Tour de piaskownica - czyli nie łatwym terenem do Bobolic
Ruszyliśmy w stronę huty, ścieżką wzdłuż rzeki, obok tamy i do Słowika. Wjechaliśmy na czarny pieszy i mieliśmy dojechać do pomarańczowego rowerowego. Przemek poprowadził nas jednak jakąś leśną dróżką bez szlaku, gdzie musieliśmy rowery przenieść przez nasyp przy torach kolejowych. Dotarliśmy w ten sposób do niebieskiego rowerowego. No cóż szlak to szlak, kolor mniej ważny. Jadąc niebieskim dotarliśmy do pomarańczowego rowerowego, ale przejechaliśmy nim tylko kawałeczek. Przed przejazdem w Poraju skręciliśmy w lewo w terenową drogę, również nieoznaczoną jako szlak. Dojechaliśmy do asfaltu niedaleko dworca. Przy dworcu kawałek asfaltem i dalej terenem zielonym pieszym / czerwonym rowerowym. Robert złapał kapcia na szlaku, więc mieliśmy przymusową chwilę przerwy.
Nie zajechaliśmy zbyt daleko i była kolejna chwila odpoczynku – rowery wypatrzyły paśnik i dopadły się do niego jak do świeżych bułeczek. Pewnie nie chciały jechać dalej po tych piaskach jakie zafundował Przemo :D Z zielonego pieszego zboczyliśmy na nie oznakowaną dróżkę leśną, gdzie również było sporo piachu. Dojechaliśmy do Masłońskich. Dalej kawałek żółtym rowerowym, potem troszkę nie oznakowaną ścieżką, i czerwonym rowerowym. Potem znów nieznaną ścieżką, i dotarliśmy do Wysokiej Lelowskiej, skąd asfaltem pojechaliśmy na rynek w Żarkach. Przy rynku odłączył się Andrzej, nawet się nie żegnając i ruszył do domu, a my zrobiliśmy sobie chwilę odpoczynku i schłodziliśmy się kosztując na rynku włoskie lody.
Z rynku pojechaliśmy w stronę cmentarza, za którym skręciliśmy w prawo w teren. Przez pewien odcinek o dziwo nie było piachu, ale za to dość długi podjazd po trawie. Jednak nie cieszyliśmy się długo. Trawiasty podjazd po pewnym odcinku zamienił się w kamienisty. Niestety na podjeździe Bartek zerwał łańcuch. Wykorzystałam chwilę przerwy i wdrapałam się na skałki. Na szczęście chłopakom udało się szybko uporać z awarią i pojechaliśmy dalej. Szybki terenowy zjazd, a potem znów nasz ”ukochany” piasek na czarnym pieszym. Z czarnego zboczyliśmy na inną ścieżkę, gdzie nie było tyle piachu i dojechaliśmy do Mirowa.
Najpierw pojechaliśmy na chwilę zielonym / czarnym rowerowym pod zamek w Bobolicach, a potem tą samą drogą zjechaliśmy znów do Mirowa do baru, by odpocząć dłuższą chwilę.
Z Mirowa pojechaliśmy dla odmiany asfaltem przez Kotowice, Jaworznik do Żarek do punktu widokowego, na którym znajduje się stary kościół, a raczej tylko kawałek muru z tabliczką, na której jest napisane, że jest to kościół. Po dość długim asfaltowym podjeździe pod wiatr byłam wykończona - do tego stopnia, że dopadła mnie chwila zwątpienia, położyłam się na trawie przed bramą kościoła i myślałam, że już nie wstanę. Po chwili o dziwo przybyło mi siły. Wypiłam na raz całą zawartość bidonu. Powygłupialiśmy się chwilę i w drogę.
W międzyczasie w Żarkach zajechaliśmy do sklepu, by zaopatrzyć się na ognisko. Z Żarek jeszcze kawałek asfaltem do Leśniowa. Później wjechaliśmy w teren na niebieski pieszy, pokonaliśmy kilka górek, sporo piachu i kamieni, gdy okazało się, że Przemo pomylił drogę, musieliśmy się wrócić, więc znów te same górki tylko w drugą stronę. Jechaliśmy niebieskim / żółtym pieszym, tylko w odwrotnym kierunku niż poprzednio i dotarliśmy wreszcie do Przewodziszowic. Rozpaliliśmy ognisko, upiekliśmy kiełbaski, nabraliśmy sił i trzeba było jechać z powrotem.
Niebieskim pieszym po kolejnych piaskach dojechaliśmy do Ostrężnika. Bartek i Daniel pojechali asfaltem, a ja, Gaweł, Przemek i Robert szlakiem czerwonym pieszym w stronę źródełek. Chłopaki już tam na nas czekali. Schłodziliśmy się i asfaltem pojechaliśmy nad Amerykan chwilkę posiedzieć. Tym razem Robert zamoczył nogi w stawie, ale zrobił to świadomie.
Ze Złotego Potoku Bartek i Daniel pojechali do Olsztyna asfaltem, bo mieli dość terenu. Ja z resztą chłopaków pojechaliśmy terenem aleją klonową i niebieskim rowerowym do Pabianic. Z Pabianic czerwonym / niebieskim pieszym do Zrębic, z krótkim postojem przy studni na szlaku, gdzie Gaweł tak polewał się wodą dla ochłody, że wyglądało to jakby się posikał. W Zrębicach obok kościoła i za molo dalej w teren w Sokole Góry. Czerwonym pieszym, potem na lewo trochę na około Sokolich, do zielonego pieszego, a potem żółtym pieszym do asfaltu niedaleko baru leśnego.
Chłopaki już czekali w barze. Zdążyli jeszcze w między czasie obrócić na rynek do Olsztyna do sklepu zanim my terenem się do nich doturlaliśmy. W leśnym spotkaliśmy jeszcze Gabera i Helenkę z mężem Krzyśkiem i córką Kasią. Posiedzieliśmy chwilę wspólnie. Gaber odjechał pierwszy nawet się nie żegnając. Chwilę później po krótkich pogaduchach odjechała Helenka z rodziną.
Z leśnego ruszyliśmy asfaltem przez Olsztyn, Kusięta – gdzie Robert złapał drugiego kapcia, a mnie odłamał się odblask ze szprychy na przednim kole. Za górką wjechaliśmy w teren na czerwony pieszy, ominęliśmy Zieloną Górę, potem jechaliśmy czerwonym rowerowym. Wyjechaliśmy na asfalt kawałek przed Legionów. Dalej jeszcze kawałek ścieżką rowerową. Przy zjeździe z Legionów w stronę huty Bartek, Daniej i Gaweł pojechali prosto w stronę TRW, a ja Przemek i Robert pojechaliśmy przez cmentarz Żydowski, potem przy torach, kawałek ścieżką wzdłuż rzeki, i potem obok szpitala hutniczego. Następnie w stronę skansenu, aleją Pokoju, Jagiellońską i jak zwykle przez osiedle do domu.
To był najbardziej ciężki dzień z tych najcięższych do tej pory. Większość trasy w terenie, gdzie było pełno piachu – zresztą jak Przemek prowadzi to zawsze zafunduje masę atrakcji, żeby nie było zbyt łatwo. Nie liczyłam nawet ile razy trzeba było zejść z roweru , żeby przeprowadzić go przez piach, bo nie dało się przejechać. Do tego doszło sporo terenowych podjazdów, po piachu i po kamieniach. Pierwszy raz w życiu przejechałam tyle km w terenie. Z kolei na asfalcie gorący, silny wiatr wytrącał z równowagi. Mogliśmy też podczas jazdy skorzystać z darmowego solarium słonecznego – spaliłam się bardzo mocno, mimo użycia kremu z filtrem 50 dla dzieci, pot wylewał mi się z pod kasku. Mój organizm potrzebował ogromnej ilości wody, by wytrzymać ten wysiłek, ale poradziłam sobie, dałam radę – jestem z siebie dumna :)
W pobliżu dworca na Rakowie:
Przerwa na 2 śniadanko:
Wykorzystałam chwilę jak chłopaki naprawiali zerwany łańcuch:
Kawałek przed Mirowem:
No i znów pod górę:
Dotarliśmy do celu:
W Bobolicach:
Zamek w Bobolicach – 3 raz na rowerku:
Ruiny zamku w Mirowie:
Coś taki jakiś malutki ten pałac:
Na kolanach a nie na ziemi – okrzyki chłopaków gdy poległam na placu boju:
Strażnica w Przewodziszowicach:
Zmęczeni, spoceni – nad stawem w Złotym Potoku: