Bieszczady vol.3 - terenem wzdłuż granicy
Po przygotowaniu rowerów do jazdy ruszyliśmy z parkingu w Stuposianach. Na sam początek podjechaliśmy kilka metrów ścieżką między drzewami do miejsca, gdzie potok Wołosaty wpływał do rzeki San. Po krótkiej sesji zdjęciowej wróciliśmy na parking i pojechaliśmy asfaltem do Pszczelin, dalej asfaltem niebieskim rowerowym do Widełek, i z Widełek asfaltem czarnym rowerowym do Berezki. Mieliśmy w planach dotrzeć terenem czerwonym rowerowym z Berezki na Przysłup Caryński. Niestety przy wjeździe oznajmiono nam, że szlak rowerowy został zlikwidowany z uwagi na fakt, iż był zbyt niebezpieczny i obecnie na Przysłup prowadzi tylko szlak żółty pieszy, na który nie pozwolono nam wjechać. Już drugi raz okazało się, że szlaki oznaczone na naszej mapie odbiegają nieco od rzeczywistości.
Jadąc pod wiatr wróciliśmy asfaltem do Widełek, gdzie wjechaliśmy w las na szlak niebieski rowerowy, prowadzący do miejscowości Muczne. Pierwszy raz podczas pobytu w Bieszczadach udało nam się trafić na istniejący nie tylko na mapie, ale i w rzeczywistości terenowy szlak. Już na samym początku szlaku poznaliśmy prawdziwe bieszczadzkie błoto - musieliśmy przeprawić się przez mocno rozjeżdżoną przez traktory glinę, gdyż w lesie prowadzona była wycinka drzew. W dalszej części terenowego szlaku mieliśmy do pokonania aż dwa kilkukilometrowe kamieniste podjazdy i zjazdy - pierwszy podjazd miał około 3,5 km, drugi około 3 km. To się nazywa górski trening. Szlak całkiem fajny, tylko oznakowanie fatalne - oznaczenie było tylko i wyłącznie na początku szlaku w Widełkach i na końcu w Mucznych. Dobrze, że po drodze była tylko jedna krzyżówka, chociaż gdyby nie mapa, zapewne pojechalibyśmy w złą stronę. Mieliśmy do wyboru drogę w lewo lub w prawo, przy której stał znak zakaz wjazdu. Jak się okazało po analizie mapy, szlak prowadził w prawo, czyli tam gdzie teoretycznie był zakaz. Wspaniałe oznaczenia.
Po terenowej przeprawie przez las dotarliśmy do asfaltu w Mucznych. Minęliśmy hotel i udaliśmy się na krótką przerwę do okolicznej knajpy, w której spotkaliśmy dwóch rowerzystów z Łodzi, którzy jechali chwilę przed nami tym samym terenowym szlakiem (to ich ślady widzieliśmy na krzyżówce, na której zastanawialiśmy się gdzie dalej jechać). Chwilę z nimi porozmawialiśmy, po czym rozjechaliśmy się w swoja stronę. Oni pojechali asfaltem niebieskim rowerowym do Wilczej Góry, a my wybraliśmy opcję bardziej terenową, prowadzącą czerwonym rowerowym wzdłuż granicy.
Przez większość swojej trasy czerwony szlak rowerowy połączony był z pomarańczowym szlakiem konnym. Początek czerwonego rowerowego prowadził asfaltem z Mucznych do Tarnawy Niżnej. W Tarnawie zaczęło być bardziej terenowo. Najpierw trochę błota, potem przeprawa przez strumyk i dalej po betonowych płytach wzdłuż granicy, porośniętych częściowo trawą, na których miejscami wystawały pręty z metalowych drutów, wyznaczające granicę polsko-ukraińską. Po dotarciu do Dźwiniacza Górnego, krótki postój na opuszczonym cmentarzu. Cmentarz wyglądał na stary i zapomniany przez ludzi - kilka rozpadających się nagrobków, zarośniętych trawą i mchem. To są właśnie prawdziwe Bieszczady - dzikie, ciche i opustoszałe.
W Dźwiniaczu szlaki czerwony rowerowy i pomarańczowy konny rozdzieliły się. Obydwa były w dalszym ciągu wyłożone betonowymi płytami. Szlak rowerowy prowadził przez pola, a konny, którym pojechaliśmy prowadził dalej wzdłuż granicy obok torfowiska Łokieć. Za torfowiskiem Łokieć czerwony rowerowy i pomarańczowy konny ponownie się złączyły. Po złączeniu się szlaków betonowe płyty się skończyły i wjechaliśmy w las, gdzie zaczął się gliniasty teren i wspaniałe kamieniste podjazdy i zjazdy. Na skraju lasu napotkaliśmy na porzucone miedzy drzewami auto. Terenowym szlakiem przez las dotarliśmy do Czerennej. Zatrzymaliśmy się na chwilę by odpocząć przed dalszą częścią trasy.
Z Czerennej pojechaliśmy asfaltem niebieskim rowerowym do Wilczej Góry, gdzie mieliśmy podjąć decyzję, czy wracamy od razu asfaltem do Stuposian, czy jedziemy jeszcze kawałek terenem przez las, wokół dwóch szczytów - Czereśnia - 816 metrów i Czereszenka - 771 metrów. Wybraliśmy opcję terenową. Szlak bardzo przyjemny, początkowo mieliśmy dość długi kamienisty zjazd, a potem jechaliśmy po płaskiej szutrówce. Szlakiem dojechaliśmy centralnie na parking, na którym zostawiliśmy auto.
Dystans dzisiejszej wycieczki wcale nie był taki duży - pokonaliśmy w sumie niecałe 45 km, jednak zmęczenie dało o sobie znać. Większość trasy stanowił górski teren, na którym nie zabrakło długich i wymagających podjazdów. Po takiej terenowej przeprawie nasze rowery były całkiem ubłocone - ale bieszczadzkie błoto jest o wiele cenniejsze niż dobrze nam znane jurajskie błoto :) Przed nami dwa dni odpoczynku od roweru - czas teraz zwiedzić pieszo najwyższe partie Bieszczad, po to by ostatni dzień pobytu poświecić na rower.
Ślad trasy z GPS:
Kilka fotek:
70 km/h będzie odpowiednia prędkością?© EdytKa
Przynajmniej tego mogłam pogłaskać :D© EdytKa
Nad Sanem w Stuposianach© EdytKa
Na niebieskim gliniastym, tzn. rowerowym© EdytKa
Jakoś dałam radę© EdytKa
Jurajski piach się tak nie klei© EdytKa
Fantastyczne oznaczenia szlaków rowerowych - bez mapy ani rusz© EdytKa
Kamienisty podjazd na niebieskim rowerowym - i tak przez jakieś 3 km© EdytKa
Chwila przerwy na szlaku© EdytKa
Przeprawa przez wodę w Tarnawie Niżnej© EdytKa
Gdzieś w drodze z Tarnawy do Dźwiniacza© EdytKa
Granica polsko-ukraińska© EdytKa
Przygraniczna rzeka - San - wspaniały widok© EdytKa
Gdzieś nad rzeką© EdytKa
Stary cmentarz w Dźwiniaczu Górnym© EdytKa
Porzucony w krzakach - ach ta dzikość Bieszczad...© EdytKa
Daleko jeszcze? :D Chwila odpoczynku© EdytKa
Roki po dzisiejszej wycieczce - trochę się glina wypłukała przez wodę© EdytKa
Idealny utwór do podsumowania tej wycieczki:
&feature=player_embedded