczyc mieliśmy jechać dalej cały czas niebieskim rowerowym. Trochę zajęło nam szukanie szlaku, ale w końcu udało się go odnaleźć. Szlak prowadził najpierw asfaltem przez Zabijak. Następnie kawałek szutrem, a potem przez jakieś pola i wertepy. Po przejechaniu przez te terenowe dróżki jechaliśmy znów asfaltem obok rezerwatu Huta Stara. Niebieski rowerowy złączył się na asfalcie na pewien odcinek z czerwonym szlakiem rowerowym. Później czerwony szlak biegł prosto asfaltem, a my trzymając się niebieskiego szlaku skręciliśmy w lewo na szutrówkę. Następnie znów była przeplatanka asfaltu i szutru - najpierw kawałek asfaltem przez Rzeniszów w pobliżu DK1, potem szutrówką i ponownie asfaltem do Koziegłówek. Po dotarciu do Koziegłówek zatrzymaliśmy się niedaleko kościoła i przy okazji wstąpiliśmy do sklepu. Gaweł porozumiał się również z Bartkiem i Adamem, którzy wyruszyli z Częstochowy niebieskim rowerowym, by spotkać nas po drodze.

Pojechaliśmy dalej asfaltem niebieskim / czarnym rowerowym do Koziegłów. Na rynku krotki postój, aby zrobić kilka zdjęć ze słynnymi głowami kozłów - nie wiadomo kiedy taka okazja się jeszcze przydarzy. Od rynku nasza trasa wiodła dalej asfaltem niebieskim rowerowym, przez Rosochacz i Gęzyn. W Gęzynie wjechaliśmy w teren w las, na niebieski / zielony rowerowy. Wg wcześniejszych ustaleń, gdzieś po drodze w lesie mieliśmy spotkać się z Barkiem i Pikselem. Widzieliśmy po drodze ślady dwóch kół, ale jakoś nie dotarło do nas, że mogliśmy się minąć, skoro cały czas trzymaliśmy się ustalonego szlaku. Dopiero gdy dojechaliśmy do asfaltu w Jastrzębiu okazało się, że jednak musieliśmy się minąć. - pozostaje pytanie jak to się mogło stać? Ustaliliśmy, że jedziemy dalej i spotkamy się w Poraju. Do Poraja jechaliśmy przez Jastrząb asfaltem niebieskim rowerowym. W Poraju zatrzymaliśmy się nad rzeką, by coś zjeść i poczekać na chłopaków. Trochę minęło zanim dojechali, bo okazało się, że czekali nad tą samą rzeką, ale przy następnym moście. Gdy już do nas dojechali ogarnęło mnie zdziwienie - Bartek obciął włosy :D Tak mi coś jakoś nie pasowało :D

Spędziliśmy jeszcze chwilę czasu nad rzeką, ale czas było już wracać. Pojechaliśmy na początek asfaltem w stronę przejazdu kolejowego w Poraju. Za przejazdem skręciliśmy w lewo i jeszcze kawałek asfaltem, później szutrówką dotarliśmy do dziurawego asfaltu na Dębowcu. Następnie wjechaliśmy w teren na niebieski szlak rowerowy. Niebieskim rowerowym, który później połączył się z zielonym pieszym dojechaliśmy na Bugaj. Od Bugaju pojechaliśmy asfaltem. W pobliżu tamy nad rzeką rozdzieliliśmy się. Gaweł, Bartek i Piksel pojechali wzdłuż rzeki w stronę huty, a ja, Robek i Rafał dalej asfaltem i potem przez Michalinę. Przy DK1 Rafał pojechał prosto na Raków, a ja i Rbek w lewo pod trasą.

W Siewierzu na zamku byłam już kilka razy w życiu, jednak nigdy nie byłam tam na rowerze. Już jakiś czas planowałam wybrać się w tamte okolice na dwóch kołkach i wreszcie się udało. Wycieczkę można uznać za zaliczoną - kolejne miejsce do odwiedzenia rowerem odhaczone :) Pogoda nam dziś dopisała. Towarzystwo również wyśmienite. Największe podziękowania należą się niewątpliwie Jackowi, za to, że nas poprowadził i pokazał nam nieznane dotąd ścieżki.

Mały, zwinny rudzielec, ustrzelony przez Roberta © EdytKa


Ruiny zamku w Siewierzu - na czynnym moście zwodzonym © EdytKa


Na dziedzińcu zamku © EdytKa


Takie sobie załatwię ubranie rowerowe :D © EdytKa


Wystrzeli czy nie? © EdytKa


Widok z zamkowej wieży © EdytKa


Ekipa przy moście zwodzonym - bez Jacka © EdytKa


Ruiny zamku w Siewierzu © EdytKa


Fontanna na rynku w Siewierzu © EdytKa


Kamieniołom przy zakładzie górniczym Podleśna © EdytKa


Widok na kamieniołom © EdytKa


Złapałam kozła za rogi :D © EdytKa


No to już mam choinkę na święta :D © EdytKa


W Poraju nad rzeką © EdytKa

Droga do i z pracy, a potem kilka km po mieście i wieczorny wypad do Olsztyna

Piątek, 7 września 2012 · Komentarze(0)
Rano dojazd do pracy. Trasa jak zawsze. Zapomniałam dziś zabrać rękawiczek, wskutek czego dosyć zmarzły mi ręce. Czuć już jesień, poranki są już nieco chłodne. Po pracy do domu. Strasznie wiało, momentami jadąc pod wiatr miałam wrażenie, że stoję w miejscu zamiast jechać.

Po południu byłam umówiona z Kasią na wypad do Mstowa na jabłka. Nie było więcej chętnych, więc wszystko wskazywało na to, że tym razem pojedziemy tylko we dwie. Pogoda najlepsza nie była, chwilami mocno wiało, ale wyjazdu nie chciałyśmy odwoływać. Byłam już ubrana, wyprowadzałam rower i wtedy zauważyłam, że pada deszcz. Wyciągam telefon, by zadzwonić i w tym momencie dzwoni Kasia. Postanowiłyśmy przeczekać deszcz. Po niecałej godzinie przestało padać, była już 19ta, więc szybko pod skansen, gdzie czekała już Kasia.

Było już późno, więc zrezygnowałyśmy z Mstowa i wybrałyśmy Olsztyn. Pojechałyśmy asfaltem w stronę huty, na rondzie skręciłyśmy w lewo i potem przez Cmentarz Żydowski do Legionów. Dalej kawałek asfaltem, po czym zjechałyśmy w prawo teren na czerwony rowerowy. Szlakiem dojechałyśmy do Kusiąt. Następnie pojechałyśmy asfaltem do rynku w Olsztynie. Tam kilka minut przerwy i od razu powrót. Na początek terenowy podjazd zielonym rowerowym przez Skrajnicę, a potem cały czas asfaltem do rowerostrady. Rowerostradą do końca, kawałek terenem do nastawni i znów asfaltem koło Guardiana. Następnie ścieżką wzdłuż rzeki i asfaltem w stronę skansenu. Na Alei Pokoju pożegnałyśmy się i pojechałam przez Jagiellońską do domu.

Bardzo miły wieczorny wypad, w miarę spokojnym, równym tempem, bez żadnego gonienia się. Cieszę się, że mimo niezbyt stabilnej pogody udało nam się wyskoczyć chociażby do Olsztyna. Momentami trochę mżyło, ale ogólnie do domu wróciłam sucha :)

Nad zalew do Poraja

Środa, 5 września 2012 · Komentarze(0)
Dzisiejszego popołudnia korzystając z ładnej pogody i wolnego czasu umówiłam się na wspólną przejażdżkę razem z Kasią, Rafałem i Robertem. Spotkaliśmy się pod skansenem i postanowiliśmy wybrać się do Poraja nad zalew. Nikt więcej nie dotarł na miejsce spotkania, więc we czwórkę ruszyliśmy w drogę.

Pojechaliśmy na początek asfaltem w stronę huty, a potem ścieżką wzdłuż rzeki aż do Bugaja. Następnie kawałek asfaltem przez Bugaj, po czym wjechaliśmy w teren na niebieski szlak rowerowy, który przez pewien odcinek połączony był razem z pomarańczowym rowerowym i zielonym pieszym. Trzymając się cały czas niebieskiego szlaku (ostatnio dość piaszczystego) dotarliśmy do asfaltu na Dębowcu niedaleko Monaru. Asfaltem dojechaliśmy do torów, przed torami skręciliśmy w lewo i najpierw kawałek szutrówką, a potem asfaltem dojechaliśmy do przejazdu kolejowego. Za przejazdem pojechaliśmy jeszcze kawałek asfaltem na nad zalew. Posiedzieliśmy chwilę na plaży przy zachodzącym słońcu.

Czas nas gonił, więc zdecydowaliśmy wspólnie, że wracać będziemy asfaltem. Pojechaliśmy najpierw wałem wzdłuż zalewu, gdzie spotkaliśmy siedzącą na murku Martę. Generalnie rzecz ujmując dotarło do nas, że to była ona jak już ją minęliśmy, więc już się nie wracaliśmy, żeby nie musieć gwałtownie hamować, tylko pojechaliśmy dalej. Jadąc wzdłuż zalewu dojechaliśmy do ośrodka żeglarskiego w Jastrzębiu. Dalej jechaliśmy cały czas asfaltem przez Jastrząb, Kamienicę Polską, Wanaty, Kolonię Poczesna, Nową Wieś, Korwinów, Słowik, Wrzosową, aż dotarliśmy do DK1. Dalej pojechaliśmy chodnikiem wzdłuż trasy. Zatrzymaliśmy się w pobliżu wiaduktu nad nową linią tramwajową na Błesznie. Kasia i Rafał pojechali dalej prosto przez Raków, a my z Robertem w lewo dołem pod wiaduktem do Jesiennej.

Podsumowując, to była bardzo przyjemna wieczorna przejażdżka. Super towarzystwo, szybkie i równe tempo jazdy - jadąc samemu pewnie nie miałabym takiej motywacji :) Pogoda dopisała, a co w sumie najważniejsze obyło się dziś bez żadnych nieprzewidzianych zdarzeń. Dziękuję za wspólny wypad i do następnego :)

Zachód słońca nad zalewem © EdytKa


W Poraju nad zalewem © EdytKa

Droga do i z pracy, a potem Blachownia

Środa, 22 sierpnia 2012 · Komentarze(2)
Na dobry początek dnia i przebudzenie się do rowerem pracy. Rano jeszcze nie było zbyt gorąco, więc jechało się bardzo przyjemnie. Po pracy droga prosto do domu. Jechało się już trochę ciężej, bo było trochę duszno. W obie strony trasa taka jak zwykle.

Po pracy umówiłam się z Darią na wypad do Blachowni, by tym razem to ona mogła poprowadzić swoimi ścieżkami. Celem wycieczki była Blachownia. Dołączył dziś do nas jeszcze Robert, który przyjechał do mnie pod dom. Wspólnie udaliśmy się przez Jagiellońską i Sabinowską koło szkoły straży pożarnej na miejsce zbiórki, gdzie czekała już na nas Daria.

Pojechaliśmy kawałek chodnikiem Sabinowską, potem asfaltem przez Chopina i Piastowską. Dalej kawałek szutrówką wzdłuż torów do przejazdu kolejowego w Gnaszynie. Za przejazdem krótki odcinek szutrówką koło Domexu. Następnie asfaltem przez Lisiniec - Dobrzańską, Lwowską, Tatrzańską do Wielkoborskiej. Po opuszczeniu Częstochowy cały czas asfaltem przez Starą Gorzelnię, Łojki, Konradów do Blachowni. Dotarliśmy w pobliże zalewu i skręciliśmy w prawo. Nie zatrzymując się, jechaliśmy dalej kierując się już z powrotem.

Pojechaliśmy terenową drogą szlakiem niebieskim pieszym / zielonym rowerowym. Na rozwidleniu dróg niebieski szlak prowadził dalej prosto, my skręciliśmy w prawo trzymając się zielonego rowerowego. Dosyć kamienistym szlakiem dojechaliśmy do Wydry i dalej pojechaliśmy asfaltem przez Kalej, Lgotę i Białą do Częstochowy. Pojechaliśmy ulicą Ikara przez Grabówkę w stronę Lisińca. Skręciliśmy z Ikara w prawo i dotarliśmy do bunkra w pobliżu cmentarza komunalnego. Przy bunkrze zatrzymaliśmy się na chwilkę na krótki odpoczynek.

Słońce już zaszło, więc ruszyliśmy dalej z powrotem. Pojechaliśmy asfaltem przez Białostocką i Dobrzańską. Następnie kawałek szutrówką koło Domexu do głównej drogi. Tutaj pożegnaliśmy się ze Skowronkiem i dalej jechaliśmy z Robertem we dwójkę. Przejechaliśmy przez przejazd kolejowy i pojechaliśmy szutrówką wzdłuż torów. Dojechaliśmy do asfaltu przy przejeździe kolejowym na Zaciszańskiej. Dalej już asfaltem do domu przez Chopina, Sabinowską i Jagiellońską.

Udany wypad w dobrym tempie i świetnym towarzystwie. Skowronek poprowadził nas ścieżkami, których dotąd z Robertem nie znaliśmy. Z początku jechało mi się dość ciężko, ale z upływem kolejnych minut, gdy robiło się coraz chłodniej stopniowo przybywało mi energii. Jedynym minusem było to, że drugi dzień jazdy na wąskim jak dla mnie siodełku Accenta, sprawił, że na każdej nawet najmniejszej nierówności odczuwałam dość duży dyskomfort... Mam nadzieję, że jutro dam jakoś radę usiąść na siodełku.

Na bunkrze koło cmentarza komunalnego © EdytKa

Wieczorna terenówka do Mstowa, a potem Olsztyn

Wtorek, 21 sierpnia 2012 · Komentarze(0)
Umówiłam się wczoraj z Bartkiem na wieczorny wypad terenem do Olsztyna. Stawiłam się punktualnie o 19 pod skansenem. Ku mojemu zdziwieniu podjechali jeszcze Adam, Gaweł i Przemek (który pisał wcześniej na CFR, że wybiera się na rower o godzinie 18). Byłam mile zaskoczona - takiej obstawy się nie spodziewałam.

Pojechaliśmy asfaltem w stronę huty, na rondzie skręciliśmy w lewo. Następnie przez cmentarz żydowski i potem przez Legionów. Zjechaliśmy w lewo w teren i pojechaliśmy górą przez Ossona. Nie dałam rady podjechać, więc wprowadziłam rower na szczyt. Po zjeździe z Ossona pojechaliśmy terenem w stronę Przeprośnej. Było pełno błota, więc wszyscy byliśmy pochlapani. Następnie jechaliśmy kawałek asfaltem czerwonym rowerowym, a potem znów terenem przez Przeprośną Górkę. Udało się podjechać na sam szczyt przy pierwszym podejściu. Chwila przerwy na górze i dalej w drogę.

Pojechaliśmy asfaltem zielonym/czarnym szlakiem rowerowym przez Siedlec do Mstowa. Tuż za tabliczką "Mstów" przed cmentarzem skręciliśmy w prawo w teren. Po drodze musiałam się na moment zatrzymać, bo wkręciła mi się jakaś gałąź w tylną przerzutkę. Pojechaliśmy dalej terenem z tyłu cmentarza i wyjechaliśmy na asfalt już za rynkiem. Jechaliśmy kawałek asfaltem, a potem zjechaliśmy w teren na niebieski pieszy. Znów było kawałek pod górkę. Zatrzymaliśmy się na chwilkę przy sadzie, by spróbować tegorocznych jabłek. Te wczesne już prawie dojrzałe. Niebieskim pieszym dotarliśmy do asfaltu w Małusach. Po krótkim odcinku asfaltowym ponownie wjechaliśmy w teren na niebieski pieszy, którym dojechaliśmy do Turowa. W Turowie przejechaliśmy przez przejazd kolejowy i już cały czas asfaltem dojechaliśmy do ronda w Olsztynie i udaliśmy się do knajpy pod zamkiem na izotonik i pogaduchy.

Było już dość późno więc trzeba było wracać. Najpierw kawałek asfaltem, potem terenem szlakiem zielonym rowerowym pod górkę przed Skrajnicą. Przez Skrajnicę asfaltem i dalej rowerostradą. Na końcu skręciliśmy w prawo, przecięliśmy główną drogę i pojechaliśmy kawałek terenem do asfaltu na Kręciwilku, który również przecięliśmy prosto i dalej kawałek leśną ścieżką do asfaltu już za nastawnią. Następnie asfaltem koło Guardiana, ścieżką wzdłuż rzeki, koło skansenu i przez Aleję Pokoju. Przy estakadzie Gaweł i Piksel odłączyli się. Bartek i Przemek odwieźli mnie jeszcze przez Gajową do domu i dalej pojechali w swoją stronę.

Podczas dzisiejszej terenowej jazdy testowałam nowy zakup Roberta - siodełko Accenta. Jest dość wąskie, co pozwoliło mi na bardziej stromych zjazdach bez problemu odchylić się do tyłu, ale niestety na dłuższą metę jest jak dla mnie niezbyt wygodne - pod koniec wycieczki zaczął boleć mnie tyłek. Dodatkowo męczyłam się z niewłaściwie działającą przerzutką przednią. Już pomijam fakt, że przerzutka ma spory problem ze zmianą przełożenia z środkowego na blat, ale bardziej uciążliwe było jest, że prawie w ogóle nie chce zrzucać na młynek. Przed każdym terenowym podjazdem musiałam się zatrzymać i zmienić przełożenie na postoju. Trochę to było frustrujące.

Pomijając wszelkie utrudnienia techniczne był to bardzo przyjemny wypad w wyśmienitym towarzystwie i dobrym tempie, tym bardziej, że było dziś kilka terenowych podjazdów. Wieczorna jazda po upalnym dniu dobrze na mnie działa - jak jest chłodniej od razu mam więcej energii i mogę sobie pozwolić na większy wysiłek. Dziękuję chłopaki za wspólną jazdę i do następnego :)

Na grzyby i do Złotego Potoku - 5000 tyś w sezonie

Sobota, 18 sierpnia 2012 · Komentarze(5)
Sobotni poranek był bardzo ładny. Zapowiadał się naprawdę upalny dzień. Pomyślałam, że można by wykorzystać wolne popołudnie i wybrać się gdzieś na przejażdżkę rowerem, a przy okazji sprawdzić, czy po ostatnich opadach deszczu są w lesie grzyby. Robert zaproponował wypad do Złotego Potoku, więc od razu się zgodziłam. Umówiliśmy się na godzinę 13tą pod skansenem.

Pojechaliśmy w stronę huty, ścieżką wzdłuż rzeki, a potem asfaltem koło Guardiana. Kawałek od Guardiana spotkaliśmy najpierw mojego znajomego z osiedla, który szedł do pracy, a po chwili Bartka z rodziną, którzy wracali z wycieczki rowerowej. Po krótkich pogaduchach ze znajomym pojechaliśmy dalej asfaltem koło nastawni i w stronę Kusiąt. W pewnej chwili przy przydrożnym rowie zauważyłam dorodną kanię. Nie mogłam jej tak tam pozostawić, więc moja reakcja była natychmiastowa - zahamowałam dość ostro i udałam się by ją zerwać. Kawałek dalej zauważyłam drugą kanię. Spakowałam obie do plecaka i pojechaliśmy dalej.

Na skrzyżowaniu z drogą na Kusięta skręciliśmy w prawo w stronę osiedla pod Wilczą górą. Przy pierwszych zabudowaniach zjechaliśmy w lewo w teren i jechaliśmy dość zapiaszczonymi leśnymi ścieżkami. W kilku miejscach zatrzymaliśmy się w celu poszukiwania grzybów. Znaleźliśmy tylko kilka malutkich maślaczków i Robert znalazł jeszcze dwie duże kanie. Wyjechaliśmy na asfalt nieopodal miejsca straceń. Pojechaliśmy asfaltem w stronę rynku w Olsztynie, jednak przy cmentarzu skróciliśmy sobie trasę do głównej drogi już za rynkiem i znaleźliśmy się tuż koło ronda z drugiej strony zamku. Tempo jazdy mieliśmy dość słabe, zaledwie 18 km/h, w dodatku straciliśmy sporo czasu na poszukiwaniach grzybów.

Postanowiliśmy dojechać od Olsztyna do Złotego Potoku główną drogą, by trochę zyskać na czasie. Jechaliśmy przez Przymiłowice, Zrębice, Piasek i Janów. Trasę liczącą 10 km od ronda w Olsztynie do rynku w Janowie pokonaliśmy ekspresowo – zajęło nam to 20 minut, co oznaczało, że przejechaliśmy w upale 10 km ze średnią 30km/h. Zrobiliśmy krótki postój przy sklepie, by kupić coś do picia i udaliśmy się asfaltem, by posiedzieć trochę w Potoku na molo nad Amerykanem. Schłodziliśmy stopy w wodzie, zjedliśmy jeszcze lody i zebraliśmy się z powrotem.

Pojechaliśmy kawałek asfaltem w stronę Janowa, potem przez Aleję Klonową i następnie terenem niebieskim rowerowym / czerwonym pieszym do asfaltu w Pabianicach. Kawałek asfaltem, następnie najpierw szutrówką, a potem terenem żółtym / czarnym rowerowym / czerwonym / niebieskim pieszym do Zrębic. W Zrębicach asfaltem koło kościoła i w lewo koło stawu w stronę Sokolich. Przez Sokole Góry terenem najpierw szlakiem czerwonym pieszym, potem czarnym rowerowym / zielonym / żółtym pieszym. Następnie zjechaliśmy na nowo oznakowany szlak żółty rowerowy / czarny / niebieski pieszy. Dalej już tylko nowym żółtym rowerowym w pobliżu Biakła. Wyjechaliśmy na asfalt niedaleko leśnego, w którym siedział Bartek.

Nie zatrzymywaliśmy się już, tylko pojechaliśmy dalej asfaltem w stronę Skrajnicy, gdzie czekał nas ostatni terenowy podjazd (również niedawno oznakowanym jako szlak zielony rowerowy). Dalej przez Skrajnicę asfaltem do rowerostrady. Na końcu rowerostrady kawałek terenem do torów, potem na drugą stronę i przez lasek do Bugaja. Na Bugaju asfaltem do przejazdu kolejowego i potem przez Michalinę do DK1. Pojechaliśmy dołem pod trasą do Jesiennej.

Bardzo przyjemny spontaniczny wypad do Złotego Potoku. Dawno nie jechałam ani Alejką Klonową, ani przez Sokole Góry. Nawet nie wiedziałam, że od tamtego czasu oznakowane zostały nowe szlaki. Tempo całkiem dobre, pogoda dopisała, obyło się bez żadnych kapci, więc czego chcieć więcej. No może mogło by jedynie tak mocno nie grzać słońce, ale nie można mieć wszystkiego.

Wśród róż - gdzieś po drodze na Towarne © EdytKa


Róża choć dzika, to pachniała bardzo ładnie © EdytKa


Od tej strony zamek zawsze najbardziej mi się podobał © EdytKa


Na molo nad Amerykanem © EdytKa


Zapatrzyłam się na kaczuszki :D © EdytKa


Kaczuszka pływająca po stawie © EdytKa


Góra Biakło - tzw. Mały Giewont © EdytKa

Po jurajskich piaskownicach - Podzamcze, Smoleń, Okiennik, Morsko, Bobolice, Mirów

Środa, 15 sierpnia 2012 · Komentarze(5)
Na początku uprzedzam czytelników – ten wpis będzie naprawdę długim wypracowaniem, więc jak ktoś nie lubi czytać niech lepiej obejrzy zdjęcia :D No ale do rzeczy - Już dawno chciałam zwiedzić rowerem te tereny Jury, do których dotychczas nie udało mi się dotrzeć na dwóch kółkach. Uznałam, że wolny od pracy dzień w tygodniu będzie ku temu idealny. Prognozy rozpieszczające nie były, ale w sumie najważniejsze było, żeby nie padało. Robert zamieścił informację o wyjeździe na CFR. Planowaliśmy dojechać pociągiem do Zawiercia, następnie pokręcić po jurze i wrócić z Myszkowa albo pociągiem, albo rowerem w zależności od naszych sił.

Pociąg odjeżdżał o 8:55 z dworca głównego. – do Zawiercia planowo dojeżdżał na 9:39. Wsiedliśmy do pociągu we czwórkę: Gaweł, Robert, Winek i ja. Byłam mile zaskoczona postępem infrastruktury od czasu, kiedy wracałam pociągiem z Krakowa :D Takim pociągiem jak dziś nigdy wcześniej nie jechałam – wagon był przystosowany do przewozu rowerów, ze stojakami na rowery, wyświetlacz informujący o najbliższych przystankach i trasie jazdy, już pomijam „luksusową”, czyściutką jak na warunki pociągowe toaletę – Koleje Śląskie pozytywnie mnie zaskoczyły. Jadąc studiowaliśmy mapę i wybieraliśmy optymalną trasę naszej rowerowej wycieczki – którą w sumie podczas jazdy i tak jeszcze modyfikowaliśmy.

Na dworcu w Zawierciu byliśmy punktualnie, co do minuty. Mieliśmy w zamiarze jechać szlakiem niebieskim pieszym do Ogrodzieńca, jednak nie mogliśmy tego szlaku odnaleźć – oznaczenia były tragiczne. Jechaliśmy kawałek asfaltem zielonym rowerowym, spotykaliśmy w między czasie rodzinkę, która również jechała na rowerach w to samo miejsce co my. Wytłumaczyli nam drogę do celu. Pojechaliśmy dalej zielonym rowerowym terenem najpierw przez ogródki działkowe, a potem przez las, po drodze gubiąc dwukrotnie szlak i ponownie aż dwa razy z rzędu spotykając tę samą rodzinę co wcześniej. Wyjeżdżając już z lasu na asfalt ponownie zastanawialiśmy się gdzie mamy jechać. Wspaniale oznakowane szlaki. Znów zostaliśmy dogonieni przez tę samą rodzinę. Musieli się ładnie z nas w duchu śmiać :D Pojechaliśmy w lewo i dojechaliśmy do głównej drogi w Zawierciu. Asfaltem główną drogą przez Fugasówkę i Ogrodzieniec dotarliśmy do Podzamcza.

Zrobiliśmy sobie chwilę przerwy przy ruinach zamku, zjedliśmy lody i obejrzeliśmy mapę, by ustalić dalszą trasę do następnego zaplanowanego punktu wycieczki. Pojechaliśmy terenem w pobliżu ruin zamku, szlakiem czerwonym rowerowym / niebieskim pieszym, najpierw przez spore piachy, a potem kawałek szutrówką. Wyjechaliśmy na asfalt niedaleko Ryczowa. Dalej trzymaliśmy się czerwonego rowerowego. Zatrzymaliśmy się na moment przy studni, szybkie foto i pojechaliśmy dalej. Za Ryczowem czekało nas spore wzniesienie, ale za to zjazd w dół był fantastyczny. Po zjeździe skręciliśmy w prawo i jechaliśmy dalej asfaltem czerwonym / żółtym rowerowym. Za kolejnym wzniesieniem kawałek przed Złożeńcem spadł mi łańcuch podczas wrzucania na blat i zakleszczył się między zębatką a korbą. Robert musiał użyć sporo sił, by wyciągnąć łańcuch, ale w końcu udało się i mogliśmy jechać dalej.

Musieliśmy dogonić Gawła i Winka, którzy sporo nam odjechali, ale daliśmy radę, gdyż jak zauważyli, że nas nie ma to się wrócili. Od Złożeńca jechaliśmy wciąż asfaltem czerwonym / żółtym rowerowym i niebieskim pieszym. Z oddali było już widać Smoleń. Na sam szczyt do ruin zamku prowadził żółty pieszy. Podjazd był dość stromy, jechaliśmy między drzewami i po korzeniach drzew. Ostatnie kilka metrów zmuszona byłam zejść z roweru i do prowadzić, bo nie dałam już rady jechać. Winek postanowił poczekać na nas za bramą wejściową na zamek, a my z Gawłem i Robertem poszliśmy zwiedzić ruiny. Ja i Robert wdrapaliśmy się jeszcze przy okazji na wieżę, bo Gaweł już odpuścił, gdyż SPD za bardzo mu się ślizgały.

Po zwiedzeniu pozostałości po zamku zjechaliśmy żółtym pieszym z powrotem do asfaltu. Pojechaliśmy przez Smoleń i Zarzecze do Pilicy. Za Pilicą przeżyłam coś jakby „deja vu” – zobaczyłam przed sobą sporą górkę i zieloną tabliczkę z napisem Biskupice – poczułam się jakbym była za Olsztynem, z tym, że to wzniesienie było trochę dłuższe niż to, które znałam. Minęliśmy Biskupice i pojechaliśmy dalej asfaltem przez Giebłów. Koło kościoła zjechaliśmy w lewo na szutrową drogę. Jechaliśmy kawałek pod górkę, a potem szutrówka na zjeździe zamieniła się w kamienistą drogę. Kilka razy zatrzymaliśmy się, by spróbować przydrożnych jabłek. Robert nawet wziął kilka na dalszą drogę. Już na samym końcu zjazdu, około 2 metry przed nami przebiegła sarenka, którą najwyraźniej spłoszyliśmy, bo stała tuż przy drodze. Jeszcze kawałek szutrówką i dojechaliśmy do asfaltu w Kiełkowicach.

Zatrzymaliśmy się przy sklepie, by uzupełnić zapasy wody i ruszyliśmy dalej. Ujechaliśmy zaledwie kawałek i Winek złapał kapcia. Podczas gdy chłopaki kleili dętkę, stwierdziłam, że chyba jednak przydało by się u mnie dopompować kółka. Wtedy okazało się, że znów ociera z tyłu klocek o tarczę. Pewnie dlatego momentami jechało mi się strasznie ciężko. Po szybkiej regulacji ruszyliśmy dalej. Dojechaliśmy asfaltem do Karlina, a następnie wjechaliśmy w teren na piaszczysty czerwony rowerowy, którym dotarliśmy do Żerkowic. Dalej kawałek asfaltem czerwonym rowerowym, aż dotarliśmy na przedmieścia Zawiercia, gdzie mogliśmy zobaczyć pierwszą z kukieł, które ludzie przygotowali specjalnie na dożynki. Zjechaliśmy potem w prawo na czerwony pieszy, i najpierw szutrówką, a potem bardziej terenową ścieżką dojechaliśmy do Okiennika Wielkiego.

Po chwili przy Okiennika zjechaliśmy z powrotem w dół czerwonym pieszym. Następnie pojechaliśmy szlakiem zielonym rowerowym szutrową drogą i wyjechaliśmy na asfalt na przedmieściach Zawiercia, gdzie zrobiliśmy sobie sesję zdjęciową z kukłami, zrobionymi przez mieszkańców na dożynki. Mieliśmy trzymać się dalej zielonego szlaku. Asfaltem zjechaliśmy do Piaseczna, ale okazało się, że szlak zgubiliśmy, więc wróciliśmy się pod górę do Zawiercia. Wjechaliśmy w teren na czerwony pieszy. Dosyć ciężki szlak – sporo piachu, korzeni, wystających gałęzi. Kilka razy dostałam gałęzią w kask. Dalej jechaliśmy szutrową drogą niebieskim pieszym / czerwonym rowerowym do Morska. Posiedzieliśmy chwilę w Morsku i dalej w drogę.

Pojechaliśmy lasem szlakiem czerwonym rowerowym / niebieskim pieszym. Było sporo piachu, a szlaki słabo oznakowane. Wyjechaliśmy potem na asfalt, którym dojechaliśmy do Podlesic. W Podlesiach ponownie wjechaliśmy w teren. Najpierw czerwonym rowerowym / niebieskim pieszym – oczywiście dość mocno piaszczystym, dalej leśnymi drogami czerwonym rowerowym, żółtym pieszym, gdzie było sporo wystających korzeni, a potem samym żółtym pieszym dość kamienistym. Następnie kawałek asfaltem czerwonym, żółtym pieszym i ponownie terenem czerwonym rowerowym / czerwonym, żółtym pieszym. Dotarliśmy do asfaltu kawałek przed Bobolicami. Z Bobolic asfaltem zielonym / czarnym rowerowym dotarliśmy do Mirowa, gdzie zatrzymaliśmy się w knajpie na obiadek.

Z Mirowa mieliśmy już coraz bliżej niż do domów. Pojechaliśmy asfaltem czarnym, zielonym rowerowym, a następnie najpierw szutrówką, potem kamienistą ścieżką czarnym rowerowym / niebieskim pieszym. Dalej kamienisty szlak zamienił się w ścieżkę obrośniętą trawami. Z każdej strony ścieżki rosło pełno wrzosów. Wyjechaliśmy na asfalt w Moczydle. Z Moczydła ponownie terenem kamienistą drogą czarnym rowerowym / czerwonym pieszym dotarliśmy do krzyżówki przed Trzebiniowem. Przejechaliśmy asfaltem przez Trzebiniów i ponownie zboczyliśmy w teren na czerwony pieszy. Na szlaku Winek złapał drugiego w dzisiejszym dniu kapcia. Po szybkiej naprawie ruszyliśmy dalej. Mieliśmy do pokonania terenowe wzniesienie, które od razu przypomniało mi Przeprośną Górkę – jakbym miała „deja vu” – taki sam kamienisty podjazd i zjazd. Po zjeździe jeszcze kawałek po piachu i dotarliśmy do asfaltu w Ostrężniku.

Dalej jechaliśmy dłuższy odcinek asfaltem przez Ostrężnik, Siedlec, Krasawę, Zrębice. Następnie kawałek terenem czerwonym rowerowym do Przymiłowic i ponownie asfaltem koło stadniny, do głównej drogi. Dalej kawałek główną przez Olsztyn, bez postoju. Jeszcze jak byliśmy na głównej Winek złapał trzeciego kapcia. Zboczyliśmy z głównej w prawo, zatrzymaliśmy się i szybkie klejenie dętki. Dalej pojechaliśmy przez osiedle pod Wilczą Górą, Kręciwilk, obok nastawni, koło Guardiana i ścieżką wzdłuż rzeki do skansenu. Przed skansenem Winek odłączył się od nas i szybszym tempem pognał samotnie do domu, a my pojechaliśmy Aleją Pokoju do estakady, gdzie pożegnaliśmy się z Gawłem. Robert odwiózł mnie przez Jagiellońska i osiedle do domu.

Dzisiejsza wycieczka była bardzo interesująca, biorąc pod uwagę fakt, że zwiedziliśmy sporo ciekawych miejsc, ale jednocześnie trochę męcząca, tym bardziej, że od samego rana miałam mniej sił niż zwykle. Było sporo podjazdów, a do tego słynne jurajskie piaski nie należą jak dla mnie do najprzyjemniejszych. Dodatkowo szlaki są bardzo słabo oznakowane, więc bardzo łatwo można było je zgubić. Kilkukrotnie nie wiedzieliśmy, którędy mamy jechać. Pogoda nam dopisała - najcieplej dziś nie było, ale najważniejsze, że obyło się bez deszczu. Dziękuję wszystkim za towarzystwo i wspólny wypad :)

Takim luksusowym pociągiem to jeszcze nie podróżowałam © EdytKa


Ruiny zamku w Podzamczu - pierwszy raz na rowerze © EdytKa


Gdzieś między Ryczowem a Złożeńcem © EdytKa


Wieża na zamku w Smoleniu © EdytKa


Ruiny zamku w Smoleniu © EdytKa


Okiennik Wielki © EdytKa


Z Okiennikiem w tle © EdytKa


Ale ma wielką pałę :D © EdytKa


Chłopaki w swoim żywiole © EdytKa


Ruiny zamku w Morsku - również pierwszy raz na rowerze © EdytKa


Ruiny zamku w Mirowie © EdytKa


Wśród wrzosów - na czarnym rowerowym pomiędzy Mirowem a Moczydłami © EdytKa

Droga do i z pracy, potem Lipówki i baaardzo pechowy powrót :(

Czwartek, 9 sierpnia 2012 · Komentarze(2)
Rano dojazd do pracy standardową trasą. Troszkę zmarzłam. Po pracy do domu. P drodze minęłam się z kuzynem, ale dziś tylko machnęliśmy sobie nawzajem ręką bez zatrzymywania się.

Po południu przyjechał do mnie Robert i wspólnie pojechaliśmy pod skansen, gdzie byliśmy umówieni z Gawłem na wypad do Olsztyna. Nikt więcej nie przyjechał, więc ruszyliśmy we troje. Pojechaliśmy asfaltem w stronę huty i potem ścieżką wzdłuż rzeki. Gdy wyjechaliśmy na asfalt dołączył do nas jeszcze Przemek. Krótka przerwa, bo Przemek chciał dopompować koła i dalej w drogę. Asfaltem koło Guardiana, do nastawni, potem kawałek terenem do rowerostrady. Rowerostradą do końca i w stronę Skrajnicy. Za ostatnimi domami wjechaliśmy w teren. Prawie cały czas było pod górkę, ale dziś jakoś wyjątkowo lekko mi się podjeżdżało. Terenem cały czas prosto, aż dojechaliśmy do głównej drogi tuż przed wlotem do Olsztyna.

Zatrzymaliśmy się przy rynku, by wstąpić do sklepu. Następnie mieliśmy udać się na Lipówki. Po dokonaniu zakupów ruszyliśmy do celu. Przejeżdżając przez nowy "betonowy" rynek (który w ogóle mi się nie podoba) zgarnęliśmy jeszcze ze sobą ProPheta, którego spotkaliśmy jak wracał do domu. Kawałek przed terenowym dojazdem do Lipówek zaczęło padać. Pomyśleliśmy, że mimo wszystko wjedziemy na górę z nadzieją, że się rozpogodzi. Na sam szczyt jak zawsze musiałam rower wprowadzić. Po chwili dołączył do nas jeszcze Arek. Niestety chmur było coraz więcej, więc po chwili postanowiliśmy udać się do knajpy pod zamkiem, by tam chwilę przeczekać deszcz.

Było ślisko, hamulce nie działały tak jak powinny więc z Lipówek postanowiłam rower na dół sprowadzić. Potem dopiero kawałek przejechałam zanim dotarliśmy do asfaltu, ale to nie było zbyt bezpieczne. Buty strasznie ślizgały mi się na pedałach. Po tym jak dojechaliśmy do knajpy cali mokrzy na moment przestało padać - tylko na moment. Potem znów zaczęło, a deszcz padał coraz mocniej. Posiedzieliśmy chwilę, ogrzaliśmy się i zaczęliśmy się zbierać do domów. Gaweł jeszcze poszedł na chwilę do baru, po czym wrócił do nas z ładnym niebieskim workiem na śmieci. Jak zakumaliśmy co miał w zamiarze nie mogliśmy powstrzymać się od śmiechu :D Gaweł z pomocą nożyczek wyciął w worku trzy otwory i stworzył sobie cudną niebieską sukieneczkę przeciwdeszczową :D Myślałam, że pęknę ze śmiechu :D

Chcieliśmy być jak najszybciej w domu, więc wybraliśmy chyba najszybszą trasę. Pojechaliśmy kawałek główną drogą. Zasuwałam po głównej drodze na samym przodzie około 40 km/h, żeby jak najszybciej dojechać. Robert jak zawsze podczas deszczu jechał najwolniej na samym końcu. Skręciliśmy z głównej w prawo i pojechaliśmy przez osiedle pod Wilczą górą. Robert nie miał lampki, więc na przodzie nie było go w ogóle widać. Stanęliśmy na chwilę, by na niego poczekać i ruszyliśmy dalej.

I w tym momencie zaczęły się problemy... Najpierw w pobliżu oczyszczalni zaczął mi świrować licznik. No trudno zdarza się, zamókł i nie podawał poprawnych wartości, bo wg licznika jechałam max 6 km/h. Chciałam go zdjąć i wsadzić do kieszeni, no i w tym momencie upadł na ziemię. Stanęłam, by go podnieść no i cała ekipa odjechała mi do przodu. Chciałam ich dogonić, więc zaczęłam mocniej cisnąć, ale jakoś tak coraz ciężej mi się jechało, ale nawet nie było czasu na zastanowienie się dlaczego. Cisnęłam tak mocno jak tylko mogłam, choć efekt był marny. W dodatku zaczęło boleć mnie kolano. Nie chciałam marudzić, więc toczyłam się troszkę wolniej z tyłu. Arek w ogóle odjechał gdzieś do przodu, a ja dogoniłam po chwili resztę ekipy, bo chyba trochę zwolnili.

Robert prawie jak ostatnio zaczął marudzić, że znów jadę wolniej i zdenerwowany odjechał samotnie w przód kawałek przed nastawnią. A ja cisnęłam ile mogę z marnym efektem. Gaweł i Przemek trochę zwolnili, ale i tak jechałam na samym końcu. Koło Guardiana Robert zatrzymał się i zaczekał na nas wszystkich. Pojechaliśmy dalej ścieżką wzdłuż rzeki, a potem asfaltem w stronę skansenu. Pod samym skansenem musiałam zejść z roweru, bo okazało się, że nie mam w ogóle powietrza w tylnym kole. Co za dzień :( Jeszcze chwila i obręcz zniszczyła by mi oponę. Pewnie dlatego już kawałek za wilczą górą jechało mi się coraz ciężej, tylko z powodu deszczu nawet nie zauważyłam, że ucieka mi powietrze.

Robert zmienił mi dętkę, bo nie było sensu kleić, zresztą dziura musiała być duża, bo nawet nie nadążył pompować dętki. Na szczęście wszystko poszło w miarę sprawnie, jeszcze trzeba było jak zwykle po demontażu koła wyregulować hamulce i mogliśmy pojechać dalej. Na końcu Alejki Pokoju pożegnaliśmy się z Gawłem i Przemkiem, którzy skręcili w prawo. Robert odwiózł mnie jeszcze przez Jagiellońską i osiedle pod dom i potem wrócił do siebie.

Co za pechowy wieczór. Gorzej już chyba być nie mogło. Limit pecha na najbliższy czas chyba wyczerpany... oby. Drugi kapeć w ciągu tygodnia, trzeba będzie chyba przyjrzeć się dokładniej obręczy. Żeby tego było mało, dojechałam do domu cała przemoczona, licznik cały zaparowany. Może jak wyschnie zacznie poprawnie działać. Przepraszam chłopaki za niedogodności podczas powrotu i dziękuję, że nie zostawiliście mnie samej z tyłu i mimo tego, że było już późno czekaliście cierpliwie podczas wymiany dętki. Dystans wycieczki podany na podstawie licznika Roberta po dodaniu dystansu z dojazdu do pracy.